piątek, 31 grudnia 2010

A rok 2010 jaki był, każdy widzi - czyli podsumowanie :)

Pewnie większość Was w tej chwili szykuje się na BAL, ale są też tacy szczęśliwcy, którzy na żadną szaloną imprezę do rana się nie wybierają i mają teraz czas na czytelnicze podsumowanie roku :)

A zadowolona z siebie jestem ogromnie: przeczytałam dokładnie 132 książki, czyli o jakieś 30 więcej, niż w roku ubiegłym :)

Która z nich podobała mi się najbardziej? Uczciwie przyznaję, że nie wiem.

Z polskiej literatury ogromne wrażenie zrobiła na mnie "Łąka umarłych" Marcina Pilisa, "Koń Alechina" Kaspra Bajona oraz "Czas w dom zaklęty" Katarzyny Enerlich. Jednocześnie bardzo dobrze czytało mi się "Cukiernię pod Amorem", w którą wciągnęłam się i na której ostatni tom oczekuję z niecierpliwością. Nie mogę też zapomnieć o takich książkach jak "Fastryga" czy "Babol", no i oczywiście o "Piaskowej górze", którą czytałam na początku roku i z której to lektury wspomnienia już mi się nieco zatarły. Naprawdę jednak nie potrafię wybrać jednej najlepszej.

Z literaturą zagraniczną nie jest łatwiej. Chyba najbardziej wryło mi się w pamięć "Oczyszczenie" Sofi Oksanen, ale czy to była najlepsza książka w tym roku...? Nie wiem. Cały czas jestem pod wrażeniem "Drugiego spojrzenia", o którym pisałam wczoraj, mam w głowie obrazy z "Księgi rzeczy utraconych", zauroczył mnie język "Ogrodu wiecznej wiosny". Najlepszej jednak wskazać nie umiem.

Nie mam natomiast wątpliwości, która książka rozśmieszyła mnie najbardziej: "Brak wiadomości od Gurba" :) I bardzo się cieszę, że mam na półce "Lekką komedię".

Rozczarowania roku? Na pewno "Dzidzia" Sylwii Chutnik - to nie jest zła książka, ale miałam co do niej ogromne oczekiwania, które zostały zawiedzione. I jeszcze bardzo namęczyłam się nad "Intruzem", ale nie ma sensu się nad tym rozwodzić.

Plany czytelnicze na rok 2011? Czytać więcej starszych książek, nie tylko nowości (niestety, TA moja deklaracja zupełnie nie została zrealizowana). Poza tym obiecałam sobie, że sięgnę po autorów takich jak Nabokov, Dostojewski, Flaubert, Balzak - bo trochę wstyd znać tylko jedną, góra dwie książki tych autorów. No i postanowiłam przyłączyć się do TEGO wyzwania czytelniczego - lepiej późno, niż wcale :)

A w Nowym Roku życzę Wam wiele radości z czytania, odkrycia nowych, wspaniałych lektur i nowych, wspaniałych autorów oraz WSZYSTKIEGO SZCZĘŚLIWEGO! :)


AAAAA! Zapomniałam o "Szwaczce"! Przecież to była cudowna książka!

czwartek, 30 grudnia 2010

Join me in death (Drugie spojrzenie - Jodi Picoult)

Książka "Drugie spojrzenie" solidnie namieszała mi w głowie. Na początku, przez jakieś sto stron, nie mogłam się wgryźć w akcję: za dużo bohaterów, za dużo wątków i w ogóle za dużo wszystkiego. Potem jednak... o Matko! Książka pochłonęła mnie całkowicie.

Nigdy nie ukrywałam, że lubię Jodi Picoult, chociaż wiele osób zarzuca jej schematyczność, tanie chwyty, granie na emocjach czytelników. Mnie jednak taki typ pisarstwa przekonuje i książki tej autorki czyta mi się świetnie - może dlatego, że nie czytam nigdy więcej niż jedną raz na kilka miesięcy.

"Drugie spojrzenie" było dla mnie zupełnym zaskoczeniem, gdyż spodziewałam się znowu tematyki społecznej, rozpraw na sali sądowej, kontrowersyjnych tematów itd. Tymczasem autorka napisała powieść o duchach(!), lecz przede wszystkim o miłości. I jeszcze: opowiedziała w "Drugim spojrzeniu" przepiękną historię, której streszczenia się nie podejmę. Dlaczego? Ano za dużo w niej wątków, za dużo bohaterów i ciężko przedstawić wydarzenia tak, by nie zdradzić tego, co powinno być dla czytelnika zaskoczeniem.

Koniecznie jednak muszę napisać, że ogromnie lubię książki mówiące o uczuciach. Tutaj autorka stawia pytanie, gdzie znajdują się granice miłości. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie rozmowa głównych bohaterów, w których jeden pytał, co ten drugi jest w stanie zrobić dla ukochanej osoby. Przeprowadzić się do innego miasta? Przeprowadzić się do innego kraju? Przeprowadzić się na inny kontynent? A co, jeśli ta osoba znajduje się w miejscu, w które nie można dojechać, dolecieć, ani dojść? Jeśli jedyną drogą, aby się do niej dostać jest... śmierć? Nic dziwnego, że w trakcie lektury non stop słuchałam tej piosenki:



Dlaczego napisałam, że książka namieszała mi w głowie? Jest w niej bowiem i wątek kryminalny: szukający śmierci Ross próbuje rozwiązać tajemnicę samobójstwa Lii, które popełniła siedemdziesiąt lat wcześniej. W połowie lektury wydawało mi się, że mam rozwiązanie. A potem co chwila okazywało się, że jest inaczej niż myślałam i moje misterne koncepcje zupełnie nie pokrywały się z zamysłem autorki. Poza tym warto wspomnieć tu o samej Lii: moim zdaniem to najlepsza kobieca postać, jaką do tej pory spotkałam na kartach książek Picoult. Poza tym wielkie brawa należą się tłumaczowi: co chwila natrafiałam na fragmenty, które miałam ochotę czytać ponownie.

O "Drugim spojrzeniu" w wypiekami na twarzy opowiadałam mojej przyjaciółce Ani, która natychmiast została obdarowana egzemplarzem i poleceniem: CZYTAJ! Aniu, potwierdź proszę, że Ci się podoba :)

Polecam - naprawdę warto! Dodam tylko jeszcze, że jutro mam zamiar napisać podsumowanie roku 2010. O tej książce na pewno wspomnę :)

J. Picoult, Drugie spojrzenie, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 504.

niedziela, 26 grudnia 2010

Książka, która (chyba) podoba się wszystkim (Książę mgły - C.R.Zafon)


Zanim sięgnęłam po "Księcia mgły" przeczytałam mnóstwo dobrego na temat tej książki na innych blogach - właściwie nie kojarzę złej recenzji. I teraz, po lekturze, wcale mnie nie dziwią entuzjastyczne wypowiedzi. Od razu dodam, że jest to pierwsza Wyrównaj z obu stronksiążka Zafona, jaką czytam, ale wiem już na pewno, że nie ostatnia, tym bardziej, że pożyczony "Cień wiatru" prawie od roku czeka na półce.

Jak pisze autor we wstępie, "Książkę mgły" to książka zaklasyfikowana jako powieść dla młodzieży. Dodaje jednak, że wierzy w to, iż przypadnie ona do gustu wszystkim, bez względu na wiek. Mnie przypadła, mimo iż metrykalnie już od jakiegoś czasu do młodzieży zaliczyć się nie mogę.

Jak zwykle w przypadku książek, o których wiele już napisano, nie widzę sensu, by rozwodzić się nad treścią, chociaż ta jest intrygująca. Nastoletni Max przeprowadza się do nowego domu wraz z całą rodziną i wkrótce zaczynają dziać się dziwne rzeczy: zegary chodzą wspak, posągi cyrkowców znajdujące się w tajemniczy ogrodzie zmieniają swoje położenie, pojawia się niesamowity, czarny kot, a staruszek mieszkający w latarni zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę.

Niesamowite jest już pierwsze zdanie powieści: Wiele lat musiało upłynąć, by Max zapomniał wreszcie owe lato, kiedy odkrył, właściwie przypadkiem, istnienie magii. Osobiście bardzo lubię nie tylko książki, ale i filmy z nastoletnim bohaterem, który nagle staje w obliczu czegoś, co zdaje się go przerastać i z czym musi się zmierzyć, a magia przeplata się z grozą - dokładnie tak jak w tym przypadku. Kolejnym plusem jest oniryczny klimat "Księcia mgły, który sprawił, że książkę zaczęłam czytać rano i lektura zajęła mi około trzech godzin: po prostu nie mogłam się oderwać. I ogromnie podobało mi się zakończenie, tylko częściowo szczęśliwe, a takie lubię najbardziej.

Nie wiem, czy wśród blogerek i blogerów uchowała się jeszcze osoba, która do tej pory nie czytała żadnej z książek Zafona. Ja cieszę się, że w końcu zdecydowałam się sięgnąć po powieść tego pisarza i mam nadzieję, że pozostałe jego powieści będą mi się podobało co najmniej tak samo jak "Książę mgły".

C.R. Zafon, Książę mgły, MUZA, Warszawa 2010, s. 198.

Książkowy Mikołaj był i przyniósł mi KSIĄŻKI :)


W tym roku, tydzień przed "oficjalnym" dniem rozdawania prezentów, wzięłam sprawy w swoje ręce i sprezentowałam sobie cztery książki Camilli Lackberg - wystarczyło, że moja przyjaciółka użyła w rozmowie telefonicznej zwrotu "skandynawskie kryminały" i chęć posiadania okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek :) A Liza Marklund stanowi świetne uzupełnienie tego stosiku.

Ponadto mam jeszcze Pamuka, mam "Lekką komedię" Mendozy (hahaha!) i "W oparach absurdu" Tuwima i Słonimskiego (ach, jak ten Mikołaj mnie zna!).

Czy muszę dodawać, że święta uważam za bardzo udane :)?

PS Nie zdawałam sobie sprawy, jaki mam bałagan, dopóki nie zrobiłam zdjęcia...

niedziela, 19 grudnia 2010

Jak to z nagrodami u Bernharda było (Moje nagrody - Thomas Bernhard)


Czy słyszeliście kiedyś o Thomasie Bernhardzie? Ja, jeszcze na studiach, miałam ogromną przyjemność uczęszczania na "ćwiczenia z Berharda", prowadzone przez prawdziwą pasjonatkę jego twórczości - Agatę Berełkowską. Na ćwiczenia owe trzeba było dużooo czytać, dlatego udało mi się wtedy sięgnąć po kilka powieści i dramatów tego autora, ale i tak najbardziej lubiłam te momenty, kiedy pani Agata opowiadała o tym, jakim był człowiekiem. A że był osobą dość mocno specyficzną (że tak oględnie powiem), tym lepiej się tych opowieści słuchało. I właśnie dlatego, mając w pamięci tamte zajęcia, zdecydowałam się na sięgnięcie po kolejną wydaną w Polsce książkę tego autora.

"Moje nagrody" to, jak sama nazwa wskazuje, książka o nagrodach, które pisarzowi przyznano i które on, z mniejszą lub większą przyjemnością, odbierał. Właściwie w każdej biografii Bernharda można przeczytać, że zawsze miał on wiele "ale" do Austrii. W drugą stronę też to działało: bardziej ceniono go za granicą. Dlatego też byłam bardzo ciekawa opinii autora na temat wszystkich tych Austriaków, którzy mu te nagrody przyznawali, a którymi on zdawał się po cichu gardzić.

Bernhard opisuje nie tylko same ceremonie, ale też np. motywy, dla których decydował się daną nagrodę przyjąć - najczęściej chodziło o czeki, które wręczano przy tej okazji. Przedstawia, co z tymi pieniądzmi robił, ale też dzieli się historiami, które jego zdaniem, łączą się z danym odznaczeniem.

Dla mnie jednak książka ta była ciekawa głównie dlatego, iż najczęściej jest tak, że widzimy, jak ktoś wchodzi na scenę, dziękuje, mówi kilka słów, kłania się i ze sceny schodzi. Natomiast tutaj mamy możliwość zobaczenia tego co było przed i co było po. Bernhard daje się także poznać jako człowiek z poczuciem humoru, który bezlitośnie obśmiewa innych (więcej: często uważa za głupców ludzi, z którymi się spotyka), ale i do siebie ma dystans. Poza tym nie sądziłam, że ten śmiertelnie poważny człowiek piszący trudne i specyficzne książki, może napisać coś, co czyta się lekko i bardzo przyjemnie o godzinie szóstej w zatłoczonym autobusie.

Mnie osobiście książka przypadła do gustu, gdyż zburzyła moje dotychczasowe wyobrażenia o autorze "Mrozu". A nie ukrywam, że lubię jak jakąś pozycja dodaje coś zupełnie nowego do tego, co już wiem.

Polecam - a jakże! :)

T. Berhard, Moje nagrody, Czytelnik, Warszawa 2010, s. 113.

***

PS Mam ogromną ochotę pokazać książki, które czekają na zapakowanie i wręczenie w czasie świąt... i okropnie denerwuje mnie to, że zrobić tego nie mogę, gdyż popsułabym niespodziankę kilku osobom :)

sobota, 18 grudnia 2010

Jak być szczęśliwym? (Buty szczęścia - Ewa Woydyłło)


Czy ktoś będzie tak miły i przypomni gapie, w której babskiej gazecie można poczytać teksty Ewy Woydyłło? Bo gapa myśli... i nie pamięta. Wie tylko, że bardzo lubi te teksty czytać, dlatego też kwestią czasu było sięgnięcie po książki tej znanej psycholożki.

"Buty szczęścia" to zbiór krótkich, hmmm, felietonów, pogrupowanych w trzy bloki tematyczne: "Co możemy zrobić dla siebie", "Co możemy zrobić dla swojego związku" i "Co możemy zrobić dla innych". A co możemy zrobić? Otóż dużo, robiąc tak naprawdę niewiele.

Autorka twierdzi, że każdy z nas zasługuje na to, by być szczęśliwym i przekonuje, że główna przeszkodą do tego jesteśmy... my sami. No dobrze: wprost tego nie pisze, ale taki jest mój wniosek po lekturze.

Mówię od razu: autorka Ameryki nie odkrywa. Bo przecież wydaje się oczywiste, że jeśli codziennie kwadrans dłużej spędzimy na słońcu, to nie tylko poprawi nam się poziom witaminy D, ale i nastrój będzie lepszy. Albo że jeśli pozwolimy sobie na "odrobinę luksusu" i raz na jakiś czas sprezentujemy sobie coś ładnego, to i nasze życie stanie się piękniejsze. I jeśli będziemy przyjaźnie nastawieni do świata, to świat odwdzięczy nam się tym samym.

Drobiazgi? Ale przecież z nich składa się życie, a książkę czyta się bardzo dobrze, tym bardziej, że Ewa Woydyłło wplata w teksty anegdotki, przykłady z literatury i życia. A poza tym jestem bardzo spragniona w ostatnim czasie pogodnych lektur, bo słońca za oknem jak na lekarstwo, dlatego gorąco polecam wszystkim smutasom mającym po dziurki w nosy szaro - burej pogody :)

E. Woydyłło, Buty szczęścia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 233.

czwartek, 16 grudnia 2010

OKO - wcale nie na Maroko :P

Czytelnicy moi,

dziś będzie nie o książkach, a o konkursie (KLIK), którego jedną ze współorganizatorek jestem JA :)

No dobra, o książkach też będzie, bo w konkursie do wygrania są książki, jednak główna nagroda jest inna: staż w nowo powstającym portalu edusieć.pl, na który wkrótce Was zaproszę.

A póki co... nadsyłajcie teksty! W końcu nie zawsze zdarza się możliwość wygrania współpracy ze mną :D:D:D

niedziela, 12 grudnia 2010

Książka, która namąciła mi w głowie (Koniec wszystkie - Magan Abbott)


Prawie połowa miesiąca, a u mnie dopiero dwa posty... niby dziwne, ale biorąc pod uwagę fakt, że ostatnio zupełnie nie mam czasu na czytanie, to i tak jest dobrze :)

Czym się ostatnio kieruję przy wyborze lektury? Gabarytami książki, która ma być lekka i mieścić się do torebki. "Koniec wszystkiego" skończyłam czytać już jakiś tydzień temu i nadal nie wiem, czy ta książka mi się podobała czy nie. Być może odebrałabym ją lepiej, gdybym miała trzynaście lat i potrafiła wczuć się w pokręcone emocje głównej bohaterki. Z drugiej jednak strony nie wiem, czy bym tę książkę zrozumiała...

Kiedy zabierałam się za czytanie myślałam, że będzie to klasyczny kryminał - ale nie. Owszem, na początku "porwana" zostaje trzynastolatka, śledztwo zostaje wszczęte... ale kryminał to nie jest. Raczej thriller psychologiczny. Albo powieść obyczajowa. Lub też powieść o dojrzewaniu... nie wiem, ale bez wątpienia świadczy to o talencie autorki, która namąciła mi tą książką w głowie i jednocześnie narobiła ochoty, aby kolejny raz obejrzeć sobie lub przeczytać "Przekleństwa niewinności".

Skąd to skojarzenie? Ano przez bardzo podobny język obu tych książek i w obu przypadkach chwilami trudno stwierdzić, co jest prawdą, a co tylko wyobrażeniem nastoletnich, rozerotyzowanych umysłów.

Lizzie, której przyjaciółka Evie nagle znika (bo słowo "porwana" zdecydowanie nie jest tu na miejscu) angażuje się w śledztwo, coraz więcej sobie przypomina, ale też jednocześnie coraz bardziej kręci i coraz bardziej plącze się w swoich uczuciach. Evie w którymś momencie przestałam postrzegać jako ofiarę szaleńca lecz... nastoletnią lolitkę? A to, co łączyło jej siostrę z ojcem nie do końca potrafię sobie wyobrazić.

Dziwna książka, która uświadomiła mi, że chociaż sama siebie postrzegam jako osobę młodziutką :), to jednak na pewno nie mam już mentalności nastolatki :)

I sama nie wiem czy to powód do radości, czy może przeciwnie.

PS Mam nadzieję, że kolejne recenzje będą pojawiać się częściej :)

niedziela, 5 grudnia 2010

O weekendzie, którego nie było.

Co się stało z weekendem?

Gdzie on się podział?

Ot, ciekawostka :)

sobota, 4 grudnia 2010

Ukryte w Słowach, czyli seans przy herbatce (Fruwajaca dusza - Yoko Tawada)

Ukryte w Słowach - to jedno z nowych miejsc, jakie odkryłam w internecie. Co to za miejsce? Herbaciarnia, galeria i księgarnia w jednym, czyli zawiera w sobie wszystko to, co lubię. Oczywiście najwięcej czasu spędziłam w internetowej księgarni, gdzie można znaleźć literaturę dla kobiet - ja odkryłam tu kilka nowych tytułów.

I kolejny raz okazało się, że warto prowadzić bloga o książkach, gdyż udało mi się nawiązać kontakt z właścicielką tej strony i księgarni - panią Kasią, w wyniku czego co jakiś czas będę mogła prezentować Wam, drogie Czytelniczki, książki pochodzące właśnie z księgarni Ukryte w Słowach.

Zapraszam zatem na pierwszy książkowo - herbaciany seans.

"Fruwająca dusza" Yoko Tawady to dla mnie książka... dziwna. A dziwność ta wynika z tego, iż jest to lektura niezwykle niejednoznaczna i oniryczna, przesycona erotyzmem, a przez to niepokojąca.

Risui, młodziutka dziewczyna, wstępuję do Szkoły Kikyo po tym, jak jej kochanek znajduje na udach dziewczyny tajemniczy znak ułożony z pieprzyków. W Szkole Risui zaczyna studiować Księgę i wstępuję na Drogę Tygrysa. Szkoła znajduje się w lesie, wśród bagien i mokradeł. Uczęszcza do niej kilkaset kobiet, a przewodzi im mistrzyni Kikyo. Tawada świetnie odmalowuje życie codzienne w niewielkiej, zamkniętej społeczności. I chociaż jej członkinie wstępują na drogę mądrości, oddają się studiowaniu i medytacji, nie brak wśród nich kłótni, zawiści, rywalizacji. Postacią niejednoznaczną jest też sama Kikyo, o której niewiele wiadomo.

Im dalej posuwała się akcja, tym więcej pytań sobie zadawałam. Czego tak naprawdę uczyły się dziewczęta? Jaki cel miała Kikyo, gromadząc je w jednym miejscu? Co jest w tej powieści prawdą, a co snem? Co jest zdarzeniem, a co tylko interpretacją głównej bohaterki? Autorka zdaje się mnożyć te pytania, nie udzielając odpowiedzi. Książka jest też gęsta od symboli i metafor, których ja, przyznaję uczciwie, nie potrafię odczytać, ale zupełnie nie przeszkadzało mi to w lekturze tej powieści.

Bo "Fruwającą duszę" czyta się fantastycznie, chociaż ta "fantastyczność" bynajmniej nie wynika z szalonej fabuły i nagłych zwrotów akcji. Napisana jest przepięknym językiem, chwilami miałam wrażenie, że czytam nie powieść, a poezję (pokreśliłam swój egzemplarz, gdyż co chwila natrafiałam na zdanie godne zapamiętania). I przede wszystkim pozwala nieco inaczej spojrzeć na Japonię. Risui nie decyduje się zostać żoną i matką, nie ulega wielopokoleniowej tradycji. Uczy się, chociaż wiedza, którą zdobywa, nie przyda się jej poza murami szkoły. Na okładce można znaleźć zdanie "Japonia ze snu". A ja dodam, że dla mnie cała fabuła książki zdaje się być zapisem marzenia sennego.

Gorąco polecam!

Y. Tawada, Fruwająca Dusza, wyd. Karakter, Kraków 2009, s. 179.

niedziela, 28 listopada 2010

Życie z psiej perspektywy (Świat według psa - Dorota Sumińska)


Dorotę Sumińską uwielbiam, odkąd przeczytałam jej książkę "Zwierz w łóżku". Od tego czasu z niecierpliwością wyczekuję na jej audycje w radiowej Jedynce, dzięki którym zapałałam miłością do kretów, postanowiłam, że jak tylko dorobię się własnego podwórka to wezmę psa ze schroniska oraz że nie będę się wściekać, gdy wdepnę w kałużę pozostawioną przez szczeniaka.

Po lekturze "Świata według psa" moje sympatia do autorki jeszcze wzrosła. Przede wszystkim dlatego, że odkąd pamiętam, uwielbiam jamniki - a narratorem tej powieści jest jamnik Bolek. Boluś jest takim trochę psim filozofem, który przygląda się ludziom i ich zachowaniom. I próbuje zrozumieć, co przychodzi mu z trudem, bo psy nie kłamią, są wierne, jak kochają, to do końca. A ludzie, no cóż, niekoniecznie.

Dorota Sumińska próbuje tłumaczyć wiele psich zachowań i pokazywać, jaka powinna być reakcja ludzi na nie. Forsuje też pogląd, że psy są w stanie zrozumieć więcej, niż nam się wydaje. Że nie jest tak, że pies zapomni, że można mu zrobić największą krzywdę, a on i tak niewiele z tego pojmie.

Jamnik Bolek może mówić o szczęściu. Co prawda z pierwszego domu został oddany, gdyż w którymś momencie jego obecność zaczęła przeszkadzać, ale znalazł kolejny dom, u starszej pani Irmy, która nie tylko kochała psy, ale przede wszystkim była dobrym człowiekiem. Bolek tłumaczy jednak, że psi los ma w sobie nutę tragizmu: pies nie może decydować o sobie, jest całkowicie zależny od innych. I często, niestety, ludzie skazują zwierzęta na piekło.

Ale, ale... proszę nie myśleć, że "Świat według psa" to książka smutna. Boże broń! Bolek jest rezolutnym, ale też trochę śmiesznym psem, który uwielbia jeść i spać - kolejność przypadkowa. Jego przemyślenia są często naiwne, a interpretacja świata, z ludzkiego punktu widzenia, zabawna. Poza tym napisana została z ogromną empatią: widać, że autorka zwierzęta po prostu kocha.

Bardzo spodobało mi się zdanie z okładki: Jamnik opowiadający o bliskich sobie ludziach, zwierzętach, otaczającym go świecie i o sobie. Bajka? A może historia, która mogła się zdarzyć i w waszym domu?

No właśnie: takie historie jak ta przedstawiona w "Świecie według psa"dzieją się codziennie, w każdej minucie, tuż obok. Co prawda nie mam psa, ale po lekturze zaczęłam zastanawiać się, co myśli sobie o mnie mój kot. Bo że myśli - nie wątpię.

Gorąco polecam: dla miłośników psów lektura obowiązkowa!

D. Sumińska, Świat według psa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 250.

środa, 24 listopada 2010

O Krakowie z czułością (B.i B. Sienkiewiczowie - Onegdaj w Krakowie)



"Onegdaj w Krakowie" połknęłam w jeden wieczór, do herbatki malinowej.

Nie należę do osób zauroczonych Krakowem, nigdy jakoś specjalnie nie pociągała mnie jego aura, nigdy też nie miałam okazji się w nim zakochać. Wynika to z faktu, że po prostu rzadko w Krakowie bywam (żeby nie powiedzieć: wcale nie bywam), stąd moje skojarzenia z tym miastem są banalne: Wawel, jak Wawel to i smok, Rynek, Piwnica pod Baranami... i długo, długo nic.

Czy książka "Onegdaj w Krakowie" zmieniła te moje stereotypowe zapatrywania? Trudno powiedzieć, na pewno jednak pokazała mi Kraków taki, jakiego nie miasto sprzed trzydziestu, a nawet czterdziestu lat takim, jak go zapamiętali. I nie jest to bynajmniej obraz ociekający lukrem. Mniej tu atrakcji turystycznych, więcej zakurzonych bram i zadymionych kawiarni. Autorzy piszą o szkole i studiach, kościołach, kinie i teatrze, stołówkach i sporcie, a nawet o... pogodzie (czy wśród moich czytelników jest ktoś z Krakowa i podejmie się wyrażenia poglądu na temat wpływu krakowskiej mgły na samopoczucie?).

Książka jest wyraźnie podzielona na fragmenty pisane przez Niego i przez Nią. Co dziwne, te skreślone damską ręką wydają mi się bardziej konkretne, więcej w nich realizmu, mniej melancholii i nostalgii. A może po prostu w panu Bartłomieju odezwała się "epicka rozlewność" przodków? Tak, tak: skojarzenia z autorem "Potopu" jak najbardziej uzasadnione, to wnuk "tego Sienkiewicza".

Oj, polecam, polecam. Dla zakochanych w Krakowie - lektura obowiązkowa. A i tym niezakochanym dostarczy ona miłych chwil. A przy okazji muszę koniecznie nadmienić, że książka napisana jest przepiękną polszczyzną, co uważam za jeden z jej największych atutów.

B. Kluczykowska - Sienkiewicz, B. Sienkiewicz, Onegdaj w Krakowie, wyd. MG, Kraków 2010, s. 140.

niedziela, 21 listopada 2010

O mężczyźnie, który uczył się włoskiego (Lekcje włoskiego - Peter Pezzelli)


"Lekcje włoskiego" to druga po "Kuchni Franceski" książka Petera Pezzelliego, jaką mogłam przeczytać. Tym razem jednak do lektury przystąpiłam z bardzo konkretnymi oczekiwaniami: miały być Włochy, miało być włoskie jedzenie, a książka miała być "ciepłą opowieścią". I wszystko to na jej kartach znalazłam, chociaż znów nie jest to dobrze znany typ powieści realizujący schemat: "pojechałam do Rzymu i zakochałam się we włoskim jedzeniu, a potem uwiódł mnie przystojny Włoch".

Po pierwsze, głównym bohaterami tej powieści są mężczyźni: Carter oraz jego nauczyciel włoskiego, Giancarlo. Powieść rozpoczyna się od dość zabawnej rozmowy między dwoma panami. Amerykanin Carter deklaruje, że chce nauczyć się włoskiego, gdyż zafascynowała go włoska kultura (o której tak naprawdę nic nie wie). Na to Giancarlo pyta wprost: "Jak ona ma na imię?".

Otóż "ona" ma na imię Elena, a Carter po kilku minutach rozmowy dochodzi do wniosku, że "ta albo żadna". I wszystko byłoby dobrze, gdyby tajemnicza piękność następnego dnia nie wyjechała do Włoch. Carter postanawia ją odszukać. I, przy okazji, nauczyć się od Giancarlo włoskiego.

Między uczniem a nauczycielem rodzi się coś w rodzaju przyjaźni, która nie jest łatwa, gdyż Giancarlo to samotnik, od trzydziestu lat nie był w swoim rodzinnym kraju, co wiąże się z pewną tajemnicą (a tajemnica ta ma na imię Antonella). Carter wyrusza do Włoch, w poszukiwaniu swojej miłości. Oczywiście zachwyca się pięknem tego kraju, lecz jednocześnie... chyba nie mogę powiedzieć :) Natomiat Giancarlo, który bynajmniej nie miał w planach ruszać się gdziekolwiek z Rhode Island, niespodziewanie odbywa podróż, która zmieni całe jego życie. Na lepsze? Na gorsze? No pewnie, że nie powiem :)

Mnie ta książka wprawiła w świetny nastrój, a przy lekturze chyba z dwieście razy przesłuchałam piosenkę. I bardzo spodobał mi się cytat dotyczący biegania:

- Co sprawia, że wszyscy ci ludzie nabierają ochoty, by gnać dookoła boiska przez cały dzień? - Bo to zdrowe. (...) Dobrze działa na ciało, a jeszcze lepiej na głowę.

Nie wiem, czy rym był zamierzony, ale bardzo ładnie to wyszło :)

P. Pezzelli, Lekcje włoskiego, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2010, s.

sobota, 20 listopada 2010

Roczniak :D


Ha! Dziś zorientowałam się, że mój blog ma już rok!

Pisałam wtedy, że nie lubię wymyślać pierwszego zdania i nie sądziłam, że wytrwam w pisaniu dłużej niż kilka tygodni. Tymczasem dodałam tu prawie dwieście postów. Od początku tego roku odwiedziło mnie prawie 37 tys. osób. Setki komentarzy, wymiana myśli, wzruszenia przy lekturze i przede wszystkim WY, drodzy Czytelnicy, tak samo zakochani w książkach jak ja.

Blogu mój drogi! Życzę nam wszystkiego najlepszego! :)


wtorek, 16 listopada 2010

Zauroczenia POD AMOREM część druga (Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie - Małgorzata Gutowska - Adamczyk)


Na drugi tom "Cukierni pod Amorem" czekałam od chwili, kiedy skończyłam czytać pierwszy. Zawsze tak mam, że na jakieś książki czekam szczególnie, odliczam dni do premiery... i tak jest właśnie w tym przypadku.

O tym, że zakochałam się w pierwszym tomie, pisałam kilka miesięcy wcześniej. I, no cóż, "Cieślakowie" sprawili, że moja miłość do tej serii jeszcze wzrosła. Mówię, a raczej piszę, to z całą odpowiedzialnością za słowo: tom drugi jest zdecydowanie lepszy od pierwszego, co najmniej z kilku powodów.

Przede wszystkim część bohaterów jest już czytelnikowi znana, dlatego teraz wita się z nimi, jak z dobrymi znajomymi. Autorka w dalszym ciągu mówi o rodzinie Zajezierskich, lecz także o tej jej gałęzi, która wywodzi się z nieprawego łoża i łączy z Cieślakami, których nazwisko figuruje w tytule. Po drugie: Gina. To nowa postać, główna bohaterka. Autorka stworzyła tu intrygujący portret przedwojennej aktorki, kobiety z pasją, twardo stąpającej po ziemi, ale też delikatnej, spragnionej miłości. Po trzecie: akcja książki toczy się w bardzo ciekawych czasach: od 1890 roku do 1939. A więc nie tylko wojna, ale i kawiarniano - teatralna atmosfera lat dwudziestych. Po czwarte wreszcie: w tej książce zdecydowanie więcej się dzieje niż w tomie wcześniejszym. Zredukowany został wątek współczesny na rzecz wydarzeń, które już minęły.

Co szczególnie przykuło moją uwagę? Detale. Małgorzata Gutowska - Adamczyk drobiazgowo przedstawia topografię ówczesnej Warszawy, pisze o jej sklepach, teatrach, ulicach, ludziach. Chwilami, czytając, miałam wrażenie, jakby patrzyła na fotografie. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie powiedziała autorce (tym bardziej, że miałam taką okazję), iż jestem pod ogromnym wrażeniem tej dbałości o szczegóły. Odpowiedź była bardzo prosta: przecież są książki na ten temat :)

Mając pamięci "Zajezierskich" i tajemniczy wątek pierścienia, ciekawa jestem, jakie będzie wyjaśnienie zagadki: skąd pierścień na gutowskim rynku? Przy okazji autorka zdradziła mi, gdzie będą rozgrywały się wydarzenia trzeciego tomu... i ciekawa jestem tym bardziej :)

Na trzeci tom "Cukierni pod Amorem" czekam z niecierpliwością i trochę mnie martwi to, że będę musiała poczekać prawie rok. Czuję jednak, że warto, gdyż serię uważam za jedno z moich literackich odkryć. Jak już wielokrotnie pisałam, uwielbiam wielopokoleniowe, uwielbiam książki, które napisane zostały piękną polszczyzną bez wulgaryzmów, uwielbiam lektury, które nie próbują przykuć uwagi czytelnika sensacyjną fabułą, lecz po prostu opowiadają jakąś historię, od której nie sposób się oderwać. A w "Cukierni pod Amorem" dokładnie to znalazłam.

***

Podczas Targów Książki w Krakowie miałam przyjemność spotkać się z autorką i nie mogłam sobie odmówić zrobienia pamiątkowego zdjęcia - i właśnie chęć jego zamieszczenia sprawiła, że książka ta prawie dwa tygodnie musiała poczekać na recenzję :)



poniedziałek, 15 listopada 2010

"Wiwisekcja" - komunikat blogowy.

Właśnie minęłam dwusetną stronę "Wiwisekcji" :) A po drodze czytam i "Lekcje włoskiego", i "Onegdaj w Krakowie"... :)

Jeśli kogoś dziwi, dlaczego o tym piszę, proszę zajrzeć TU.

niedziela, 14 listopada 2010

Jedna noga nad przepaścią, a druga na ziemi (Eksploratorzy przepaści - Enrique Vila-Matas)


Na Targach Książki spotkałam się z opinią Pani z jednego z wydawnictw, że opowiadania to gatunek, który pasuje do naszych "żyj szybko" czasów. Są krótkie, czasem wystarczy kwadrans, by je przeczytać i nie są aż tak wymagające jak np. powieść.

Ja do opowiadań mam stosunek mieszany, chociaż od jakieś czasu zaczynam się do nich przekonywać: teraz np. oprócz "Wiwisekcji", czytam świetne opowiadania Pawła Pollaka, a dosłownie kilka minut temu skończyłam zbiór "Eksploratorzy przepaści" Enrique Vila - Matas. I dochodzę do wniosku, że w tym akurat przypadku forma opowiadania jest jak najbardziej wskazana, gdyż nie sądzę, abym dokończyła tą książkę, gdyby była powieścią.

Autor powiązał wszystkie opowiadania z tej książki jedną myślą główną: ich bohaterowie stoją nad "przepaścią", za którą nie ma już nic, albo, jak kto woli, za którą znajduje się pustka. Są to więc osoby, które stykają się z chorobą, które mają za sobą lub czeka ich operacja, to osoby, którym kiedyś przepowiedziano śmierć i teraz robią wszystko, aby "odczarować" przepowiednię lub są to ludzie samotni w kosmosie (dosłownie).

Mam zakodowaną w głowie pewną grupę tematów, które uważam za "śliskie" i czasem zdarza mi się obserwować, jak pisarz się na nich, brzydko mówiąc, wywala. Za takie tematy uważam np. wszelkie wątki "przełomowe" w życiu bohatera, po których już nigdy nic nie będzie takie samo. Czasem ma być patetycznie, a wychodzi kiczowato... Jednak autorowi "Eksploratorów przepaści" nic takiego się nie zdarza. Po pierwsze dlatego, że zdaje się jak ognia unikać patosu: jego bohaterowie to szarzy ludzie, którzy czasem sami sobie się dziwią, że nachodzą ich takie, a nie inne myśli, czują się zdziwieni faktem, że nagle ich życie się przełamuje i dopuszczają do głosu coś, co wcześniej było głęboko ukryte. Po drugie zaś używa ironii, a zabieg ten, stosowany w granicach rozsądku, bardzo lubię.

Dlatego też bardzo dobrze oceniam te opowiadania i polecam wszystkim zabieganym do czytania w tramwaju, w kolejce w sklepie czy w poczekalni do lekarza :)

sobota, 13 listopada 2010

9 Crimes



Jej, zapomniałam na długo o tej piosence. A przecież jest to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie kiedykolwiek słyszałam...

Magdalenka, pamiętasz? :)

piątek, 12 listopada 2010

Co może kryć pudełko od papierosów? (Post optymistyczny :)))) )


Czy ja mam ostatnio jakieś powody do narzekania? Myślę, myślę... i nie przypominam sobie. Aleeee... że nigdy nie byłam minimalistką, skutecznie sobie ostatnimi czasy dobry humor poprawiam. A raczej: poprawiają mi. Od mojej przyjaciółki dostałam dziś rogale marcińskie - kto próbował, ten zrozumie, skąd mój zachwyt (nie ma ich na zdjęciu, bo nie mogą być w dwóch miejscach jednocześnie: na zdjęciu i u mnie w brzuchu). Ukochany sprezentował mi Krowę, a co. I teraz Mućka gapi się na mnie z monitora. A z portalu granice.pl dostałam zdrową alternatywę dla papierosów: poprawiacze humoru w pudełku :)

Pudełeczka owe zawierają po czterdzieści karteczek z radami i cytatami, jak nie dać się chandrze, jak poprawić sobie nastrój szybko i łatwo, jak opanować stres. Okej, przyznaję, Ameryki nie odkrywają, ale dla mnie w tym przypadku liczy się pomysł: karteczka zamiast papierosa. I wierzę, że w kryzysowej sytuacji mogą zadziałać, gdyż dobra energia aż od nich bije.

Dlatego wcale nie dziwi mnie, że te "literackie(?)dziwadełka" brały udział w plebiscycie "Książka na jesień". A ja już wiem, jak będzie wyglądała pierwsza część nagrody dla tego, kto ustrzeli datę końca mojej lektury :))) (dla niewtajemniczonych: szczegóły TU).

czwartek, 11 listopada 2010

Książka pachnąca gorzkimi migdałami


Taaaaak,

a ja zamiast czytać "Wiwisekcję", jestem w połowie "Miłości w czasach zarazy". Szczerze mówiąc chciałam napisać o tej książce, ponieważ czytałam ją całkiem niedawno, ale nie planowałam ponownej lektury (książka trafiła do mnie jako prezent z wydawnictwa MUZA, za co ogromnie dziękuję!).

No cóż... po kilku pierwszy zdaniach: To było nieuniknione: zapach gorzkich migdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości.
A mi to zdanie przypomniało, z jak wielką przyjemnością czytałam kiedyś tą książkę i rewelacyjnie czyta mi się ją także teraz - w końcu Marquez to Marquez. A Florentina Arizę darzę ogromną estymą za to, że całą noc chodził brzegiem morza i recytował miłosne wiersze pod wiatr - to zdanie z poprzedniej lektury zapamiętałam najlepiej :)

Marqueza czytałam jeszcze "Sto lat samotności" (nie zrozumiałam zakończenia) i zastanawiam się, którą z książek z nowej serii kupić sobie jako pierwszą: "Jesień patriarchy", "Opowieść rozbitka" czy "Dwanaście opowiadań tułaczych". Bo wydawnictwo Muza wiedziało co robi, wysyłając mi "Sto lat samotności": na pewno dokupię sobie chociaż część tomów z nowego wydania :)

środa, 10 listopada 2010

Kto zgadnie kiedy...


... skończę czytać "Wiwisekcję", którą napisał Patrick White? Jestem na 17 stronie a książka ma ich, bagatela, 823 :)

Sama przewiduję koniec lektury w okolicach Bożego Narodzenia, ale jeśli ktoś ma ochotę "ustrzelić" termin, to proszę bardzo :) Osobie, która będzie najbliżej, odpalę jakąś nagrodę - niespodziankę :)

O moich postępach w czytaniu będę Was na bieżącą informować :)

wtorek, 9 listopada 2010

Kobieta z lustrem (Pismo Leonarda - Dina Rubina)


Znalazłam kolejną książkę, która mnie urzekła za sprawą głównej bohaterki. I nie ukrywam, że czytałam ją jako studium postaci, gdyż Anna, postać wykreowana przez Dinę Rubina, jest zjawiskowa.

Kim jest Anna? To najpierw dziewczynka, a potem kobieta, obdarzona niezwykłym "darem". Otóż Anna widzi przyszłość. Słowo "dar" ujęłam jedna w cudzysłów, gdyż staje się to jej przekleństwem. Przyszłość, dla większości osób, jest niewiadomą i dzięki temu żyją w błogiej nieświadomości. Bohaterka Rubiny potrafi jednak "zobaczyć" kogoś śmierć, czym ściąga na siebie złe spojrzenia, niechęć, agresję.

Anna od pierwszych stron jest postacią niezwykłą. Po śmierci matki opiekuje się nią ciotka. Dziewczynka jest przeraźliwie chuda i nie potrafi "normalnie" pisać: nie tylko posługuje się lewą ręką, lecz zdania przez nią tworzone zapisywane są "pismem Leonarda", od prawej, do lewej strony. Dzieje się to w czasach, kiedy leworęczność nie jest akceptowana i Anna zostaje zmuszana do pisania prawą ręką. Można to uznać za pierwszą próbę przystosowania jej do obowiązującej normy... Anna jednak przystosować się nie da, chociaż bardzo chce. Zostaje akrobatką i kaskaderką. W cyrku poznaje różnych odszczepieńców, to prawdziwa wylęgarnia dziwaków, jednak próbująca ukryć swoje zdolności Anna i tam "odstaje".

Na główną bohaterkę "Pisma Leonarda" można spojrzeć z kilku perspektyw, a to dzięki temu, iż do głosu dopuszczeni zostają mężczyźni, którzy odegrali w jej życiu istotną rolę. Ich opowieści tłumaczą niektóre niezrozumiałe decyzje bohaterki, pokazują, kogo kochała i pozwalała zweryfikować, czy zafascynowana lustrami Anna znalazła w końcu swoje lustrzane odbicie w postaci drugiego człowieka...

Całą powieść można czytać na wiele sposobów: jako opowieść o wykluczeniu i inności, można skupić się wątkach psychologicznych lub tych magicznych. W powieści bowiem mamy dwa światy: ten realny, czasem straszny, czasem śmieszny, oraz tajemniczy świat luster Anny, w którym nic nie jest pewne i niczego nie należy brać za prawdę.

Piękna, wielowymiarowa opowieść, która wiedzie czytelnika przez całą Europę, właściwie przez cały XX wiek i pozwala się zagłębić w skomplikowane meandry ludzkiej psychiki. Od czytelnika wymaga maksymalnego skupienia, ale w zamian oferuje miłe wrażenie, że oto ma się w rękach Wielką Literaturę.

D. Rubina, Pismo Leonarda, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 463.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Gęś by to kopła, czyli na Targach było cuuudownie :)

Dlaczego gęś miałaby TO kopnąć? Bo Skarletka, czyli ja, wybrała się na Targi z chimerycznym aparatem, który odmówił robienia zdjęć w kluczowych momentach. Bo Kaś swojego aparatu zapomniała. Bo zdjęcia od mojej przyjaciółki Ani będę miała dopiero w piątek - czyli z zapowiedzianej relacji jak na razie nici.

Co jeszcze ma gęś kopnąć? Ano mnie, gdyż pomyliłam godziny pociągów i nie mogłam być na spotkaniu blogowiczek, na którym bardzo być chciałam.

Pozytywne rzeczy oczywiście też mnie spotkały. Przede wszystkim: Kaś. Kobieta rozgadana, zamaszysta i absolutnie cudowna - bratnia dusza po prostu. Dzięki niej wierzę, że może istnieć chemia między kobietami - jakkolwiek to brzmi :))))

Po drugie: ogromnie podobała mi się atmosfera święta panująca na Targach i to, że pisarze byli na wyciągnięcie ręki: można było podejść, porozmawiać, poprosić o autograf.

Po trzecie: wytargowałam książkę Marty Szarejko za 15 zł :)

Minusy? Tłok, ścisk, duchota. I za mało promocji. Ale nic to, bo to wszystko staje się nieważne, kiedy pomyślę o dwóch spotkaniach.

Pierwsze: z panem Pawłem Pollakiem. Przemiły człowiek, który podarował mi swoją najnowszą książkę "Między prawem a sprawiedliwością". I drugie, najmilsze, z panią Małgorzatą Gutowską - Adamczyk. Jest to autorka, którą od czasów pierwszego tomu "Cukierni pod Amorem" po prostu wielbię i z którą jakiś czas temu nawiązałam internetową znajomość. Pani Małgosia nie tylko rozpoznała mnie w tłumie i poczęstowała ostatnim ciasteczkiem, ale wyciągnęła z torebki swoją książkę "Niebieskie nitki", którą specjalnie dla mnie przyniosła. Dostałam dwa autografy, buziaka i miłe słowa. I chodzę teraz dumna i... zakochana. Nie tylko w powieściach pani Małgorzaty, ale i w samej autorce :)

Mój krakowski stosik prezentuje się skromnie, ale i tak jestem z niego ogromnie dumna:


A taki autograf znajduje się w drugim tomie "Cukierni pod Amorem":


Kolejne fotki zaprezentuję przy okazji recenzji zakupionych książek.

piątek, 5 listopada 2010

To już jutro!

Co będzie jutro?
Moje pierwsze krakowskie Targi Książki.
I moje pierwsze spotkanie z Kasią, na które ogromnie się cieszę.
Kasiu, jeszcze tego nie wiesz, ale swoje pierwsze kroki skierujemy na stoisko F14, gdzie na zaproszenie księgarni Gandalf swoje książki podpisywać będzie Małgorzata Gutowska - Adamaczyk - nie mogę się doczekać.

A ponadto Roma Ligocka, Michał Rusinek... i wiele, wiele książek :)

Mam tylko nadzieję, że nie padnie mi bateria w aparacie i w niedzielę pochwalę się fotorelacją :) I pewnie przywiozę stos książek.... mrrrrau :)

czwartek, 4 listopada 2010

Unde malum? (Łąka Umarłych - Marcin Pilis)


Są takie książki, o których zwyczajnie nie wiem, co napisać. Miałabym problem z pisaniem o "Medalionach", miałam problem z napisanie o "Oczyszczeniu" Sogi Oksanen i mam problem z "Łąką Umarłych".

Od razu mówię, że książka jest rewelacyjna. Czytałam ją o szóstej trzydzieści (rano!) w zatłoczonym autobusie i ani razu nie przysnęłam - może być lepsza rekomendacja :)?

A poważnie: autor powieści sięga po tematykę uniwersalną. Mianowicie: stawia odwieczne pytanie, skąd na świecie bierze się zło. A raczej: skąd zło w człowieku? Dlaczego człowiek zabija? I dlaczego robi to, chociaż nie musi? Wreszcie zostaje tu poruszony problem winy i kary oraz katów i ofiar. I wyrztów sumienia, które się ma lub nie.

"Łąka umarłych" opowiada o wydarzeniach, które rozgrywają się w trzech planach czasowych: w okresie wojny, w latach siedemdziesiątych oraz w 1996, kiedy niemiecki oficer przybywa do odciętej od świata wioski, gdzie w czasie wojny mordował Żydów. Jest u schyłku życia, lecz coś jeszcze musi załatwić...
Wszystko zaczyna się jednak, gdy w Lipach Wielki pojawia młody student, Andrzej, i zanim jeszcze zdąży się do wioski zbliżyć, ktoś na niego napada. Jego ojciec miał w Lipach obserwatorium, po wojnie także często je odwiedzał. Andrzej niewiele wie o życiu ojca w tym miejscu, po jego śmierci, nieświadomy niebezpieczeństwa, jakie nad nim ciąży, postanawia je odwiedzić. Wraz z jego pojawieniem się kolejny raz do głosy dochodzi Historia i wydarzenia sprzed lat, które wpływają na losy żyjących mieszkańców Lip...

Autor podejmuje z czytelnikiem swoistą grę. Wiadomo, że coś złego wydarzyło się w wiosce. Wiadomo, że nie jest ona "normalnym" miejscem, ludzie są w niej dziwni, a mury górującego nad nią klasztoru skrywają jakąś tajemnicę. Można odnieść wrażenie, że to więzienie, do którego obcy nie mają dostępu, a wyjść z niego nie można. Dlaczego? Autor do końca tego nie zdradza, trzymając w napięciu i sprawiając, że od książki nie można się oderwać.

Polecam! Naprawdę gorąco polecam, szczególnie tym, którzy z założenia nie czytają książek polskich autorów, gdyż uważają, że są ona mało interesujące i "gorsze" od tych wydawanych za granicą. A piszę to, ponieważ z taką opinią niedawno się spotkałam: że polskiej literatury współczesnej nie da się czytać. Otóż da się: i towarzyszą temu ogromne emocje!

M. Pilis, Łąka Umarłch, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010, s. 383.

poniedziałek, 1 listopada 2010

O tym, dlaczego się cieszę - i tym razem nie chodzi o książki :)

Kto miał wiedzieć, już wie, a kto nie wie, niech się dowie: zaczynam jutro pracę (jupi!) i jestem z tego powodu przeszczęśliwa :)

Będą kolejne recenzje, oczywiście, że będą... do pracy będę dojeżdżać, także wykroiły mi się dwie godziny w ciągu dnia, które planuję przeznaczyć na lekturę (i na audiobooki).

A co czytam? Kończę drugi tom "Cukierni pod Amorem" - powiedzieć, że jestem zachwycona to mało, oraz właśnie zaczynam "Łąkę umarłych" Marcina Pilisa, że świetnej "Serii Autorskiej" wydawanej przez wydawnictwo SOL i która właśnie trafiła do sprzedaży (promocja w EMPIKu!). Także... do przeczytania!

A poza tym wygrałam KOTKA :)

środa, 27 października 2010

(groch z kapustą) Filmowa środa X

Dlaczego groch z kapustą? Bo w tym tygodniu złożyło się tak, że obejrzałam jeden film godny polecenia, jedną bajkę, która mi się podobała i zaczęłam kilka filmów, których nie dokończyłam.

Tym niedokończonym są przede wszystkim "Dzikie pszczoły". Chciałam zrobić tydzień z kinem czeskim... ale po godzinie odpadłam. Niby fajnie, niby przaśnie, niby ciekawy bohater zbiorowy, ale nie, może innym razem. Miałam jeszcze w planach "Jazdę" i "Wychowaniem panien w Czechach" - oba filmy już wcześniej widziałam na TVP Kultura i podobały mi się, ale "Dzikie pszczoły" skutecznie zniechęciły mnie, by po nie sięgnąć jeszcze raz.

Nie dokończyłam też "Mojej wielkiej greckiej wycieczki", chociaż bardzo lubię aktorkę, która gra główną rolę.Od tej pory chyba jednak nazwisko Nia Vardalos  nie będzie wabikiem, aby film obejrzeć. Głupie żarty = banalna komedyjka = nudzi mi się! Więc nie dokończyłam.

Polecam natomiast bajkę "Kubuś Puchatek - Prima Aprilis", którą obejrzałam z kubkiem mleka z miodem w ręku. Im starsza jestem, tym bardziej lubię tekstu z przygód Misia o Bardzo Małym Rozumku i jego przyjaciół. I coraz bardziej zaczyna mi się podobać nie rozbrykany Tygrysek, a bojaźliwy Prosiaczek, który, choć mały, to dzielny!

A już tak zupełnie poważnie pisząc, to udało mi się w tym tygodniu obejrzeć kolejny film Hitchcocka, tym razem były to "Ptaki". Nie bałam się, fakt, ale patrzyłam w ekran jak zaczarowana. Świetny klimat: przez pierwsze czterdzieści minut nic nie zapowiada przyszłych wydarzeń, a potem: bummmm!, zaczyna się inwazja. Poza tym świetna aktorka: Tippi Hedren - nie tylko piękna, delikatna kobieta, ale też stworzyła zapadające w pamięć kreację uroczej panny Daniels. Żałuję, że nie obejrzałam tego filmu wcześniej, gdyż chciałabym mieć traumatyczne wspomnienia z nim związane - a tak, mam tylko bardzo miłe. Co nie zmienia faktu, że mewy,kruki i wrony bezpowrotnie utraciły dla mnie swą niewinność i od dziś będę patrzeć nie nie podejrzliwie :)

Ciekawa, czy "Psychoza" będzie tak samo mało straszna?

poniedziałek, 25 października 2010

Zajrzyj Jane Austen na talerz (Kuchania kucharska Jane Austen - M. Black, D. Le Faye)


Grrr... dziś będzie notka o książce, która należy do jednego z moich ulubionych gatunków literackich, hihi, czyli o książce kucharskiej. Bez chwili wahania zaliczam tę pozycję do gatunku perełek, gdyż jestem nią absolutnie oczarowana.

"Książka kucharska Jane Austen" to wielka gratka nie tylko dla miłośników twórczości pisarki, lecz także miłośników gotowania i jedzenia - a ja zaliczam się do obu z tych grup. Autorki zaglądają na talerze bohaterom "Emmy", czy "Dumy i uprzedzenia", lecz także bohaterom wczesnych opowiadań popularnej pisarki. Uwagi te zawarte są w pierwszej części książki. Przedstawia ona, co jadano mniej więcej od połowy XVIII wieku do lat dwudziestych wieku XIX - na ten czas przypada życie Jane.

Pokazane zostało jednak nie tylko to, co jedzono, ale jak jedzono: kolejność dań, klimat proszonych obiadów i proszonych kolacji. Moja lektura tej części zakończyła się tak, że natychmiast musiałam sprawdzić, co to są wety i zamarzyłam o przydomowym ogródku, w którym hodowałabym sobie marcheweczki, brzoskwinie i... kury.

Druga część to przepisy. Pochodzą one ze zbiorów Marthy Lloyd, która przez wiele lat mieszkała z paniami Austen, oraz z pamiętników pani Filipowej Lybbe Powys, która była z nimi spokrewniona. Ogromnym plusem książki jest to, że oprócz oryginalnie zapisanych przepisów ("Weź jarzyn, jakie obrodziły..."), są ich wersje współczesne (22 dkg rzodkiewki, 1 jajo itd.) Dzięki temu zabiegowi książka staje się nie tylko zbiorem ciekawostek z życia kulinarnego epoki, lecz także pozwala w duchu epoki gotować. I przyznam, że mam ogromną ochotę na taki eksperyment, dlatego też obiecuję post, w którym podam przepis i pokażę zdjęcie potrawy przygotowanej według tej książki.

A poza tym, z nosem zadartym do góry, muszę nadmienić, że ja już wiem, jak przyrządza się bażanta i odpowiednio doprawia sałatę - ha!

PS Przypominam o konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Literackie, w którym można wygrać wspomnianą książkę... i nie tylko. Po szczegóły należy kliknąć w żółty baner znajdujący się po prawej stronie blogu.

M. Black, D. Le Faye, Kuchania kucharska Jane Austen, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 221.

piątek, 22 października 2010

Recenzja, która stała się autorefleksją (Seks, narkotyki, czekolada - Paul Martin)


O tym, że uzależnić można się od wszystkiego wiadomo nie od dzisiaj. Chociaż autor książki "Seks, narkotyki i czekolada" nieco zburzył tą moją pewność. Przez całe życie wydawało mi się, że jestem uzależniona od czekolady. Bo jak inaczej nazwać sytuację, kiedy przez dwa tygodnie diety nie tęskniłam za pieczywem, owocami czy ziemniakami, a płakałam za czekoladą? Albo jak, jeśli nie uzależnienie nazwać fakt, kiedy bez problemu mogę nie zjeść obiadu, ale tabliczki czekolady sobie nie odmówię? Dodam, że nie chodzi o czekoladę gorzką, tylko o mleczną, najlepiej jeszcze z nadzieniem.

I co się okazało? Że nie jestem nałogowcem, tylko hedonistką, gdyż, o ile dobrze zrozumiałam autora, mleczna czekolada nie ma w sobie żadnego składnika od którego można się uzależnić. A sięgają po nią ludzie, którym po prostu kojarzy się ona z czymś miłym i którzy, jak ja, mają słabą silną wolę. I którzy najwzyczajniej upodobali sobie jej słodki smak. Co innego czekolada gorzka. Od niej owszem, można się uzależnić... ale nie można jej przedawkować. Jej intensywny smak bowiem sprawia, że po kilku kawałkach ma się dość. Święta prawda.

Po lekturze doszłam więc do wniosku, że mojego nałogu, który nałogiem nie jest, nie mogę tak nazywać. Idąc krok dalej, w przypływie samokrytyki stwierdzam, że nie należy mi współczuć, bo nie jestem uzależniona. Nazywając sprawy po imieniu jestem czekoladożarłokiem, a tacy ludzie zasługują na obśmianie. Ot co!

Nooo... a poza tym, jak można wywnioskować w tytułu, książką traktuje jeszcze o seksie i narkotykach, ale te interesowały mnie już nieco mniej, niż rozdziały o czekoladzie (ciekawe dlaczego?), chociaż autor w bardzo ciekawy sposób przedstawia proces rodzenia się nałogów, pisze o największych poszukiwaczach wrażeń z historii oraz o związkach np. między bólem a przyjemnością, czy cienką granicą dzielącą przyjemność od uzależnienia. Mnóstwo przykładów, mnóstwo badań, ciekawy, momentami zabawny język, rzecz w pełni zrozumiała dla nie-naukowca. Polecam, gdyż chociaż to książka popularnonaukowa, czyta się ją znakomicie - szczególnie, jeśli obok leży tabliczka czekolady.

I ostatni rozdział, który po opisie skrajnych form hedonizmu, stwierdza, że lepiej mało a często... świetny! A swoją drogą dodać muszę, że jest to pierwsza książka popularnonaukowa, która skłoniła mnie do autorefleksji - hmmm... :)

PS Po przeczytaniu całości tekstu stwierdzam, że jest to najmniej profesjonalna recenzja, jaką zdarzyło mi się napisać :)

P. Martin, Seks, narkotyki, czekolada, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 455 (ale tak naprawdę to 376, gdyż reszta to indeks i bibliografia).

czwartek, 21 października 2010

Lux Domini jak proustowska magdalenka (Władca Równin - Javier Yanes)


Uff... 692 strony "Władcy równin" za mną. Dawno nie czytałam nic tak obszernego, bynajmniej nie dlatego, że nie lubię grubych książek, ale po prostu żadna nie wpadła mi w ręce.

Czym jest "Władca równin"? Romansem, książką przygodową i obyczajową jednocześnie, w której ja jeszcze dopatruję się odniesień do Prousta - zresztą słynne magdalenki są przez autora przywoływane.

Dziennikarz Curro Mencia dowiaduje się, że rodzinna posiadłość, Lux Domini, w której się wychował, ma zostać sprzedana. I to budzi w nim wspomnienia, którą stanowią punkt wyjścia powieści. Otóż Curro miał babkę Uke, która w 1931, po kilku tygodniach znajomości, zaszła w ciążę z rudowłosym Szkotem. Ten, nie zdając sobie sprawy, że ma zostać ojcem, przepadł w Kenii. Potem jeszcze na moment zjawił się na wieść o śmierci ukochanej z młodości, gdy Curro był jeszcze dzieckiem... ile tyle go widzieli.

Curro nie może się pogodzić ze sprzedażą domu, chociaż ten popada w ruinę. Chce odnaleźć dziadka i wyjaśnić, dlaczego wiele lat wcześniej tak nagle zniknął. I tu rozpoczyna się druga część powieści: wyprawa bohatera do Kenii. W podróży towarzyszy mu przyjaciel babki z młodości - ekscentryczny Francuz , który na safari zakłada jasny garnitur i lakierki. Czy Curro odnajdzie dziadka i wyjaśni rodzinne tajemnice? No pewnie, że nie powiem, nie chcę odbierać przyjemności czytania :)

"Władca równin" to powieść monumentalna: nie tylko objętościowo. Zawiera mnóstwo wątków pobocznych, epickie, obszerne opisy, nieraz drobiazgów, opowiada historię rozciągniętą na siedemdziesiąt lat. I lojalnie zaznaczam, że książka, mimo naprawdę ciekawej fabuły, nie jest łatwa w odbiorze, głównie za sprawą języka. Wielu słów, które znalazłam na jej kartach, dawno nie słyszałam w mowie potocznej. Przyznaję, że niektóre zdania czytałam po kilka razy, żeby je zrozumieć. I przyznaję, że, w co ciekawszych momentach ominęłam opisy, żeby móc szybciej śledzić akcję. A dodać jeszcze muszę, że wszystkie wątki zostały perfekcyjnie ze sobą posplatane.

Co mi się jeszcze podobało? To, że w jednej powieści autorowi udało się oddać klimat Paryża z lat trzydziestych, przedstawić uroki życia w gorącej Hiszpanii, chwilę później na moment przenosi czytelnika do Szkocji, by wreszcie pisać o Afryce, z cennym obrazem lwa w tle.

"Władca równin" naprawdę robi wrażenie, tym bardziej, że "Pożegnanie z Afryką" nadal przede mną, a to do niej jest porównywany. Naprawdę polecam - książka powinna zadowolić nawet najbardziej wybrednych czytelników.

PS Właśnie doczytałam, że to pierwsza powieść autora, który z pisaniem ma jednak wiele wspólnego, bo jest dziennikarzem. Mimo to jednak wypada pogratulować talentu: do takiego poziomu pisania niektórzy nie dojdą nigdy.

J. Yanes, Władca równin. wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 692.

środa, 20 października 2010

(niemiecka) Filmowa środa - IX

Kino niemieckie znam baaardzo słabo, co bynajmniej nie wynika z jakiejś mojej awersji do niemieckiej kinematografii, tylko jak to się mówi: nie po drodze mi z nim. Dlatego kiedy obejrzałam sobie kolejny raz "Nosferatu Wampir" Herzoga pomyślałam, że w tym tygodniu warto coś więcej o filmach z Niemiec napisać.


Zacznę od Herzoga. Film ten był dawno temu dodany do "Zwierciadła", przeleżał u mnie na półce kawał czasu, do momentu, gdy jeszcze na studiach miałam okazję zobaczyć film Murnaua z 1922. Ogromnie spodobał mi się wampir w wydaniu retro, co stało się oczywistą zachętą do sięgnięcia po Herzoga.
I przyznaję, że film ten mnie ogromnie... wzruszył. Grany przez Klausa Kinsky'ego hrabia wydaje się z jednej strony groteskowy ze swoimi sztucznymi szponami i doklejonymi kłami, ale z drugiej strony nie sposób oderwać od niego wzrok. Poza tym nie jest on monstrum upijającym się krwią (no dobra: trochę jest), ale istotą cierpiąca, która sieje zło i spustoszenie, czym sama się brzydzi. No i przepiękna Lucy Harker, którą gra Isabelle Adjani... I niesamowity, oniryczny klimat tego filmu... Naprawdę polecam, bo to nie tylko "klasyk", ale film, po którego obejrzeniu długo nie chce wyjść z pamięci.


Podobnie nie chciał mi wyjść z pamięci film ""Sophie School", opowiadający o niemieckiej bohaterce z czasu II wojny światowej. Sophie i jej brat należą do organizacji Biała Róża, która sprzeciwia się zbrodniczej polityce Hitlera. Dziewczyna zostaje złapana za nielegalne kolportowanie ulotek o wywrotowej treści. Zaczynają się przesłuchanie, które tak naprawdę niczemu nie służą, gdyż los Sophie jest z góry przesądzony, z czego ona sama zdaje sobie sprawą. Trzy czwarte filmu zajmują właśnie te przesłuchania, które przeradzają się w wojnę psychologiczną, z przeciwnikami, którzy dorównują sobie inteligencją.
Świetna rola Julii Jentsch, rewelacyjne dialogi, minimalizm formy, maksimum treści. Film grający na emocjach, chociaż już na początku wiadomo, jak ta historia się skończy - nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie w uronieniu babskiej łezki na koniec.


"Good bye Lenin" dla niektórych może być filmem nieco nostalgicznym, dla mnie nie jest, gdyż nie pamiętam czasów, o których opowiada, dlatego skupiłam się głównie na jego części humorystycznej. A polega ona na tym, że po obaleniu muru berlińskiego, matka Alexa, głównego bohatera, budzi się ze śpiączki, pozostaje jednak unieruchomiona. Alex boi się powiedzieć matce, że świata, w którym żyła i w którym działała, już nie ma. Dlatego stwarza jej iluzję, że wszystko pozostało po staremu, że nadal żyje w NRD. W tej iluzji biorą udział jego znajomi i mieszkańcy kamienicy, w której mieszka... i jest to naprawdę zabawne, np. nagrywanie fikcyjnych wiadomości czy polowanie na przedmioty z wcześniejszej epoki.
No i brawa dla autora scenariusza: naprawdę trzeba mieć wyobraźnię, żeby coś takiego wymyślić!

wtorek, 19 października 2010

Miód na duszę samozwańczej recenzentki :)

Witam Was serdecznie, choć może to dziwić ( choć nie wiem czemu miałoby tak być ). Czytam komentarze na temat książki o Madrycie i zmierzam się z pierwszymi wrażeniami czytelników. Chciałem podziękować autorce tej recenzji za poświęcony czas i dobre słowa. To moja pierwsza książka, ale włożyłem w nią sporo serca i pracy, wiem że Madryt nie jest powszechnie uznany za cel turystyczny i jest znacznie mniej popularny niż Barcelona, mam nadzieję, że właśnie dzięki tej tajemniczości wokół stolicy wiele osób skusi się by Madryt poznać.
Dziękuję również osobom które wyraziły zainteresowanie książką. Przyjmuje wszelkie słowa krytyki i pochwały, uważam że najsłabszą stroną są zdjęcia, a liczę na to, że opisy są ciekawe.
Pozdrawiam Wszystkich i zapraszam na swój profil na facebooku, jeśli macie pytania dotyczące Madrytu tam w miarę możliwości odpowiem na Wasze pytania.

Conrado Moreno

Była recenzja książki
, jest odzew od autora (nie pierwszy, muszę dodać). Czy może być coś milszego dla amatora wcielającego się w rolę recenzenta :)?

Dla chcącego nic trudnego - rozwiązanie konkursu z RĘKĄ :)


61 osób chce książkę Agnieszki Szygendy - tym samym padł rekord osób biorących udział w konkursach na moim blogu i właśnie dlatego, że chętnych było tak wielu, stwierdziłam, że nie ma sensu rozciągać go na trzy dni. Bo co to jest jeden egzemplarz na tylu chętnych?

Dlatego też jednoosobowa komisja, w składzie Ja, zadecydowała, że wszystkie egzemplarze rozda dzisiaj.

I tak: pierwszą osobą, którą chciałabym obdarować, jest Poczytajka, która właśnie jednej ręki się pozbyła, więc chyba sami przyznacie, że jak nikomu książka z ręką w tytule jej się należy?

Dalsze osoby wskazała już moja mama, podając dwa numerki: 18 i 30. Dlaczego? Gdyż wczoraj, osiemnastego, obchodziła trzydziestą rocznicę ślubu - także wybór wydaje się zasadny. A pod tymi numerkami, o ile dobrze liczę, znajduje się Anonim (Ania K. - moje inicjały;) ) i Izabella.

Bardzo proszę o przesłanie adresów do wysyłki maila slowoczytane.gmail.com.

A wszystkim, którzy prosili mnie o rękę dziękuję - czuję się dowartosciowana :)

poniedziałek, 18 października 2010

Wygraj "Rękę", czyli jesień obrodziła konkursami!


Tak jak zapowiadałam, w tym tygodniu mam do rozdania trzy egzemplarze książki "Kupię rękę" Agnieszki Szygendy, które przekazało wydawnictwo Bliskie. Oczywiście mogłabym rozdać je "hurtem", ale po co, skoro tak przyjemnie jest potem losować i ogłaszać kolejnych szczęśliwców :)?

Zatem: na początek banalnie. Wystarczy napisać głośno i wyraźnie "chcę RĘKĘ" w komentarzu i zaczekać do jutra, do 12, kiedy to wylosuję zwycięzcę. I oczywiście przedstawię zasady kolejnego konkursu (będzie wymagana kreatywność!).

niedziela, 17 października 2010

Lekcja poglądowa dla młodych pisarzy (44 Scotland Street - Alexander McCall Smith)


Zanim zasiadłam do czytania, naczytałam się wielu dobrych recenzji tej książki...i stało się! Ja też przepadłam na kilka godzin z "44 Scotland Street" przed oczami.

Zamiarem autora, jak sam deklaruje w przedmowie, było napisanie powieści opisującej rzeczywisty kawałek Edynburga - jednakże cały czas ma to być fikcja. I tak bohaterami swojej powieści uczynił kilka osób zamieszkujących w tym samym domu - a więc wykorzystał zabieg, który od czasów "Ucha od śledzia" bardzo lubię. Mamy tu całą galerię typów i typków, mniej lub bardziej sympatycznych, ale na pewno interesujących.

Pat to nieśmiała dziewczyna, która zawsze mówi prawdę, Bruce to wcielenie współczesnego Narcyza, Irene - zbzikowana na punkcie teorii psychologicznych matka, która "testuje" je na swoim genialnym synu Bertiem. Poza tym w powieści znajdziemy też psa ze złotym zębem i jego ekscentrycznego właściciela...

Nie ukrywam jednak, że to, co najbardziej mnie w tej powieści zainteresowało to fakt, że początkowo była ona drukowana w odcinkach. Autor twierdzi, że to właśnie miało wpływ na jej ostateczny kształt. Powieść w odcinkach rządzi się bowiem własnymi prawami. Każdy odcinek musi mieć zawierać w sobie coś mocnego, co przykuje uwagę i co sprawi, że nie zacznie się czytać artykułu na stronie obok. No i będzie się chciało zajrzeć następnego dnia po więcej - więc i zakończenie musi być intrygujące - prawie jak w serialu :)

Dlatego też uważam, że "44 Scotland Street" powinny koniecznie przeczytać osoby, które chciałaby sprawdzić swoich sił w krótszych formach. Alexander McCall Smith pokazuje, jak to się robi, a ja świetnie się bawiłam wyłapując myśli przewodnie i "pętelki" tworzone przez autora, które rozsupływał kilka odcinków dalej. Bardzo miła rzecz do poduszki i herbatki :)

A. McCall Smith, 44Scotland Street, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 311.

Ostatni Tyrmand wzięty! :)


Wybierając dzisiejszego zwycięzcę, także posłużyłam się datą, tym razem urodzin Tyrmanda.

A więc:

16-05-1920

1+6+5+1+9+2 = 24

Licząc od góry nadesłane maile (a było prawie czterdzieści!), dwudziesty czwarty napisała Magda Piasecka - gratuluję!

*** Na koniec dodam, że to jeszcze nie koniec konkursów. Już jutro, dzięki uprzejmości wydawnictwa WBliskie i portalu granice.pl będę miała do rozdania trzy egzemplarze książki Agnieszki Szygendy "Kupię rękę", o której niedawno pisałam.

sobota, 16 października 2010

Maszyna losująca poszła w ruch + ostatni Tyrmand do wzięcia!


Jak dziś wybrałam zwycięzcę? Losowo, a raczej numerologicznie :)

16-10-2010

1+6+1+0+2+0+1+0 = 11

Jedenastą osobą, która przestała maila jest Małgoś, vel Maioofka, która udzieliła poprawnej odpowiedzi. A poprawne odpowiedzi były dwie: Bogna (tego imienia Tyrmand używał w "Dzienniku") i Krystyna (to imię oficjalne).

Maioofkę proszę o podanie adresu, natomiast od razu chciałam ogłosić kolejny konkurs, w którym zdobyć można jeszcze jeden egzemplarz "Pokoju ludziom dobrej woli".

Tym razem proszę o udzielenie odpowiedzi na pytanie: jak miała na imię OSTATNIA żona Tyrmanda?

Te osoby, które już wcześniej wysłały maila "grają dalej", natomiast czekam na kolejne zgłoszenie. Rozwiązanie konkursu jutro o dwunastej.

Powodzenia!

piątek, 15 października 2010

Dziennik 1954 + KONKURS (kolejna książka Tyrmanda do wygrania!)

Wyjdzie na to, że jestem niestała w uczuciach, gdyż jeszcze jakiś czas temu deklarowałam miłość do Iwaszkiewicza, natomiast po lekturze "Dziennika 1954" moją nową miłością jest Tyrmand.

Jeśli miałabym komuś polecić, w jakiej kolejności rozpocząć spotkanie z Tyrmandem, to sugeruję zacząć właśnie od tej książki. Są to bowiem zapiski autora "Złego" z pierwszego kwartału 1954 roku i chociaż jest to krótki czas, to pozwala wyrobić sobie opinię na temat tego, jaki Tyrmand był, jak żył, z kim się przyjaźnił, kogo kochał i kogo znał. Opisuje obiady o Literatów, wspomina o Herbercie, Kisielu, Turowiczu - i wielu innych, którzy wydają się interesującymi postaciami, a których nazwiska niewiele mi mówią, gdyż niestety, nie mogę się pochwalić dobrą znajomością tamtego okresu.

Jednocześnie autor spisuje swoje luźne przemyślenia: o życiu, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, o przeczytanych książkach i ich autorach, o obejrzanych filmach i widzianych wystawach.

I dla mnie to jest imponujące, gdyż zastanawiam się, czy Tyrmand w ogóle sypiał. Z lektur "Dziennika" wyłania się obraz człowieka, który jest ciągle w ruchu, spotyka się z przyjaciółmi, bierze udział w wydarzeniach kulturalnych - a jednocześnie długie godziny spędza nad pisaniem "Dziennika" - co wymaga czasu. A o samym "Dzienniku" pisze tak:
Czy dziennik przyniesie ulgę? Systematyczność w miejsce kompozycji? Dzienniki są proustowskie: ich próby zatrzymania cieni na twarzach, godzin uciekającego czasu, wypukłości na doraźnych wspomnieniach, zmuszają do bezinteresowności, której nie ma ani we mnie, ani w mej zwykłej pracy. Nigdy nie przepadałem za Prosutem, ale rozumiem, że można się nim żywić.

I dzięki m.in. takim refleksjom i przemyśleniom (a podkreśliłam ich mnóstwo) zmieniło się moje postrzeganie tego autora, który do tej pory kojarzył mi się z bikiniarzem w kolorowych skarpetkach.


***

Obiecywałam, że do rozdania mam jeszcze dwie książki Tyrmanda, "Pokój ludziom dobrej woli", które zawierają dotąd niepublikowane teksty tego autora. Jednak tym razem, aby wygrać, należy trochę poszperać.

Otóż pytanie konkursowe jest takie:

Jak ma na imię ukochana Tyrmanda z "Dziennika 1954", która to widnieje na zdjeciu poniżej (piękna kobieta, swoją drogą).


Na odpowiedzi czekam do jutra, do 14, proszę o maile na adres: slowoczytane.gmail.com. Zwycięzcę ogłoszę tego samego dnia.

środa, 13 października 2010

(mniej straszna niż być miała) Filmowa środa - VIII

Horrorów nie lubię, co już wiele razy zaznaczałam. Z tego to właśnie powodu w tym tygodniu obejrzałam dwa filmy, które miały mnie przestraszyć (a nie przestraszyły), a dodatkowo napiszę o jednym, po którym aż się dziwię, że jeszcze żyję, gdyż prawie umarłam ze strachu :)



"Martwa cisza". Brrr. Film oglądany ponad rok temu, a do tej pory mam przed oczami większość scen i czasem śni mi się upiorny uśmiech kukiełki. Śmiało stwierdzam, że chociaż specjalistą nie jestem, to jest to film, na którym bałam się dotychczas najbardziej. A wszystko przez niesamowity klimat małego miasteczka, w którym krążą różne straszne legendy, a niegrzeczne dzieci straszy się Mary Shaw (sama przez kilka tygodni bałam się przez nią zasnąć przy zgaszonym świetle). Do tego miasteczka przybywa młody mężczyzna, którego żona została brutalnie zamordowana, a wcześniej dostał on lalkę brzuchomówcy. Zaczyna więc nie tylko wyjaśniać śmierć żony, ale też interesuje się tajemniczą Mary Shaw... a przy okazji okazuje się, że w starych legendach zawsze jest coś z prawdy.
Nie ma w tym filmie krwi i "rzeźni", jest natomiast świetna fabuła, gotyckie budowle i klimat, czy ja wiem?, okrutnych baśni?
Na pewno nie obejrzę drugi raz, ale gorąco polecam go tym, którzy jeszcze nie widzieli - jako alternatywę dla tych wszystkich "Pił" itp.


Kolejnym filmem, który bardzo dobrze się zapowiadał, a który podobał mi się średnio, są "Posłańcy". Obejrzałam go, gdyż chciałam zobaczyć Kristen Stewart w roli innej niż ukochanej wampira. "Posłańcy" to taki horror w wersji light: może i jest nawiedzony dom, może i jest dziecko, które widzi więcej, może i są jakieś pokraczne stwory chodzące po ścianach, może i jest farmer biegający z widłami - ale w sumie to ani się specjalnie nie bałam, ani też nie byłoby mi jest zaskakujące - ale fajerwerków nie ma, dlatego też nie widzę powodu, aby specjalnie się o tym filmie rozpisywać. Zresztą: skoro nawet ja się nie bałam, to musi być słaby.


Natomiast ogromnie podobała mi się "Rebeka" Alfreda Hitchocka (wstyd się przyznać, ale to pierwszy film "Mistrza", który obejrzałam od początku do końca). Film znalazł przez przypadek na YouTube mój wierny towarzysz filmowy, jednak oglądać ze mną nie chciał - więc obejrzałam sama.
Film pochodzi z 1940 roku, jest czarno - biały, gra w nim m.in. Joan Fontaine, która wcieliła się w rolę młodziutkiej, naiwnej i zakochanej dziewczynie oraz Laurence Olivier, który wypada przy niej bardzo blado. Jednak moją absolutną faworytką jest Judith Anderson - już chociażby dla jej roli "złej służącej" warto obejrzeć "Rebekę".
Tytułowa Rebeka jest pierwszą żoną pana De Wintera, z której legendą musi się zmierzyć druga pani de Winter (czyli właśnie Joan Fontaine). To ona, Rebeka, jest główną bohaterką tego filmu, chociaż ani razu nie pojawia się na ekranie. Jednak ani Maxim (Olivier), ani służba jego ogromnej posiadłości nie jest w stanie zapomnieć o demonicznej pani de Winter, która utonęła...
Dla mnie jest to kolejny film z klimatem, w którym podobało mi się dosłownie wszystko: i gra aktorów, i ich kostiumy, i tamtejsze auta, i atmosfera hotelu w Monte Carlo, i dom, w którym rządzi duch zmarłej kobiety - czarno - biała perełka jednym słowem. Polecam, polecam, polecam - chociażby po to by się przekonać, jak zaczynał reżyser "Psychozy".

wtorek, 12 października 2010

O tym, że do szczęścia trzeba dojść (Szczęście smakuje truskawkami - Barbara Faron)


Ufff... ależ sobie zaległości w pisaniu narobiłam! Do zrecenzowania czekają cztery książki, a ja właśnie kończę czytać piątą. W ogóle przestawiłam się już na jesienny tryb czytania. Wcześniej niż latem przebieram się w piżamę i pakuję do łóżka z książką i herbatą. I czytam, czytam, czytam... bo ani lektur mi nie brakuje, ani zapału :)

Zacznę od książki, którą skończyłam czytać w piątek wieczorem i która nosi wdzięczny tytuł "Szczęście smakuje truskawkami". Książka ta jednak wcale o szczęściu nie opowiada, mówi raczej o trudnej drodze jaką trzeba przejść, aby to szczęście osiągnąć. A droga może być trudna chociażby z tego powodu, że główna bohaterka, Ewa, ma trzynaście lat, a przychodzi jej się zmierzyć z problemami takiego kalibru, że niejeden dorosły mógłby skapitulować.

Ewę wychowują dziadkowie, matka pojechała na dorobek do Szwecji... i tyle ją widzieli. Gdy umiera babcia dziewczynki, Ewa musi zamieszkać z obcym sobie ojcem i jego rodziną. Zaczyna pisać pamiętnik, który stanowi substytut przyjaciela.

Obraz, jaki wyłania się z tego dziennika nie jest wesoły: Ewa boi się, że trafi do domu dziecka, że nowa rodzina jej nie zechce. Przy tym jest świetną dziewczynką: ma duszę wrażliwej buntowniczki i jest wyjątkowo jak na swój wiek inteligentna.

Drugą kluczową postacią dla książki jest Agnieszka - kobieta, którą mąż zamknął w złotej klatce. Ewa i Agnieszka spotykają się, a więź, jaka zawiązuje się między nimi pomaga wyjść Agnieszce z depresji.

"Szczęście smakuje truskawkami" jest książką przeznaczoną dla młodzieży, chociaż zaczynając lekturę nie miałam tej świadomości. Jest tak dlatego, iż najwięcej miejsca autorka poświęca Ewie, która może przypaść do gustu niejednej nastolatce w "trudnym wieku". Nie zmienia to jednak faktu, że czytało mi się ją znakomicie, gdyż Ewa przypominała mi mnie samą sprzed ponad dziesięciu lat. Co prawda ja wychowywałam się w pełnej rodzinie i nigdy nie przeżywałam takich sytuacji jak ona, ale to negowanie świata dorosłych, ten natłok myśli w głowie, które koniecznie wtedy musiałam przelać na papier - to już jest jak najbardziej wspólne.

B. Faron, Szczęście smakuje truskawkami, wyd. Replika, Zakrzewo 2010, s. 208.

niedziela, 10 października 2010

Śmieszna pani od Krasnoludków

Nie wiem, czy ktoś pamięta o tej dacie, ale dwa dni temu minęła setna rocznica śmierci Marii Konopnickiej - kobiety, która obok Joanny Brodzik przez długi czas była najczęściej wyszukiwaną postacią przez polskich internautów.

Pogrążę się tym, co teraz napiszę, ale poetka ta śniła mi się jakiś czas temu. Nie jestem przesądna, nie wierzę w zabobony, ale stwierdziłam, iż bardziej wyraźnego "znaku" już chyba dostać nie mogłam i poczytałam sobie trochę o Marii. Zaczęłam od książki Aliny Brodzkiej, ale okazała się... średnio interesująca. Chociaż to z niej miedzy innymi pochodzi fragment o dzieciństwie Konopnickiej, bez matki, które przypominało dzieciństwo sióstr Bronte. Ponadto wzruszyła mnie, autentycznie wzruszyła odpowiedź na list Elizy Orzeszkowej, w którym autorka "Marty" pytała, czy Konopnicka jest szczęśliwa. Ta odpowiedziała, że przez długi czas wydawało jej, że jest. Wydawało się.

Właśnie dlatego zdecydowała się odejść od męża i przez kilkadziesiąt lat żyła w nieformalny związku z kobietą, dużo młodszą zresztą malarką, Marią Dulębianką. Tworzyły dziwną parę: Konopnicka w kwiatach i kapeluszach, Dulębianka w spodniach i z cygarem.

Konopnicka samotnie wychowywała dzieci. Zarabiała pisaniem i korepetycjami - tak jak ja teraz. Stroniła od feminizmu, nie identyfikowała się z ruchami kobiecymi, a jednocześnie prowadziła taki tryb życia, na jaki niejedna walcząca feministka nigdy by się nie odważyła.

Polecam książkę Krzysztofa Tomasika "Homobiografie", którą właśnie czytam i którą "odbrązawia" biografie wielu "znanych i cenionych", lecz, niestety, zamarynowanych w szkolnych podręcznikach. Nie zachęcam natomiast do czytania utworów Marii Konopnickiej, zdaję sobie sprawę, że są one dość mocno przebrzmiałe. Ale już prześledzenie życiorysu poetki jest jak najbardziej godne polecenia - okazuje się bowiem, że Konopnicka żyła bardziej współcześnie, niż mogłoby nam się wydawać.

piątek, 8 października 2010

Ona to on, a on to ona (Piaskownica - Danuta Marcinkowska)


O "Piaskownicy" dowiedziałam się, a jakże, czytając recenzję na blogu Edith. Przede wszystkim zachęciła mnie informacja, iż jest to debiut (a po polskie debity staram się sięgać jak najczęściej) i to, jak twierdzi Edith, w której gust wierzę, debiut udany. Sięgnęłam więc po tą książkę tym chętniej.
Czym jest tytułowa piaskownica? Pozornie to tylko miejsce, gdzie codziennie bywa główna bohaterka, Natasza, ze swoim synkiem Erykiem. Jednocześnie to właśnie tam najczęściej dopada ją frustracja: że jest za mało asertywna, że w jej życiu zbyt mało się dzieje, że chciałaby iść do pracy, jak jej mąż. Olaf tymczasem uważa, że jego żona ma komfortowe warunki: cały dzień siedzi sobie w domu z dzieckiem, pomaga jej niania, więc tak naprawdę nie ma nic do roboty, patrzy, jak maluch się rozwija. Jednym słowem nie powinna narzekać i Olafa bardzo dziwi, dlaczego to robi. Olaf to ma dopiero stresy! Nie tylko odpowiada za utrzymanie rodziny, ale też musi wykazywać się w pracy... a Natasza jeszcze zrzędzi, że za mało zajmuje się dzieckiem. A przecież poświęca mu całe weekendy, zamiast np. w tym czasie realizować swoje pasje. Natasza natomiast widzi to tak, że Olaf codziennie ma nowe wyzwania, spotyka ciekawych ludzi i ciągle coś w jego życiu się dzieje.

I tak napędza się spirala wzajemnych pretensji, niedomówień, żali... Która para tego nie przerabiała? Tymczasem autorka idzie krok dalej i zamienia małżonków miejscami: Natasza budzi się w ciele Olafa, a Olaf w ciele Nataszy. Siłą rzeczy: Natasza idzie do pracy, Olaf zostaje w domu z synkiem. Czy jest to powieść o równouprawnieniu? W moim odczuciu raczej nie.

Danuta Marcinkowska napisała bardzo ciepłą i przyjemną książkę, która ilustruje banalną prawdę: w związku należy się uzupełniać. Jednocześnie stosuje pomysł, który ostatnio oglądałam na ekranie, w filmie "Kobieta na Marsa, mężczyzna na Wenus" i który w książce także mi się podoba. Polecam, gdyż jest to kolejna lekka książka, którą czyta się błyskawicznie, która daje do myślenia i która jednocześnie stanowi świetną rozrywkę.

D. Marcinkowska, Piaskownica, wyd. Replika, Zakrzewo 2010, s. 160.