wtorek, 29 marca 2011

O życiowych zakrętach (Villa Mirabella - Peter Pezzelli)


Peter Pezzelli to autor, którego uwielbiam od pierwszej książki jego autorstwa, jaką udało mi się przeczytać. Pamiętam, że "Kuchnię Franceski" czytałam wylegując się na leżaku i marząc o oliwkach i makaronie. "Lekcje włoskiego" "połknęłam w paskudnej, listopadowej aurze, zaś "Villą Mirabellą" cieszyłam się teraz, gdy dni stają się coraz dłuższe i człowiek ma ochotę zrobić porządek w swoim życiu... zupełnie jak Jason, główny bohater.

Znacie to uczucie, kiedy budzicie się rano i od razu czujecie niejasny niepokój? Zaś gdy sobie uświadomicie, skąd on wynika, robi się jeszcze gorzej: niepokój nie znika, tylko stopniowo przemienia się w ciężar nie pozwalający oddychać pełną piersią, a później przechodzi w panikę. Ja takiego uczucia doznałam kilka razy, zaś pierwszy miał chyba miejsce przed pisemną maturą z historii... ale na szczęście szybko zrzuciłam z siebie ten balast :)

Jason ma problem o wiele większy niż ja z maturą historii, bowiem jednego dnia traci pracę, dziewczynę, być może dziecko, marzenia, przyjaciół, pieniądze. Krótko mówiąc: gorzej być nie może, a jednocześnie chłopak ma świadomość, że sam jest sobie winien. Przed światem chowa się w Rhode Island, gdzie stopniowo zaczyna pomagać w prowadzeniu pensjonatu swojemu tacie i rodzeństwu. I kolejny raz sprawdza się stara prawda, że na duże kłopoty, najlepszym lekarstwem jest dużo roboty.

Jason powoli odzyskuje spokój. Nabiera pewności, że życie jeszcze przed nim, a szczęście leży być może w innym miejscu, niż początkowo go szukał. "Villa Mirabella" to bardzo ciepła, optymistyczna opowieść o wychodzeniu z życiowych zakrętów, pokonywaniu życiowych trudności, najlepiej z rodziną.

Bardzo lubię klimat książek tego autora i nie mogę doczekać się kolejnych, tym bardziej, że wypatrzyłam, że mają pojawić się dwa kolejne tytuły: "Każdej niedzieli" i "Dom w Italii". Już się cieszę na lekturę! Ach, i koniecznie muszę napisać o okładce. Niby nie powinno oceniać się książek na jej podstawie, ale nic nie poradzę, że lubię, kiedy książka po prostu jest ładna - a wszystkie książki tego autora bardzo pięknie prezentują się obok siebie na półce i lubię na nie spoglądać. Ot, taka uwaga.

Czy polecam? Polecam :)

P. Pezzelli, Villa Mirabella, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2011, s. 338.

niedziela, 27 marca 2011

A książka z różą trafia do... :)

87 zgłoszeń - ten wynik to dla mnie prawdziwe zaskoczenie, gdyż stanowi on prawdziwy rekord, jeśli chodzi o ilość zgłoszeń w organizowanych przeze mnie konkursach. Super!!! :)

Całe szczęście, że istnieją takie strony jak random.org, gdzie po prostu wpisuje się numerki "od do" i maszyna losuje.



Ale do rzeczy: wylosowany został numer 50, pod którym kryje się IZA (autorka bardzo fajnego bloga, którego wcześniej nie znałam, hehe), która otrzyma ode mnie książkę z różą :)

Serdecznie gratuluję i proszę o kontakt!

PS Wiem, że konkurs miał potrwać do 12, ale że pogoda taka piękna, to rozwiązuję go wcześniej i znikam pobrykać na słoneczku :)

środa, 23 marca 2011

Komu książkę z różą, komu?


Tak się szczęśliwie złożyło, że mam dwa egzemplarze książki z przepiękną różą na okładce. Pierwszy dostałam od wydawnictwa MG, drugi wygrałam w radiowej Czwórce, hihi. A że nie czuję potrzeby posiadania dwóch egzemplarzy tej samej pozycji, dlatego też jednym chętnie się podzielę. Opis książki można przeczytać sobie TU.

Jeśli ktoś ma ochotę na taki retro klimat - proszę dać znać w komentarzu do niedzieli, do godziny 12. Nieco później tego samego dnia ogłoszę wyniki, a w tym tygodniu, mam nadzieję, pojawi się recenzja.

Powodzenia!

poniedziałek, 21 marca 2011

O wiośnie w sercu i na talerzu :)


Lepsza książka na dziś nie mogła mi się trafić :)
Co prawda jadąc rano do pracy, trzeba było zeskrobywać lód i śnieg z szyb, ale coś już jest na rzeczy: wiosna blisko, tym bardziej, że Marzannę dziś oficjalnie spalono. Lub utopiono - jak kto woli :)

Książka "Wiosna. Żyj zgodnie z porami roku" to książka, jakby nie patrzeć, poradnikowo-kulinarna, ale też z solidną dawką dobrej energii. Autorka, Dorota Grupińska, zachęca, by wprowadzić swój organizm na wiosenne obroty. Jak to zrobić? Przede wszystkim zrezygnować z głupiego pomysłu, jakim są restrykcyjne diety, które przynoszą więcej szkody niż pożytku. Co jeszcze? Nic nowego: więcej ruchu, więcej wypoczynku, mniej słodyczy i mniej chemii w jedzeniu. Niby wszystko wiemy, ale warto to sobie uświadomić, gdyż właśnie teraz zaczyna się najlepszy czas na zmiany. Na lepsze oczywiście :)

Mocną częścią książki jest ta z przepisami. Autorka, miesiąc po miesiącu, pokazuje, jakie owoce i warzywa sezonowe pojawiają się na bazarkach i straganach. Podaje przepisy na proste potrawy, zawierające w sobie właśnie warzywa sezonowe. Mniam, mniam, mniam :) Czytając "Wiosnę" uświadomiłam sobie np., że jeszcze NIGDY w życiu nie jadłam kalarepki. Nigdy - i nie wiem, jak to się mogło stać, ale w tym roku nadrobię :)

Oczywiście nie mogłam sobie darować i zapytałam autorkę, czy będzie ciąg dalszy "Wiosny", czyli książka pt. "Lato". Dobra wiadomość: będzie :) Teraz muszę tylko dopytać, czy w tym roku :)

D. Grupińska, Wiosna. Żyj zgodnie z porami roku, wyd. MG, 2011, s. 123.

sobota, 19 marca 2011

Fumy, fochy i Funia


Bądźmy szczerzy: "Przebudzenie" udało się Irenie Matuszkiewicz o wiele bardziej niż "Szepty" (swoją drogą, pamiętam, że czytałam "Przebudzenie" pod koniec 2009 roku, czyli już jakiś czas temu i mam ogromną ochotę na ponową lekturę). Nie oznacza to jednak, że "Szepty" są złą książką. Przeciwnie: warto po nią sięgnąć i osobiście mam dużo szacunku dla autorki za to, że podjęła się dość nietypowej tematyki.

Opisuje ona bowiem losy kilku przyjaciółek, które spotykają się na kolacjach, pomagają sobie wzajemnie, mobilizują się do działania i aktywności, a przy tym plotkują na typowo "babskie" tematy. Co w tym dziwnego? Ano średnia wieku tych pań, która oscyluje gdzieś w okolicach osiemdziesiątki. Tak, nie pomyliłam się: osiemdziesiątki.

Przyjaciółki same siebie nazywają "alebabkami". W ich kręgu zakazane jest marudzenie, narzekanie i postękiwanie. Wszystkie są aktywne, wszystkie są samodzielne, wszystkie stawiają sobie kolejne cele do osiągnięcia. Główną bohaterką jest Funia, czyli Felicja. Na początku bardzo bohaterkę polubiłam, ale pierwsze wrażenie było mylne. Funia okazuje się apodyktyczną, lubiącą rządzić kokietką, która za nic ma inny niż swój własny punkt widzenia. Polubiłam natomiast jej córkę Danielę, która na początku wydała mi się odpychająca. I tutaj kolejne brawa dla autorki, która tak wykreowała swoich bohaterów, że w trakcie lektury radykalnie zmieniłam o nich zdanie.

Książka Ireny Matuszkiewicz jest książką z jednej strony optymistyczną, chociaż opowiada o starości (daj Boże każdemu taką starość!), czyli o okresie, kiedy pewne sprawy należy powoli zamykać i liczyć się z tym, że niewiele już czasu zostało. Z drugiej zaś... no cóż. "Szepty" są dla mnie niedokończone i zupełnie nie rozumiem tu zamysłu autorki. Mamy racje matki, mamy racje córki - i co? Nic z tego nie wynika. Pojednają się? Dojdą do porozumienia? Czy przeciwnie: wszystko zostanie po staremu? Ja tego nie wiem, a książka, moim zdaniem, nie daje przesłanek, by sobie to "dointerpretować". O ile "Przebudzenie" było dla mnie książką kompletną, skończoną, tak po "Szeptach" czuję niedosyt, gdyż akcja urywa się tam, gdzie właściwie mogłaby się zacząć. Może będzie jakiś ciąg dalszy? Chciałabym, gdyż nie lubię takich niedopowiedzeń.

Irena Matuszkiewicz, Szepty, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.


środa, 16 marca 2011

Kolejne książki do wzięcia :)

Organizuję, więc informuję:)
Szczegóły TU.

wtorek, 15 marca 2011

96 końców świata


Bardzo podoba mi się tytuł tej książki. Przyjmując, że każdy człowiek to cały świat, więcej: każdy człowiek to wszechświat, to 10 kwietnia 2010 roku 96 światów przestało istnieć. A wraz z nimi runęły światy wielu innych osób: rodziny, bliskich, przyjaciół.

Wiem, że ten wstęp jest nieco patetyczny, ale o tej książce nie da się mówić inaczej. Szczerza? Sama nie do końca wiem, co o niej napisać. Po tym wszystkim, co działo się w mediach, po oskarżeniach, śledztwach i robieniu z tej tragedii taniej sensacji po prostu nie wiem, jakich słów użyć.

Książka Jerzego Andrzejczaka to literacki pomnik wystawiony tym, którzy 10 kwietnia zginęli. Zmarłych wspominają ich najbliżsi, toteż nie powinno dziwić, że mówią o nich w samych superlatywach. Ja natomiast nigdy nie byłam z tymi osobami związana emocjonalnie i utrwalił mi się, głównie z telewizji, nieco inny ich obraz, mnie polukrowany. Ale tak jak mówię: nie jest to absolutnie wada tej książki, gdyż przecież można się tego było spodziewać.

Z drugiej strony warto jednak podkreślić, że książka ta ogromnie mnie wzruszyła, a najbardziej te fragmenty, które pokazują, jak bardzo człowiek jest nieprzygotowany na takie wiadomości. Na wiadomości, które sprawiają, że w jednej chwili cały świat wali się w gruzy...

Kolejną rzeczą na plus jest fakt, że książka ta to głównie wspomnienia. Nie mu tu polityki, roszczeń, pretensji. Jest za to ból i tęsknota tych, którzy pozostali. I wydaje mi się, że właśnie tu, a nie w telewizji, znajdziemy prawdziwe emocje związane z tym wydarzeniem.

Czytałam "96 końców świata" razem z mamą i zgodnie stwierdziłyśmy, że jest to bardzo dobre odskocznia od tego, co serwują media. Tym bardziej teraz, kiedy zbliża się rocznica i na pewno pojawią się pytania, czego nas ta tragedia nauczyła, co się w nas, Polakach, od tego czasu zmieniło?

Gorąco zachęcam do lektury, zwłaszcza teraz, zanim jeszcze wybuchnie cały szum związany ze zbliżającym się dziesiątym kwietnia.

J. Andrzejczak, 96 końców świata, wyd. Skrzat, Warszawa 2011, s. 303.

Książki dla nauczycieli... na Dzień Wagarowicza :)

Jako iż jestem osobiście zaangażowana w ten konkurs, dlatego piszę o nim też na blogu, gdyż gdzie jak gdzie, ale tu maniaków słowa pisanego nie brakuje :)

Szczegóły TU.

niedziela, 13 marca 2011

Jak Matka Boska trafiła na księżyc?


W kategorii "książki o dziwnych tytułach" ta znalazłaby się gdzieś w okolicach pierwszego miejsca. "Jak Matka Boska trafiła na księżyc" jest debiutem niemieckiego pisarza Rolfa Bauerdicka i, od razu dodam, daj Panie każdemu taki debiut. Powieść liczy sobie 530 strony, pisana jest dość drobną czcionką, a mimo to przeczytałam ją w dwa dni. I to nie w weekend, tylko w tygodniu, kiedy osiem godzin jestem w pracy, a ponad trzy zajmuje mi powrót do domu. To chyba o czymś świadczy, prawda :)?

"Jak Matka Boska trafiła na księżyc" przedstawia życie wiejskiej społeczności, w samym sercu Europy, gdzieś w okolicy Karpat. Wszystko jest tu przaśne, podszyte absurdem, a jednocześnie prawdziwe - skojarzenie z filmami Kusturicy jak najbardziej uzasadnione. Z drugiej strony zaś w życie mieszkańców wkrada się nie tylko zbrodnia, ale i historia - i to w swoim najgorszym wydaniu. Gdy gaśnie lampka symbolizująca boże światło, wydarzenia zaczynają przybierać niespodziewany, groźny obrót.

Gdy powieść się rozpoczyna, główny bohater ma 15 lat. To wtedy pierwszy raz styka się z czymś, co zdecydowanie go przerasta. Od swojej nauczycielki, tuż przed jej śmiercią, otrzymuje polecenie, aby zniszczył człowieka, który jest u władzy, a który wcześniej nie miał skrupułów, aby zmarnować jej życie. W tym samym czasie dziadek Pawła ze swoim cygańskim przyjacielem zaczynają żywo interesować się rosyjskimi i amerykańskim planami podboju Księżyca. Dopatrują się w tym spisku, gdyż twierdzą, że tak naprawdę nie chodzi o podbój kosmosu, a udowodnienie, że nie ma tam Boga. Oraz tego, że wzięta z duszą i ciałem Maryja wcale nie przebywa na Księżycu...

Jeden z krytyków napisał o tej powieści: Zbieranina absurdalnych pomysłów. Jakby Gabriel Garcia Marquez i Emil Kusturica się porządnie upili i wspólnie wymyślili całą opowieść. Co prawda nie do końca widzę w tej powieści ducha Marqueza, ale cała reszta się zgadza. Dodam jeszcze, że książka porusza tak uniwersalne zagadnienia, jak granice ludzkiej wolności i stawia pytania o relacje jednostka - władza. Jeśli dodamy do tego pierwszą miłość i pierwsze rozstania, wzruszająca przyjaźń dwóch starszych ludzi, rozmowy z wiejskiego szynku i wiejskie plotki, ogromną chęć zemsty, a wszystko to podlejemy niesamowitą atmosferą rodem z cygańskiego taboru - otrzymamy mieszankę wybuchową, od której nie sposób się oderwać.

Polecam, polecam, polecam, bo jest to książka, przy której można i zrywać boki ze śmiechu, i trochę się powzruszać, można na bohaterów patrzeć i z politowaniem, ale też z podziwem. I można ją czytać do trzeciej w nocy, chociaż o 6:45 trzeba już zapakować się w autobus i rozpocząć kolejny dzień :)

R. Bauerdick, Jak Matka Boska trafiła na Księżyc, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2011, s. 531.

sobota, 12 marca 2011

Kobieta, mężczyzna, kobieta (Zaprzysiężona dziewica - E. Dones)


Heh, recenzja tej książki miała ukazać się ósmego marca, ale pokonał mnie stres, zmęczenie i ogólna niechęć... do wszystkiego. No, może z wyjątkiem czytania, gdyż oprócz "Zaprzysiężonej dziewicy" planuję zrecenzować w ten weekend jeszcze trzy pozycje - chociaż na planach może się skończyć. Ale do rzeczy :)

Nie zrozumiałabym do końca tej książki, gdyby nie wywiad zamieszczony na jej początku. Elvira Dones opowiada w nim o tym, co zainspirowało ją do napisania powieści. A było to prawo Kanunu, które przez wieki określało rożne aspekty życia w Albanii i Kosowie. Według niego kobieta znajdowała się na najniższym szczeblu społecznym, miała jednak pewien przywilej. Kiedy nie podobał jej się kandydat na męża wybrany przez rodzinę, nie mogła wprost o tym powiedzieć, ale mogła zadecydować, że chce być mężczyzną - i wtedy nie można jej było ukarać za nieposłuszeństwo. Mogła też stać się mężczyzną wtedy, gdy w rodzinie np. brakowało przywódcy. I teraz uwaga! Historia, która została opowiedziana, wcale nie dzieje się dawno, dawno temu (chociaż za górami i lasami już tak), ale niemalże współcześnie: rozpoczyna się w roku 1986, a kończy w 2003. Hmm...

Hana w wyniku różnych wydarzeń postanawia zostać Markiem. Od tej pory zostaje przyjęta do grona mężczyzn, zaczyna wykonywać męskie zajęcia i zaczyna zachowywać się jak mężczyzna. W tym stanie zawieszenia między płciami wytrzymuje prawie 15 lat. Wtedy to przylatuje do Ameryki, gdzie rozpoczyna nowe, dość dziwne życie. Próbuje bowiem od nowa stać się kobietą, a nie jest to proces ani krótki, ani łatwy. Co dziwne, pomaga jej w tym nastoletnie kuzynka, która nie ma zahamowań mówić rzeczy, o których inni wstydliwie milczą. W moim odczuciu (ktoś ostatnio zwrócił mi uwagę, że nadużywam tego zwrotu), ich dialogi należą do najmocniejszych, oprócz tematu, części tej powieści.

Bardzo uprościłam "Zaprzysiężoną dziewicę", ale po więcej po prostu odsyłam do książki. Przedstawia ona bowiem tak rzadki temat i opowiada o rzeczach dla większości tak odległych, że nie chcę psuć przyjemności z lektury.

W ogóle jeszcze raz polecam całą serię "Swoimi ścieżkami" wydawnictwa Dodo Editor: miałam przyjemność przeczytać trzy pozycje i wszystkie z czystym sumieniem polecam, a sama będę polować na kolejne.


E. Dones, Zaprzysiężona dziewica, wyd. Dodo Editor, Kraków 2010, s. 222.

czwartek, 10 marca 2011

Era Retuszera

Nie da się żyć, zwariuję jak nic, tyry ry, tyry ry - jak to ładnie ujęła poetka.

poniedziałek, 7 marca 2011

Piekło kobiet (Piekło obiecane - Elsa Drucaroff)


"Piekło obiecane" nie jest książką, o której mogę powiedzieć, że mi się podobała... chociaż podobała mi się bardzo. Nie może się bowiem podobać historia, która została w niej przedstawiona. Czytając ją, kilka razy podchodziło mi do gardła coś, co można nazwać dziwną mieszaniną obrzydzenia i współczucia jednocześnie.

Tytułowe"Piekło obiecane" to Buenos Aires z lat dwudziestych XX wieku. Z przedmowy i wywiadu z autorką, zamieszczonych na początku książki, dowiedziałam się o czymś, co nie jest powszechnie znane. Otóż za kanwę powieści posłużył problem handlu kobietami żydowskiego pochodzenia. Ich "ziemia obiecana", nadzieja na lepsze życie, najczęściej okazywała się "piekłem obiecanym", gdyż lądowały w domach publicznych: z dala od rodziny, bez dokumentów, bez znajomości języka. Fakt ten przez wiele lat był skrzętnie ukrywany: z jednej strony bano się o posądzenie o antysemityzm, z drugiej zaś rodziny żydowskie nie chciały wiedzieć, czym tak naprawdę za granicą zajmuję się ich córki i siostry.

Dina, główna bohaterka powieści, trafia do Buenos Aires w wieku 17 lat. Jest to dla niej "wybawienie", bowiem wcześniej została brutalnie zgwałcona, za co winą obarczono właśnie ją, a tym samym sprowadziła hańbę na swoją rodzinę. Bierze więc fikcyjny ślub z sutenerem, który transportuje ją do swojego lupanaru.

Dina obsługuje kilkudziesięciu klientów dziennie, właściwie nie opuszcza swojego pokoju. Mimo iż w miejscu pracy traktowana jest dobrze, klienci bywają różni, a wśród nich znajdują się zarówno prawdziwi sadyści, ale też tacy, którzy są w stanie obdarzyć prawdziwą miłością i postawić dla ukochanej wszystko na jedną kartę...

Książka jest wstrząsająca nie tylko ze względu na opowiedzianą w niej historię, chociaż muszę przyznać, że autorka przedstawia ją z dużym smakiem: nie epatuje seksem ani scenami przemocy(a mogłaby - tematyka sama się o to prosi), a mimo to kreśli bardzo sugestywne obrazy. To, co poruszyło mnie w niej najbardziej to fakt, że w proceder ten zamieszani byli wszyscy: politycy, sędziowie, dziennikarze, policja. Jeśli raz wpadło się w ręce sutenera, właściwie nie było możliwości, aby wydostać się z domu publicznego i, jak się dowiedziałam, było to zjawisko na naprawdę ogromną skalę, ale wszyscy patrzyli na nie przez palce. Najbardziej przeraziło mnie jednak myślenie, że "kloaki (czyt. domy publiczne) są w mieście potrzebne(potrzebne mężczyzną, oczywiście), tyle, że nie powinny znajdować się na widoku". To co działo się z uwięzionymi w nich kobietami stanowiło kwestię drugorzędną. Więcej: tym nikt się nie przejmował.

Bardzo trzymałam kciuki za Dinę i bardzo chciałam, żeby jej się udało. Nie wiem dlaczego, ale książka ta przypominała mi nieco "Pianistkę" Jelinek i teraz, kilka godzin od zakończonej lektury, nadal nie chce mi wyjść z pamięci.

Polecam: mocna rzecz!

E. Drucaroff, Piekło obiecane, Dodo Editor, Kraków 2010, s. 387.

niedziela, 6 marca 2011

Robin Hood w damskim wydaniu (Brygantka - M.R.Cutrufelli)


Brygantka. Słowo to przed lekturą książki Marii Rosy Cutrufelli nie kojarzyło mi się z niczym, ale czuję się usprawiedliwiona. Dotyczy ono bowiem mało znanego epizodu z historii zjednoczenia Włoch, jakim były ruchy chłopskie.

Tytułowa "brygantka" od wielu lat jest pogrzebana za życie. Odbywa karę dożywocia za swoją przestępczą działalność. Dostaje jednak możliwość, aby spisać swoją historię, co niniejszym czyni i co stanowi zawartość tej książki.

Brygantka wywodzi się z arystokracji. Można więc zapytać, w jaki stała się cżłonkinią zbójeckiej bandy. Otóż poślubiono ją człowiekowi, który budził w niej odrazę i którego nie kochała. Zamiast jednak cierpliwie znosić swój los, którejś nocy wbiła mężowi szpilkę do włosów w gardło. Potem nie miała już wyjścia: uciekła do lasu, gdzie odnalazł ją brat. Razem rozpoczęli żywot banitów. Kobieta zakłada męski strój, zaczyna "po męsku" jeździć konno, odrzuca swoją kobiecość.

"Brygantka" to dziwna książka, ale też na pewno warta uwagi. Mimo tego, iż autorka przedstawia realia życia osób wyjętych spod prawa, opisuje spalone wsie i egzekucje (broń Boże jednak nie ma w tej książce epatowania okrucieństwem!), to i tak na pierwszy plan przebijają się rozmyślania i refleksje głównej bohaterki. A ta jest postacią złożoną. Z jednej strony podziwia przywódcę bandy, z drugiej zaś nie uznaje jego wyższości nad sobą. Przecież on jest tylko chłopem, a ona arystokratką! Jednocześnie mężczyzna ten bez wątpienia ją pociąga, ale nie dopuszcza, aby było między nimi coś więcej. Dziwna relacja łączy ją też z bratem, do którego zdaje się jednocześnie bardzo przywiązaną, ale który jest też dla niej obcy. Trudno też powiedzieć, do jakiego stopnia brygantka angażowała się w walkę. Nic nie wspomina o tym, żeby kogoś zabiła, a jednak wydaje się prawie niemożliwym, aby nie miała krwi na rękach. Zaznacza też, że walczyła u boku mężczyzn, ale w którymś momencie odniosłam wrażenie, że kobieta tęskni za dawnymi czasami, za życie, do którego była przyzwyczajona. Mimo tego, że wydaje się harda i odważna, ma w sobie coś miękkiego, kobiecego właśnie.

"Brygantka" ma formę spowiedzi, przez co zdaje się być bardziej autentyczna. Kiedy uwięzionej kobiecie kończą się kartki i wyczerpuje się historia, którą chciała opowiedzieć, stawia pytanie, na które nie ma odpowiedzi: "Co teraz?". Dodac należy, że jej integralną częścią jest wywiad z autorką, który stanowi świetne wprowadzenie historyczne do lektury.

Książka nieodparcie kojarzyła mi się z inną powieścią, która swojego czasu bardzo mi się podobała, chociaż opowiadają one o innych czasach i rozgrywają się na innym kontynencie. "Brygantkę" w każdym razie polecam, bo jest to ciekawa opowieść ciekawej kobiety, która do tego dzieje się w ciekawych czasach.

M.R.Cutrufelli, Brygantka, Dodo Editor, Kraków 2010, s. 128.

sobota, 5 marca 2011

3 razy kobieta!

Dzień Kobiet coraz bliżej! Co prawda na Manifę nie idę, ale książki o kobietach chadzjących swoimi ścieżkami czytam. Recenzje od jutra, do ósmego marca :)