Wiem, że koniec wakacji to nie koniec lata, ale cóż... wrzesień bardziej kojarzy mi się z jesienią, niż latem. Dlatego chyba nie ma lepszego dnia w roku, by posłuchać tej piosenki The Cure:
Miałam ją "wrzucić" razem z recenzją "Pensjonatu pod Wierzbowym Jeziorem", ale nie wiem, czy skończę dziś czytać. W każdym razie: miłego słuchania :)
wtorek, 31 sierpnia 2010
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
A po ślubie Lizzie było tak... (Emancypacja Mary Bennet - Colleen McCullough)
Kilka postów wcześniej pisałam, iż jest taka książka, która prawie sprawiła, iż przestałam marzyć o torbie, która stanowiłaby wyraz moich uczyć do bohatera książki Jane Austen. Tą książką jest "Emancypacja Mary Bennet", w której nieźle się boskiemu panu Darcy dostało.
Ale od początku.
"Emancypacja" to ciąg dalszy "Dumy i uprzedzenia", uchodzącej za romans wszech czasów. Dlatego mam wiele szacunku dla Colleen McCullough, iż odważyła się dopisać cokolwiek do powieści Jane Austen, gdyż to bardzo ryzykowna inicjatywa. Jednocześnie zaś miałam wrażenie, że autorka miała w nosie uczucia potencjalnych miłośników "Dumy i uprzedzenia" i wielką frajdę sprawiło jej "odbrązowienie" co niektórych bohaterów, w tym i Darcy'ego, który przecież dla wielu stanowi ideał mężczyzny.
McCullough odsłania "prawdziwe" motywacje bohaterów powieści Jane Austen, które okazują się znowu wcale nie takie chwalebne, pokazuje ich gorsze strony i mniej więcej do połowy powieście nie brakuje jej w tym odwagi. I nie ukrywam, że pierwsza połowa książki podobała mi się o wiele bardziej, chociaż moja miłość do Darcy'ego gwałtownie zmalała. Potem jednak autorka tak pokierowała losami swoich ( raczej nie swoich) bohaterów, że nie tylko wszystko kończy się dobrze, ale i wszyscy wydają się dobrzy. Troszeczkę szkoda - jak mieszać, to konsekwentnie!
I w tym momencie mam dylemat: opowiedzieć, co działo się dalej, czy też nie psuć niespodzianki? Główną bohaterką, jak łatwo się domyślić, jest Mary Bennet, która wyrosła na zdziwaczałą starą pannę. Po śmierci matki łapie wiatr w żagiel i pragnie niezależności - stąd "emancypacja"w tytule. Należy ją jednak wziąć w nawis, gdyż swoboda Mary kończy się, zanim naprawdę się zaczęła - i jest to dość niefortunny koniec, przez co emancypacja jest tutaj bardziej parodią emancypacji. Mimo początkowych śmiałych zamierzeń, na koniec, po najróżniejszych perypetiach (z porwaniem i uwięzieniem włącznie), Mary i tak dochodzi do wniosku, że nie wyobraża sobie życia bez silnego, męskiego ramienia...Chwała autorce za to, że jednak na koniec zostawiła coś z postrzelonej Mary, którą poznajemy na początku. Więcej nie powiem :)
Świetnie się bawiłam, czytając tę książkę - tym bardziej, że miło mi było spotkać starych, dobrze znanych bohaterów w nowych odsłonach. Zapewniam, że to prawdziwa gratka dla miłośników Jane Austen, a autorce "Emancypacji" bynajmniej nie zabrakło fantazji, odwagi i humoru przy kierowaniu ich dalszymi losami - niektóre sceny są naprawdę brawurowe!
A tak poza tym to JEDNAK cieszę się, że pan Darcy na koniec znów stał się dobrym panem Darcym, gdyż najbardziej lubię go w takim wydaniu i chyba już nic nie da się z tym zrobić :)
C. McCullough, Emancypacja Mary Bennet, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2010, s. 457.
Ale od początku.
"Emancypacja" to ciąg dalszy "Dumy i uprzedzenia", uchodzącej za romans wszech czasów. Dlatego mam wiele szacunku dla Colleen McCullough, iż odważyła się dopisać cokolwiek do powieści Jane Austen, gdyż to bardzo ryzykowna inicjatywa. Jednocześnie zaś miałam wrażenie, że autorka miała w nosie uczucia potencjalnych miłośników "Dumy i uprzedzenia" i wielką frajdę sprawiło jej "odbrązowienie" co niektórych bohaterów, w tym i Darcy'ego, który przecież dla wielu stanowi ideał mężczyzny.
McCullough odsłania "prawdziwe" motywacje bohaterów powieści Jane Austen, które okazują się znowu wcale nie takie chwalebne, pokazuje ich gorsze strony i mniej więcej do połowy powieście nie brakuje jej w tym odwagi. I nie ukrywam, że pierwsza połowa książki podobała mi się o wiele bardziej, chociaż moja miłość do Darcy'ego gwałtownie zmalała. Potem jednak autorka tak pokierowała losami swoich ( raczej nie swoich) bohaterów, że nie tylko wszystko kończy się dobrze, ale i wszyscy wydają się dobrzy. Troszeczkę szkoda - jak mieszać, to konsekwentnie!
I w tym momencie mam dylemat: opowiedzieć, co działo się dalej, czy też nie psuć niespodzianki? Główną bohaterką, jak łatwo się domyślić, jest Mary Bennet, która wyrosła na zdziwaczałą starą pannę. Po śmierci matki łapie wiatr w żagiel i pragnie niezależności - stąd "emancypacja"w tytule. Należy ją jednak wziąć w nawis, gdyż swoboda Mary kończy się, zanim naprawdę się zaczęła - i jest to dość niefortunny koniec, przez co emancypacja jest tutaj bardziej parodią emancypacji. Mimo początkowych śmiałych zamierzeń, na koniec, po najróżniejszych perypetiach (z porwaniem i uwięzieniem włącznie), Mary i tak dochodzi do wniosku, że nie wyobraża sobie życia bez silnego, męskiego ramienia...Chwała autorce za to, że jednak na koniec zostawiła coś z postrzelonej Mary, którą poznajemy na początku. Więcej nie powiem :)
Świetnie się bawiłam, czytając tę książkę - tym bardziej, że miło mi było spotkać starych, dobrze znanych bohaterów w nowych odsłonach. Zapewniam, że to prawdziwa gratka dla miłośników Jane Austen, a autorce "Emancypacji" bynajmniej nie zabrakło fantazji, odwagi i humoru przy kierowaniu ich dalszymi losami - niektóre sceny są naprawdę brawurowe!
A tak poza tym to JEDNAK cieszę się, że pan Darcy na koniec znów stał się dobrym panem Darcym, gdyż najbardziej lubię go w takim wydaniu i chyba już nic nie da się z tym zrobić :)
C. McCullough, Emancypacja Mary Bennet, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2010, s. 457.
Etykiety:
być kobietą,
ciąg dalszy nastąpił,
grubasy,
literatura światowa
sobota, 28 sierpnia 2010
piątek, 27 sierpnia 2010
O feminzimie i nie tylko, czyli dwadzieścia lat minęło (Magma - Agnieszka Graff)
Dlaczego warto czytać książki Agnieszki Graff? Bo to mądra kobieta - po prostu.
Jej teksty czytuję przede wszystkim w Gazecie Wyborczej, jakiś czas temu czytałam "Świat bez kobiet" i często widuję jej twarz w telewizji, gdzie występuję jako "specjalistka od feminizmu".
"Magma" to jej trzecia książka - można ją chyba nazwać "rocznicową", gdyż podsumowuje ostatnie 20 lat feminizmu w Polsce, chociaż nie tylko. Zawiera kilka tekstów prezentowanych już wcześniej (np. przemówienie wygłoszone przez Graff 21 marca 2009 r.na Kongresie Kobiet Polskich czy też artykuł o NGO-sach, który szerokim echem odbił się mediach), ale też nowe, które powstały specjalnie na potrzeby książki.
Autorka opisuje, co przez te dwadzieścia lat feministkom się udało, a co jeszcze nie - niestety: książka pokazuje, że jeszcze wiele zmian przed nami (za sukces natomiast uważa fakt, że feminizm przestano utożsamiać z "gołą babą na traktorze", a próby sprowadzenia go do tego kończą się wyśmianiem tych, którzy je podejmują). Graff przedstawia jednak szerszą perspektywą. Pisze nie tylko homofobii po polsku czy problemie wykluczenia mniejszości, lecz wkłada kij w mrowisko, stawiając pytania o katolicyzm w naszym kraju. Pokazuje, co to oznacza dla przeciętnego obywatela, a w szczególności dla kobiet. Szczególne wrażenie zrobił na mnie fragment, w którym Graff przekonuje, że w Polsce nawet ateiści są praktykujący... Bo na porządku dziennym mamy do czynienia ze zjawiskiem, kiedy osoba niewierząca bierze katolicki ślub, chrzci dzieci, które później chodzą na religię - dla świętego spokoju, żeby dziecku nie było przykro, bo co ludzie powiedzą. Absurdalne, ale prawdziwe.
W ogóle za mocną stronę "Magmy" uważam fakt, iż wywód autorki poparty został przykładami znanymi z dzienników czy pierwszych stron gazet. Dzięki temu książkę nie tylko lepiej się czyta, ale też poruszane problemy przestają być czymś abstrakcyjnym, wydumanym.
W świetle rozważań Agnieszki Graff szczególnego znaczenia nabiera końcowy rozdział, gdzie autorka skupia się na sukcesie... a raczej na kobiecym strachu przed nim. Nie wiem, czy taka była intencja autorki, ale czytając historie o tym, że wmówiono nam, iż "władza, pieniądze i seks" to nie jest domena kobiet, mam wrażenie, że same jesteśmy sobie winne tego, iż kobiety w życiu publicznym się ignoruje. Że nadal jesteśmy tam bardziej jako goście, którzy powinni zachowywać się grzecznie i cicho, by nie przeszkadzać gospodarzom. Coś w tym jest.
"Magmę" przeczytałam błyskawicznie, co chwila kiwając głową i nadal jestem pełna emocji po tej lekturze. Zamiast zakończenia, chcę przytoczyć pewną myśl Graff, która także szczególnie utkwiła mi w głowie. Otóż autorka, mimochodem, podała definicję feminizmu. Otóż na Kongresie Kobiet Polskich rozmowy bardzo często zaczynały się od zdania: "Nie jestem feministką, ale...". Według Graff aktualnie feminizm jest tym, co znajduje się za "ale" i zależy od tego, kto to zdanie wypowiada.
Jej teksty czytuję przede wszystkim w Gazecie Wyborczej, jakiś czas temu czytałam "Świat bez kobiet" i często widuję jej twarz w telewizji, gdzie występuję jako "specjalistka od feminizmu".
"Magma" to jej trzecia książka - można ją chyba nazwać "rocznicową", gdyż podsumowuje ostatnie 20 lat feminizmu w Polsce, chociaż nie tylko. Zawiera kilka tekstów prezentowanych już wcześniej (np. przemówienie wygłoszone przez Graff 21 marca 2009 r.na Kongresie Kobiet Polskich czy też artykuł o NGO-sach, który szerokim echem odbił się mediach), ale też nowe, które powstały specjalnie na potrzeby książki.
Autorka opisuje, co przez te dwadzieścia lat feministkom się udało, a co jeszcze nie - niestety: książka pokazuje, że jeszcze wiele zmian przed nami (za sukces natomiast uważa fakt, że feminizm przestano utożsamiać z "gołą babą na traktorze", a próby sprowadzenia go do tego kończą się wyśmianiem tych, którzy je podejmują). Graff przedstawia jednak szerszą perspektywą. Pisze nie tylko homofobii po polsku czy problemie wykluczenia mniejszości, lecz wkłada kij w mrowisko, stawiając pytania o katolicyzm w naszym kraju. Pokazuje, co to oznacza dla przeciętnego obywatela, a w szczególności dla kobiet. Szczególne wrażenie zrobił na mnie fragment, w którym Graff przekonuje, że w Polsce nawet ateiści są praktykujący... Bo na porządku dziennym mamy do czynienia ze zjawiskiem, kiedy osoba niewierząca bierze katolicki ślub, chrzci dzieci, które później chodzą na religię - dla świętego spokoju, żeby dziecku nie było przykro, bo co ludzie powiedzą. Absurdalne, ale prawdziwe.
W ogóle za mocną stronę "Magmy" uważam fakt, iż wywód autorki poparty został przykładami znanymi z dzienników czy pierwszych stron gazet. Dzięki temu książkę nie tylko lepiej się czyta, ale też poruszane problemy przestają być czymś abstrakcyjnym, wydumanym.
W świetle rozważań Agnieszki Graff szczególnego znaczenia nabiera końcowy rozdział, gdzie autorka skupia się na sukcesie... a raczej na kobiecym strachu przed nim. Nie wiem, czy taka była intencja autorki, ale czytając historie o tym, że wmówiono nam, iż "władza, pieniądze i seks" to nie jest domena kobiet, mam wrażenie, że same jesteśmy sobie winne tego, iż kobiety w życiu publicznym się ignoruje. Że nadal jesteśmy tam bardziej jako goście, którzy powinni zachowywać się grzecznie i cicho, by nie przeszkadzać gospodarzom. Coś w tym jest.
"Magmę" przeczytałam błyskawicznie, co chwila kiwając głową i nadal jestem pełna emocji po tej lekturze. Zamiast zakończenia, chcę przytoczyć pewną myśl Graff, która także szczególnie utkwiła mi w głowie. Otóż autorka, mimochodem, podała definicję feminizmu. Otóż na Kongresie Kobiet Polskich rozmowy bardzo często zaczynały się od zdania: "Nie jestem feministką, ale...". Według Graff aktualnie feminizm jest tym, co znajduje się za "ale" i zależy od tego, kto to zdanie wypowiada.
A. Graff, Magma i inne próby zrozumienia, o co tu chodzi, wyd. Krytyka Polityczna (seria publicystyczna), Warszawa 2010, s. 160.
Etykiety:
do przemyślenia,
feminzim,
ona pisze - polska,
publicystyka
środa, 25 sierpnia 2010
Filmowa środa - I
Jak zapowiedziałam, tak właśnie robię!
Drodzy Czytelnicy, zapraszam na pierwszą, mam nadzieję, że nie ostatnią środę filmową na moim blogu! Wymyśliłam to sobie tak, że będę pisać o trzech filmach - nie zawsze nowościach, nie zawsze z najwyższej półki, ale o takich, które mają w sobie to "coś", dla którego warto poświecić im czas... i które po prostu z przyjemnością sama obejrzałam.
Zatem do dzieła! :)
Na pierwszy ogień mój ukochany film: "Labirynt Fauna". Oglądałam go chyba z dziesięć razy, być może dlatego, iż pisałam o nim w swojej pracy magisterskiej i akurat tworzenie tego rozdziału bardzo miło wspominam. Obraz Guillermo del Toro jest filmem niezwykłym. Łączy w sobie dwa plany: realny i magiczny, oba spojone postacią obdarzonej niezwykłą wrażliwością dziewczynki o imieniu Ofelia. Ofelia, dotąd wychowywana przez łagodną matkę, nagle stanie oko w oko z prawdziwym złem, które uosabia okrutny kapitan Vidal, bezlitośnie ścigający partyzantów. Aby uciec przed tym, co realne, Ofelia przenosi się do świata magii, którym rządzi pradawny Faun. Okazuje się jednak, że jego kraina jest tak samo mroczna i pełna niebezpieczeństw, jak Hiszpania w 1944 roku.
Dlaczego film zrobił na mnie tak ogromne wrażenie? Przede wszystkim film jest bardzo niejednoznaczny - w którymś momencie trudno powiedzieć, co jest prawdziwe, a co stanowi tylko imaginację Ofelii. Ponadto uwielbiam filmy z tak dojrzałym, dziecięcym bohaterem (świetna rola Ivany Baquero, którą widziałam tylko w tym filmie), którego młody wiek jeszcze bardziej wszystko gmatwa - bo czy my, dorośli, możemy wiedzieć, co siedzi w głowie dorastającej panny? Film jest prawdziwą perełką, jeśli chodzi o stronę wizualną, chociaż o "pięknie" w tym przypadku trudno mówić... no, chyba, że ktoś znajduje piękno w zabijaniu i krwi. Poza tym film sprawił, że sięgnęłam po rewelacyjną książkę Pierre Peju "Dziewczynka w baśniowym lesie", która mówi o pięknie baśni, lecz także o ich okrucieństwa.
Polecam - pozycja ta zajmuje jedno z pierwszych miejsc na mojej osobistej liście ukochanych filmów.
Strona filmu: http://www.panslabyrinth.com
Kolejny film to moje weekendowe odkrycie. I zdecydowanie polecam go jako seans dla dwojga: spodobał się i mi, i Ukochanemu, chociaż gusta filmowe mamy różne. Film jest przezabawną komedią, że świetną francuską muzyką w tle. Opowiem o punkcie wyjścia: Jean-Jacques opowiada swojej partnerce, Aneth, o eksperymencie, jaki na własną rękę przeprowadza pewien jego znajomy. Otóż mężczyzna posyła nieznajomym kobietom liściki, w których prosi o krótkie spotkanie... i nic więcej, żeby nie psuć wyjątkowej chwili. Oczywiście "coś więcej" potem następuje, gdyż naiwne dziewczyny są wzruszone jego romantyzmem. Jean-Jacques na własną rękę postanawia przeprowadzić podobną akcję... która staje się początkiem szeregu komicznych wydarzeń, gdyż kobieta, do której Jean-Jacques wysyła liścik to... córka prezydenta Francji. Mało tego: Aneth, która chce być kobietą nowoczesną, daje swojemu mężczyźnie przyzwolenie na zdradę... skoro chce spróbować czegoś nowego, niech próbuje! A że Jean-Jacques jest skończoną ofermą... tym śmieszniej :)
Swoją drogą bardzo lubię kino francuskie i to był główny powód, dla którego po ten film sięgnęłam - i przez półtorej godziny miałam niezły ubaw.
Powodem, dla którego obejrzałam "Skarbonkę" był Tom Hanks, z którym oglądam wszystkie filmy bez wyjątku - a tego akurat nie widziałam. Film nie powala na kolana oryginalnym scenariuszem, ale patrzy się na niego przyjemnie. Źródłem humoru natomiast są nie tyle aktorzy, a dom, który kupiła para głównych bohaterów. Dom był podejrzanie tani... co nie powinno dziwić, gdyż okazuję się totalną ruderą, w której wszystko się sypie: tynk leci ze ścian, zapadają się schody, wanna spada piętro niżej (ta scena, w której Tom Hanks śmieje się jak idiota powinna dostać Oscara - serio!), nawet drzewa w ogrodzie łamią się, gdy tylko ktoś przypadkiem się o nie oprze. Scenariusz ten nieco przypomina mi film "Starsza pani musi zniknąć", który też śmieszy mnie za każdym razem, gdy leci w telewizji, także czasu ze "Skarbonką" za stracony nie uważam - a jak sobie przeponę pogimnastkowałam :)
Noo... i pierwsze koty za płoty :)
Drodzy Czytelnicy, zapraszam na pierwszą, mam nadzieję, że nie ostatnią środę filmową na moim blogu! Wymyśliłam to sobie tak, że będę pisać o trzech filmach - nie zawsze nowościach, nie zawsze z najwyższej półki, ale o takich, które mają w sobie to "coś", dla którego warto poświecić im czas... i które po prostu z przyjemnością sama obejrzałam.
Zatem do dzieła! :)
Na pierwszy ogień mój ukochany film: "Labirynt Fauna". Oglądałam go chyba z dziesięć razy, być może dlatego, iż pisałam o nim w swojej pracy magisterskiej i akurat tworzenie tego rozdziału bardzo miło wspominam. Obraz Guillermo del Toro jest filmem niezwykłym. Łączy w sobie dwa plany: realny i magiczny, oba spojone postacią obdarzonej niezwykłą wrażliwością dziewczynki o imieniu Ofelia. Ofelia, dotąd wychowywana przez łagodną matkę, nagle stanie oko w oko z prawdziwym złem, które uosabia okrutny kapitan Vidal, bezlitośnie ścigający partyzantów. Aby uciec przed tym, co realne, Ofelia przenosi się do świata magii, którym rządzi pradawny Faun. Okazuje się jednak, że jego kraina jest tak samo mroczna i pełna niebezpieczeństw, jak Hiszpania w 1944 roku.
Dlaczego film zrobił na mnie tak ogromne wrażenie? Przede wszystkim film jest bardzo niejednoznaczny - w którymś momencie trudno powiedzieć, co jest prawdziwe, a co stanowi tylko imaginację Ofelii. Ponadto uwielbiam filmy z tak dojrzałym, dziecięcym bohaterem (świetna rola Ivany Baquero, którą widziałam tylko w tym filmie), którego młody wiek jeszcze bardziej wszystko gmatwa - bo czy my, dorośli, możemy wiedzieć, co siedzi w głowie dorastającej panny? Film jest prawdziwą perełką, jeśli chodzi o stronę wizualną, chociaż o "pięknie" w tym przypadku trudno mówić... no, chyba, że ktoś znajduje piękno w zabijaniu i krwi. Poza tym film sprawił, że sięgnęłam po rewelacyjną książkę Pierre Peju "Dziewczynka w baśniowym lesie", która mówi o pięknie baśni, lecz także o ich okrucieństwa.
Polecam - pozycja ta zajmuje jedno z pierwszych miejsc na mojej osobistej liście ukochanych filmów.
Strona filmu: http://www.panslabyrinth.com
Kolejny film to moje weekendowe odkrycie. I zdecydowanie polecam go jako seans dla dwojga: spodobał się i mi, i Ukochanemu, chociaż gusta filmowe mamy różne. Film jest przezabawną komedią, że świetną francuską muzyką w tle. Opowiem o punkcie wyjścia: Jean-Jacques opowiada swojej partnerce, Aneth, o eksperymencie, jaki na własną rękę przeprowadza pewien jego znajomy. Otóż mężczyzna posyła nieznajomym kobietom liściki, w których prosi o krótkie spotkanie... i nic więcej, żeby nie psuć wyjątkowej chwili. Oczywiście "coś więcej" potem następuje, gdyż naiwne dziewczyny są wzruszone jego romantyzmem. Jean-Jacques na własną rękę postanawia przeprowadzić podobną akcję... która staje się początkiem szeregu komicznych wydarzeń, gdyż kobieta, do której Jean-Jacques wysyła liścik to... córka prezydenta Francji. Mało tego: Aneth, która chce być kobietą nowoczesną, daje swojemu mężczyźnie przyzwolenie na zdradę... skoro chce spróbować czegoś nowego, niech próbuje! A że Jean-Jacques jest skończoną ofermą... tym śmieszniej :)
Swoją drogą bardzo lubię kino francuskie i to był główny powód, dla którego po ten film sięgnęłam - i przez półtorej godziny miałam niezły ubaw.
Powodem, dla którego obejrzałam "Skarbonkę" był Tom Hanks, z którym oglądam wszystkie filmy bez wyjątku - a tego akurat nie widziałam. Film nie powala na kolana oryginalnym scenariuszem, ale patrzy się na niego przyjemnie. Źródłem humoru natomiast są nie tyle aktorzy, a dom, który kupiła para głównych bohaterów. Dom był podejrzanie tani... co nie powinno dziwić, gdyż okazuję się totalną ruderą, w której wszystko się sypie: tynk leci ze ścian, zapadają się schody, wanna spada piętro niżej (ta scena, w której Tom Hanks śmieje się jak idiota powinna dostać Oscara - serio!), nawet drzewa w ogrodzie łamią się, gdy tylko ktoś przypadkiem się o nie oprze. Scenariusz ten nieco przypomina mi film "Starsza pani musi zniknąć", który też śmieszy mnie za każdym razem, gdy leci w telewizji, także czasu ze "Skarbonką" za stracony nie uważam - a jak sobie przeponę pogimnastkowałam :)
Noo... i pierwsze koty za płoty :)
Etykiety:
filmowo
wtorek, 24 sierpnia 2010
Saga, jakiej jeszcze nie było! (Koń Alechina - Kasper Bajon)
Zapowiedziałam, że napiszę, dlaczego nie lubię Kaspra Bajona i zrobię to. I w nosie mam, że ujrzą przy tym światło dzienne moje najgorsze cechy.
Po pierwsze: nie lubię Kaspra Bajona, bo jestem zazdrosna o jego talent, który aż "daje po oczach" w jego debiutanckiej powieści "Koń Alechina".
Po drugie: nie lubię Kaspra Bajona, ponieważ za nieprzyzwoite uważam fakt, że będąc zaledwie dwa lata starszym ode mnie, pisze książką tak dobrą, że zazdrosna ja o takim debiucie tylko mogę pomarzyć.
Po trzecie: nie lubię Kaspra Bajona, gdyż robi on z czytelnikiem, więc i ze mną, co chce. Plącze wątki, bawi się narracją, wprowadza co chwila nowe postacie, które potem giną na kilkanaście stron i znowu wypływają - i weź tu tu ogarnij to wszystko.
Po czwarte: nie lubię Kaspra Bajona, ponieważ zburzył on moje błogie poczucie czytelniczego zadowolenia: dawno temu okrzyknęłam się ekspertką od moich ulubionych sag i myślałam, że w tym gatunku nic mnie nie zaskoczy... a tymczasem takiej sagi au rebours jeszcze nie czytałam i nie wiem, czy kiedykolwiek trafię na podobną, gdyż w trakcie lektury miałam wrażenie, że obcuję z czymś osobnym, czego nie da się podrobić.
Po piąte: w książce przestawiona jest dwustuletnia pokręcona historia pewnej hrabiowskiej rodziny. I proszę mi wierzyć, że nie ma w tej opowieści momentów słabszych, postaci nijakich czy wydarzeń, które można by pominąć bez szkody dla całości.Kasper Bajon stworzył galerię dziwaków i oryginałów, nie liczyłam, ile postaci dokładnie opisuje, ale robi to w sposób naprawdę genialny - i za to też go nie lubię, bo jestem zazdrosna.
Po szóste: nawet nie próbuję streścić tej książki, bo to jest z góry skazane na niepowodzenie. Autor swobodnie zmienia plany czasowe, opowiada anegdoty, robi dygresje do dygresji - prowadzona przez niego narracja jest zupełnie nieobliczalna, pełna zakrętów i wirów - jak atramentowa rzeka, nad którą stanął Karol Lorak i nad którą opowiadana jest historia rodziny Mylo - a ja dałam się tej rzece porwać i unieść, co znów świadczy o talencie autora i jest kolejnym powodem, żeby go nie lubić.
Po siódme - Koń Alechina" kojarzył mi się zarówno z "Wariacjami pocztowymi" Brandysa i "Niecierpliwymi" Nałkowskiej - nie za dużo tych dobrych skojarzeń w jednej książce?
A tak zupełnie serio: polecam! "Koń Alechina" jest przykładem literatury z ambicjami, dla wymagającego czytelnika i mam nadzieję, że wywoła spora zamieszania wśród czytelników. Bo w mojej głowie zamieszania już wywołała :)
K. Bajon, Koń Alechina, wyd. MG, Warszawa 2010, s. 285, Warszawa
Po pierwsze: nie lubię Kaspra Bajona, bo jestem zazdrosna o jego talent, który aż "daje po oczach" w jego debiutanckiej powieści "Koń Alechina".
Po drugie: nie lubię Kaspra Bajona, ponieważ za nieprzyzwoite uważam fakt, że będąc zaledwie dwa lata starszym ode mnie, pisze książką tak dobrą, że zazdrosna ja o takim debiucie tylko mogę pomarzyć.
Po trzecie: nie lubię Kaspra Bajona, gdyż robi on z czytelnikiem, więc i ze mną, co chce. Plącze wątki, bawi się narracją, wprowadza co chwila nowe postacie, które potem giną na kilkanaście stron i znowu wypływają - i weź tu tu ogarnij to wszystko.
Po czwarte: nie lubię Kaspra Bajona, ponieważ zburzył on moje błogie poczucie czytelniczego zadowolenia: dawno temu okrzyknęłam się ekspertką od moich ulubionych sag i myślałam, że w tym gatunku nic mnie nie zaskoczy... a tymczasem takiej sagi au rebours jeszcze nie czytałam i nie wiem, czy kiedykolwiek trafię na podobną, gdyż w trakcie lektury miałam wrażenie, że obcuję z czymś osobnym, czego nie da się podrobić.
Po piąte: w książce przestawiona jest dwustuletnia pokręcona historia pewnej hrabiowskiej rodziny. I proszę mi wierzyć, że nie ma w tej opowieści momentów słabszych, postaci nijakich czy wydarzeń, które można by pominąć bez szkody dla całości.Kasper Bajon stworzył galerię dziwaków i oryginałów, nie liczyłam, ile postaci dokładnie opisuje, ale robi to w sposób naprawdę genialny - i za to też go nie lubię, bo jestem zazdrosna.
Po szóste: nawet nie próbuję streścić tej książki, bo to jest z góry skazane na niepowodzenie. Autor swobodnie zmienia plany czasowe, opowiada anegdoty, robi dygresje do dygresji - prowadzona przez niego narracja jest zupełnie nieobliczalna, pełna zakrętów i wirów - jak atramentowa rzeka, nad którą stanął Karol Lorak i nad którą opowiadana jest historia rodziny Mylo - a ja dałam się tej rzece porwać i unieść, co znów świadczy o talencie autora i jest kolejnym powodem, żeby go nie lubić.
Po siódme - Koń Alechina" kojarzył mi się zarówno z "Wariacjami pocztowymi" Brandysa i "Niecierpliwymi" Nałkowskiej - nie za dużo tych dobrych skojarzeń w jednej książce?
A tak zupełnie serio: polecam! "Koń Alechina" jest przykładem literatury z ambicjami, dla wymagającego czytelnika i mam nadzieję, że wywoła spora zamieszania wśród czytelników. Bo w mojej głowie zamieszania już wywołała :)
K. Bajon, Koń Alechina, wyd. MG, Warszawa 2010, s. 285, Warszawa
Etykiety:
nie wierzę w to co czytam,
on pisze - polska,
uwaga: debiut
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Filmowo
Od jakiegoś czasu chodzi za mną myśl, żeby pisać na blogu także o filmach. Nie chcę zakładać osobnej strony, gdyż zamierzenie jest takie, żeby pisać tylko o tych naprawdę dobrych, a na te, jak wiadomo, nie trafia się znowu aż tak często. I wymyśliłam sobie, żeby np. środa była dniem filmowym...
Kto uważa, że to dobry pomysł, ręka do góry :)
Kto uważa, że to dobry pomysł, ręka do góry :)
niedziela, 22 sierpnia 2010
Człowiek jest rzeczownikiem, więc rządzą nim przypadki (Instrukcja, jak ocalić świat - Rosa Montero)
Niedziela. Obiadek zjedzony, babeczki w piekarniku, Ukochany przed telewizorem, a ja właśnie skończyłam czytać niezwykłą książkę. Mam nadzieję, że uda mi się Was, drodzy Czytelnicy, zainteresować nią tak samo, jak plakietkami z ostatniego postu :)
O Rosie Montero wcześniej nie słyszałam - to źle. Pisarka wydała w Polsce, o ile się nie mylę, dwie książki, trzecia, "Instrukcja, jak ocalić świat" jest po prostu świetna. I przede wszystkim mądra.
Bardzo lubię proste historie, która mają swój ciężar - filmowym przykładem może być "Prosta historia" Davida Lyncha. "Instrukcja" jest może nieco bardziej rozbudowana fabularnie, ale cóż może być bardziej zwyczajnego, prostego od życia, w którym przyszłość jawi się jako tak samo beznadziejna jak przeszłość, od jałowej egzystencji rozłożonej między nudną pracą a grami komputerowymi, od życia, które jest wypełnione tak niewyobrażalnym cierpieniem, że codzienność uważa się dar od losu? I tak naprawdę co oznacza nieudane życie jednostki, wobec miliardów istnień, tuż obok?
Rosa Montero pokazuje pięcioro ludzi, którzy żyją obok siebie i którzy w pewnym momencie się spotykają. Lekarz, taksówkarz, czarnoskóra prostytutka, emigrant i staruszka - alkoholiczka. Ich spotkanie to przypadek, czy może cześć jakiegoś nieodgadnionego boskiego planu? Bo nie ulega wątpliwości, że te spotkania ich odmienią, na moment lub na stałe popchną ich życie na inne tory. Ale czy coś takiego jak "przypadek" czy "boski plan" w ogóle istnieje? A jeśli nie, to co rządzi naszym życiem?
To, co bardzo mi się w tej książce podobało to przeplatanie fabuły fragmentami biografii i odkryć naukowców, takich, których tezy i talent nie zostały docenione lub zostały docenione po latach, ale za życia byli oni niewyobrażalnie samotni. Natomiast teraz, w XXI wieku, są praktycznie nieznani. Te opowieści - chociaż ciekawe same w sobie - stanowią komentarz do przedstawionych wydarzeń i w moim odczuciu nieco zmieniają ich postrzeganie.
Książka ta przypomina mi"Dziewczynę z sąsiedztwa", tylko tutaj miejscem spotkań nie jest kamienica, a ulice Madrytu. I chociaż książką Elizabeth Noble pokazywała, że każde szczęście ma swoją drugą, ciemną stronę, tak powieść Rosy Montero ma jednak większy ciężar: jest bardziej pesymistyczna, skłania do przemyśleń i po lekturze pozostawia lekki chaos w głowie.
Wspomnę jeszcze o tytule. Lektura może nasuwać wniosek, że życie ludzkie jest tak pogmatwane, że ciężko nad nim zapanować... a co dopiero nad całym światem. Z drugiej jednak strony autorka pokazuje, że czasem wystarczy drobny gest ze strony drugiego człowieka, by wszystko stało się inne. I chyba dzięki temu przesłaniu książka ta tak bardzo mi się podobała - zapewniam, że w kontekście całej powieści nie jest to przesłanie banalne.
A swoją drogą to bardzo lubię książki, po których mam więcej pytań i wątpliwości, niż przed lekturą.
***
Czytelnicze plany na przyszłość? W dwóch następnych notkach spróbuję wyjaśnić, dlaczego nie lubię Kaspra Bajona i napiszę o książce, która prawie sprawiła, że przestałam marzyć o takiej torbie.
R. Montero, Instrukcja, jak ocalić świat, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 294.
O Rosie Montero wcześniej nie słyszałam - to źle. Pisarka wydała w Polsce, o ile się nie mylę, dwie książki, trzecia, "Instrukcja, jak ocalić świat" jest po prostu świetna. I przede wszystkim mądra.
Bardzo lubię proste historie, która mają swój ciężar - filmowym przykładem może być "Prosta historia" Davida Lyncha. "Instrukcja" jest może nieco bardziej rozbudowana fabularnie, ale cóż może być bardziej zwyczajnego, prostego od życia, w którym przyszłość jawi się jako tak samo beznadziejna jak przeszłość, od jałowej egzystencji rozłożonej między nudną pracą a grami komputerowymi, od życia, które jest wypełnione tak niewyobrażalnym cierpieniem, że codzienność uważa się dar od losu? I tak naprawdę co oznacza nieudane życie jednostki, wobec miliardów istnień, tuż obok?
Rosa Montero pokazuje pięcioro ludzi, którzy żyją obok siebie i którzy w pewnym momencie się spotykają. Lekarz, taksówkarz, czarnoskóra prostytutka, emigrant i staruszka - alkoholiczka. Ich spotkanie to przypadek, czy może cześć jakiegoś nieodgadnionego boskiego planu? Bo nie ulega wątpliwości, że te spotkania ich odmienią, na moment lub na stałe popchną ich życie na inne tory. Ale czy coś takiego jak "przypadek" czy "boski plan" w ogóle istnieje? A jeśli nie, to co rządzi naszym życiem?
To, co bardzo mi się w tej książce podobało to przeplatanie fabuły fragmentami biografii i odkryć naukowców, takich, których tezy i talent nie zostały docenione lub zostały docenione po latach, ale za życia byli oni niewyobrażalnie samotni. Natomiast teraz, w XXI wieku, są praktycznie nieznani. Te opowieści - chociaż ciekawe same w sobie - stanowią komentarz do przedstawionych wydarzeń i w moim odczuciu nieco zmieniają ich postrzeganie.
Książka ta przypomina mi"Dziewczynę z sąsiedztwa", tylko tutaj miejscem spotkań nie jest kamienica, a ulice Madrytu. I chociaż książką Elizabeth Noble pokazywała, że każde szczęście ma swoją drugą, ciemną stronę, tak powieść Rosy Montero ma jednak większy ciężar: jest bardziej pesymistyczna, skłania do przemyśleń i po lekturze pozostawia lekki chaos w głowie.
Wspomnę jeszcze o tytule. Lektura może nasuwać wniosek, że życie ludzkie jest tak pogmatwane, że ciężko nad nim zapanować... a co dopiero nad całym światem. Z drugiej jednak strony autorka pokazuje, że czasem wystarczy drobny gest ze strony drugiego człowieka, by wszystko stało się inne. I chyba dzięki temu przesłaniu książka ta tak bardzo mi się podobała - zapewniam, że w kontekście całej powieści nie jest to przesłanie banalne.
A swoją drogą to bardzo lubię książki, po których mam więcej pytań i wątpliwości, niż przed lekturą.
***
Czytelnicze plany na przyszłość? W dwóch następnych notkach spróbuję wyjaśnić, dlaczego nie lubię Kaspra Bajona i napiszę o książce, która prawie sprawiła, że przestałam marzyć o takiej torbie.
R. Montero, Instrukcja, jak ocalić świat, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 294.
czwartek, 19 sierpnia 2010
Miłość na plakietce, czyli... PRZYPNIJ SIĘ!
Pamiętacie może ten post? Pisałam w nim, że czasem to, iż się kocha książki jest widoczne gołym okiem. Wtedy pisałam o włosach, dziś będzie o swojego rodzaju manifeście.
"Książkowe" przypinki wypatrzyłam w sierpniowym numerze Twojego Stylu. Niewiele myśląc, napisałam do wydawnictwa Prószyński i S-ka, że bardzo bym takie chciała... i kilka dni później już były u mnie.
Chciałam pokazać, jak te przypinki noszę, a właściwie zaczynam nosić, ale dzisiejsza "sesja" w terenie zakończyła się pełnym niepowodzeniem (słabe baterie w aparacie, wiatr, pokrzykiwania Ukochanego, że po co wchodzę tak daleko w te chaszcze). Efekt poniżej:
Wiem, że niewiele na tym zdjęciu widać, dlatego po powrocie do domu i naładowaniu baterii obpstrykałam je jeszcze raz:
I chociaż nie uważam się za gadżeciarę, czuję wielką dumę, kiedy na nie patrzę :) I teraz już nikt patrząc na mnie nie może mieć wątpliwości, z kim ma do czynienia :))))))
"Książkowe" przypinki wypatrzyłam w sierpniowym numerze Twojego Stylu. Niewiele myśląc, napisałam do wydawnictwa Prószyński i S-ka, że bardzo bym takie chciała... i kilka dni później już były u mnie.
Chciałam pokazać, jak te przypinki noszę, a właściwie zaczynam nosić, ale dzisiejsza "sesja" w terenie zakończyła się pełnym niepowodzeniem (słabe baterie w aparacie, wiatr, pokrzykiwania Ukochanego, że po co wchodzę tak daleko w te chaszcze). Efekt poniżej:
Wiem, że niewiele na tym zdjęciu widać, dlatego po powrocie do domu i naładowaniu baterii obpstrykałam je jeszcze raz:
I chociaż nie uważam się za gadżeciarę, czuję wielką dumę, kiedy na nie patrzę :) I teraz już nikt patrząc na mnie nie może mieć wątpliwości, z kim ma do czynienia :))))))
Słodko - gorzkie opowieści sąsiedzkie...z Nowego Jorku (Dziewczyna z sąsiedztwa - Elizabeth Noble)
Hihi, dzisiejszy post zacznę pewnym truizmem. Jak się nie ma nic do powiedzenia, to lepiej milczeć.
A ja, chociaż do powiedzenia mam niewiele, zasiadłam do pisania. Nie wiem, czy też tak macie, kiedy czytacie jakąś książkę z myślą, że napiszecie o niej recenzję, to mniej więcej pod koniec lektury już macie jakiś pomysł na tekst: na to, jak go zaczniecie, co wydaje Wam się szczególnie istotne itd. Ja miałam tak ZAWSZE... do dzisiaj. Skończyłam czytać książkę Elizabeth Noble "Dziewczyna z sąsiedztwa" i nic. Zero pomysłów, co bynajmniej nie oznacza, że książka była nudna głupia i płytka, tak, że po lekturze nic mi z niej nie zostało, nie.
"Dziewczyna z sąsiedztwa" to powieść obyczajowa, z lekkim zacięciem psychologicznym. Jej bohaterami są mieszkańcy pewnej kamienicy: w różnym wieku, z różnymi charakterami, z różnym doświadczeniem życiowym - ot, zbieranina różnych typów, jak to zazwyczaj w kamienicach bywa. Początkowo autorka przedstawia ich jako wybrańców losu: część z nich ma rodzinę, dobrą pracę, ktoś inny wiedzie beztroskie życie niebieskiego ptaka, sąsiadka z góry tonie po uszy w romansach wypożyczanych w bibliotece, a sąsiadka z dołu tonie w romansach rzeczywistych, nie przebierając w tym, kogo zaprasza do łóżka.
Potem jednak, w miarę czytania okazuje się, że to wszystko jest iluzją. Idealna żona zostaje zdradzona przez idealnego męża, romantyczka nagle zaczyna czuć się samotna, "niebieski ptak" zakochuje się i staje na uszach, by być wartym swojej wybranki, a małżeństwo, które początkowo idealne się nie wydaje, dochodzi do porozumienia i na nowo buduje swoje życie.
Bardzo podoba mi się zabieg z portretowaniem mieszkańców tego samego budynku. Ich losy biegną różnymi torami, jednak w którymś momencie zazębiają się: ludzie, którzy obojętnie mijają się na klatce schodowej zaczynają nawiązywać znajomości, zaprzyjaźniają się, czuwają nad sobą wzajemnie - jednym słowem: zaczynają ich łączyć początkowo cieniutkie niteczki przyjaźni.
Poza tym książka jest bardzo nowojorska: z Central Parkiem, kubkami Starbucksa i żółtymi taksówkami w tle. I być może dlatego w trakcie czytania miałam nieodparte skojarzenia z tą piosenkę zespołu R.E.M:
Polecam: i książkę, i piosenkę :)
Etykiety:
czytadło,
do przemyślenia,
literatura światowa
poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Dziennik z czasu dojrzewania (Wydrzyj mi serce - Angeles Mastretta)
"Wydrzyj mi serce" - świetny tytuł, prawda? Bardzo lubię literaturę z Hiszpanii i Ameryki Południowej, gdyż mam wrażenie, że w niej wszystko jest jakby... "bardziej". Kobiety są bardziej namiętne i piękne, mężczyźni są bardziej męscy niż gdzie indziej, uczucia są bardziej namiętne i gorące, a decyzje bohaterów zupełnie/bardziej nieprzewidywalne.
Książka "Wydrzyj mi serce" - będę ten tytuł z upodobaniem powtarzać - autorki, która pochodzi z Meksyku, nie rozczarowuje. Dlaczego warto ją przeczytać? Bo ma świetną główną bohaterkę, która bardzo przypominała mi moją ukochaną Scarlett z "Przeminęło z wiatrem".
Catalina będąc "głupią kozą" poślubia Andresa Ascencio - mężczyznę tak męskiego, że już chyba bardziej się nie da, który wkrótce zdobywa tytuł gubernatora stanu Puebla, a "głupia koza" zostaje gubernatorową.
Początkowo Catalina, głupie kozy tak mają, jest ślepo zapatrzona w swojego generała, potem zauważa, że mąż zdradza ją na prawo i lewo, nie kryje się z nieślubnymi dziećmi i zabija bez skrupułów.
I w tym momencie "głupia koza" zaczyna zmieniać się w kobietą walczącą, a pole walki ma niełatwe: no bo jak walczyć z bardzo męskim mężczyzną, od którego jest się uzależnionym?
Catalina dojrzewa, zaczyna stawiać własne warunki, w końcu zakochuje się i jest gotowa uciec z ukochanym. I byłby w tej książce happy end, gdyby nie wtrącił generał Ascencio... Catalina, która nie jest już tą samą osobą, którą poznajemy na początku planuje zemstę. A jak wiadomo, ta najlepiej smakuje na zimno.
Jak wyczytałam na okładce, książka zajmuje "wyjątkowe miejsce wśród pozycji z nurtu feministycznego". Nie dziwię się, że tak jest. W książce bowiem tak naprawdę niewiele się dzieje. Owszem, jest pokazana rewolucja w Meksyku z początku XX wieku, jest przedstawiony kawał historii tego kraju, ale i tak niepodzielnie panuje w niej Catalina. To jej przeżycia i jej dojrzewanie jest najważniejsze... i najbardziej wciągające.
Gorąco polecam!
A do posłuchania polecam piosenkę wokalistki, która bardzo mi się z tą książką kojarzy:
Książka "Wydrzyj mi serce" - będę ten tytuł z upodobaniem powtarzać - autorki, która pochodzi z Meksyku, nie rozczarowuje. Dlaczego warto ją przeczytać? Bo ma świetną główną bohaterkę, która bardzo przypominała mi moją ukochaną Scarlett z "Przeminęło z wiatrem".
Catalina będąc "głupią kozą" poślubia Andresa Ascencio - mężczyznę tak męskiego, że już chyba bardziej się nie da, który wkrótce zdobywa tytuł gubernatora stanu Puebla, a "głupia koza" zostaje gubernatorową.
Początkowo Catalina, głupie kozy tak mają, jest ślepo zapatrzona w swojego generała, potem zauważa, że mąż zdradza ją na prawo i lewo, nie kryje się z nieślubnymi dziećmi i zabija bez skrupułów.
I w tym momencie "głupia koza" zaczyna zmieniać się w kobietą walczącą, a pole walki ma niełatwe: no bo jak walczyć z bardzo męskim mężczyzną, od którego jest się uzależnionym?
Catalina dojrzewa, zaczyna stawiać własne warunki, w końcu zakochuje się i jest gotowa uciec z ukochanym. I byłby w tej książce happy end, gdyby nie wtrącił generał Ascencio... Catalina, która nie jest już tą samą osobą, którą poznajemy na początku planuje zemstę. A jak wiadomo, ta najlepiej smakuje na zimno.
Jak wyczytałam na okładce, książka zajmuje "wyjątkowe miejsce wśród pozycji z nurtu feministycznego". Nie dziwię się, że tak jest. W książce bowiem tak naprawdę niewiele się dzieje. Owszem, jest pokazana rewolucja w Meksyku z początku XX wieku, jest przedstawiony kawał historii tego kraju, ale i tak niepodzielnie panuje w niej Catalina. To jej przeżycia i jej dojrzewanie jest najważniejsze... i najbardziej wciągające.
Gorąco polecam!
A do posłuchania polecam piosenkę wokalistki, która bardzo mi się z tą książką kojarzy:
Etykiety:
być kobietą,
feminzim,
literatury hiszpańska,
ona pisze - ameryka
czwartek, 12 sierpnia 2010
Między nienawiścią a przebaczeniem (Czas w dom zaklęty - Katarzyna Enerlich)
Pierwsze spotkanie z książkami Katarzyny Enerlich uważam za bardziej niż udane. O czym mogłam pomyśleć, kiedy na okładce przeczytałam, iż główna bohaterka spędziła młodość w "sennym, mazurskim" miasteczku? Oczywiście o książkach Małgorzaty Kalicińskiej, jednak powieść "Czas w dom zaklęty" uważam za o wiele lepszą.
W pierwszej chwili myślałam, iż jest to książka typowo wakacyjna, lekka, którą czyta się szybko i z przyjemnością. I owszem: czytałam szybko i z przyjemnością, ale książki z pewnością "lekką" nazwać nie można. Autorka podejmuje bowiem w niej dość śliski temat: opowiada o losach Ruty, która swoje dzieciństwo i młodość spędza w szarym domu położonym na skraju lasu. Życie Ruty i jej matki zatruwa sąsiadka o anielskim imieniu: Serafina. Serafina jest kobietą chorą z nienawiści, nie tylko do dwóch kobiet, ale i całego świata. Rujnuje życie matce Ruty, a także jej samej. Kobieta traci przez nią najbliższe osoby: matkę właśnie, ukochanego mężczyznę, dziecko. Serafina zdaje się sączyć jad, który zatruwa serce i umysł Ruty chęcią zemsty. Jest tu jednak coś jeszcze: Ruta odnosi wrażenie, że nienawiść płynie nie tylko od Serafiny, ale też przesiąknięte nią są mury domu, w którym kobiety mieszkają. Okazuje się, że ma rację i wyjaśnienie, dlaczego tak się dzieje, jest jedną z zagadek tej książki.
Gdy bohaterka ma nadzieję, że udało jej się od Serafiny uwolnić, ta, na łożu śmierci, prosi ją o przebaczenie. Właśnie z uwagi na to ostatnie zdanie napisałam, iż temat, jaki Katarzyna Enerlich podejmuje, jest śliski. Łatwo w nim bowiem o niepotrzebny patos i przesadę - a tego w książkach nie lubię. W "Czasie w dom zaklęty" było kilka takich momentów, ale też zastanawiam się, czy książka, która przecież opowiada o tym, jak dochodzi się do słowa "przebaczam", może być od nich zupełnie wolna. Bardzo mi się natomiast podoba sposób, w jaki przedstawiona jest Ruta. Najpierw widzimy ją jako zbuntowaną nastolatkę, potem staje się studentką, która marzy o tym, by zostać malarką, w końcu pragnie spełnienia jako partnerka i matka, a gdy to jej się nie udaje, świadomie wybiera samotność...
Nie ukrywam, że te kilkanaście ostatnich stron podobało mi się najbardziej. Widzimy w nich Rutę spokojną, pogodzoną z tym co jest i na swój sposób szczęśliwą. Pasja, w tym przypadku malarstwo, okazuje się drogą do być może niepełnego, ale jednak spełnienia. Książka bez wątpienia skłania do refleksji, przede wszystkim na temat przebaczania, ale też dla mnie stanowi ilustrację maksymy, aby "zło dobrem zwyciężać". Postać Serafiny zaś daje autorce pretekst, aby poruszyć istotny obecnie temat fanatyzmu religijnego i katolickiej obłudy, która z prawdziwą wiarą ma niewiele wspólnego.
Co jeszcze mi się podobało? Liczne nawiązania do malarstwa, tytuły rozdziałów zaczerpnięte z Rilkego i ilustracje w tej książce: zarówno obrazami, jak i np. przedwojennymi pocztówkami.
I jak tak sobie teraz przeczytałam to, co do tej pory napisałam, to niestety zauważam, że sama lekko popadłam w niepotrzebny patos i nieświadomie mogę kogoś odstraszyć. Książka ta bowiem, chociaż bez szczęśliwego happy endu, jest książka w moim odczuciu optymistyczna i dająca nadzieję, że w życiu zawsze jest czas na to, aby wszystko zmienić na lepsze.
Przygodę z twórczością Katarzyny Enerlich zaczęłam od końca, ale bardzo chętnie sięgnę po jej wcześniejsze książki. Z nadzieją, że będzie mi się je czytało z takim zainteresowaniem, jak "Czas w dom zaklęty".
K. Enerlich, Czas w dom zaklęty, wyd. MG, 2010, s. 205.
W pierwszej chwili myślałam, iż jest to książka typowo wakacyjna, lekka, którą czyta się szybko i z przyjemnością. I owszem: czytałam szybko i z przyjemnością, ale książki z pewnością "lekką" nazwać nie można. Autorka podejmuje bowiem w niej dość śliski temat: opowiada o losach Ruty, która swoje dzieciństwo i młodość spędza w szarym domu położonym na skraju lasu. Życie Ruty i jej matki zatruwa sąsiadka o anielskim imieniu: Serafina. Serafina jest kobietą chorą z nienawiści, nie tylko do dwóch kobiet, ale i całego świata. Rujnuje życie matce Ruty, a także jej samej. Kobieta traci przez nią najbliższe osoby: matkę właśnie, ukochanego mężczyznę, dziecko. Serafina zdaje się sączyć jad, który zatruwa serce i umysł Ruty chęcią zemsty. Jest tu jednak coś jeszcze: Ruta odnosi wrażenie, że nienawiść płynie nie tylko od Serafiny, ale też przesiąknięte nią są mury domu, w którym kobiety mieszkają. Okazuje się, że ma rację i wyjaśnienie, dlaczego tak się dzieje, jest jedną z zagadek tej książki.
Gdy bohaterka ma nadzieję, że udało jej się od Serafiny uwolnić, ta, na łożu śmierci, prosi ją o przebaczenie. Właśnie z uwagi na to ostatnie zdanie napisałam, iż temat, jaki Katarzyna Enerlich podejmuje, jest śliski. Łatwo w nim bowiem o niepotrzebny patos i przesadę - a tego w książkach nie lubię. W "Czasie w dom zaklęty" było kilka takich momentów, ale też zastanawiam się, czy książka, która przecież opowiada o tym, jak dochodzi się do słowa "przebaczam", może być od nich zupełnie wolna. Bardzo mi się natomiast podoba sposób, w jaki przedstawiona jest Ruta. Najpierw widzimy ją jako zbuntowaną nastolatkę, potem staje się studentką, która marzy o tym, by zostać malarką, w końcu pragnie spełnienia jako partnerka i matka, a gdy to jej się nie udaje, świadomie wybiera samotność...
Nie ukrywam, że te kilkanaście ostatnich stron podobało mi się najbardziej. Widzimy w nich Rutę spokojną, pogodzoną z tym co jest i na swój sposób szczęśliwą. Pasja, w tym przypadku malarstwo, okazuje się drogą do być może niepełnego, ale jednak spełnienia. Książka bez wątpienia skłania do refleksji, przede wszystkim na temat przebaczania, ale też dla mnie stanowi ilustrację maksymy, aby "zło dobrem zwyciężać". Postać Serafiny zaś daje autorce pretekst, aby poruszyć istotny obecnie temat fanatyzmu religijnego i katolickiej obłudy, która z prawdziwą wiarą ma niewiele wspólnego.
Co jeszcze mi się podobało? Liczne nawiązania do malarstwa, tytuły rozdziałów zaczerpnięte z Rilkego i ilustracje w tej książce: zarówno obrazami, jak i np. przedwojennymi pocztówkami.
I jak tak sobie teraz przeczytałam to, co do tej pory napisałam, to niestety zauważam, że sama lekko popadłam w niepotrzebny patos i nieświadomie mogę kogoś odstraszyć. Książka ta bowiem, chociaż bez szczęśliwego happy endu, jest książka w moim odczuciu optymistyczna i dająca nadzieję, że w życiu zawsze jest czas na to, aby wszystko zmienić na lepsze.
Przygodę z twórczością Katarzyny Enerlich zaczęłam od końca, ale bardzo chętnie sięgnę po jej wcześniejsze książki. Z nadzieją, że będzie mi się je czytało z takim zainteresowaniem, jak "Czas w dom zaklęty".
K. Enerlich, Czas w dom zaklęty, wyd. MG, 2010, s. 205.
Etykiety:
być kobietą,
do przemyślenia,
ona pisze - polska
Maszyna losująca poszła w ruch - czyli konkurs z siecią MATRAS rozwiązany :)
Dziś w roli maszyny losującej wystąpiła moja mama - co prawda nie wiem, co powie jak zobaczy, że nazwałam ją maszyną losującą, ale trudno :)
- Mamo, mamo, powiedz jakiś numerek od jednego do trzydziestu....
- Jeden!
-Co?
- Jeden! Kto pierwszy, ten lepszy!
Tym razem "lepszą" okazała się Ultramaryna, do której wędruje książka "Marzenia sukuba" Richelle Mead i gorące pozdrowienia ode mnie i księgarni Matras :)
Miłej lektury! I proszę o kontakt mailowy, gdyż muszę wiedzieć, na jaki adres książkę wysłać :)
Wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie serdecznie dziękuję i zapraszam na kolejne - mam nadzieję, że już wkrótce :)
Etykiety:
konkurs
wtorek, 10 sierpnia 2010
Odszczekuję, że nie lubię (Nienasyceni - Meg Cabot)
Z wampirami to u mnie było tak:
najpierw na fali fascynacji Edwardem Cullenem tak marudziłam, że dostałam w prezencie trzy tomy kultowej sagi. Przeczytałam pierwszy - z wypiekami na twarzy. A potem, o ile dobrze pamiętam, zaczęłam stresować się pisaniem, a raczej niepisaniem, mojej pracy magisterskiej i wszystkie lektury niezwiązane z nią poszły w odstawkę. Kilka miesięcy później pomagałam opracować pracę maturalną o wampirach, więc poczytałam sobie Brama Stokera,"Miasteczko Salem" i ogromną monografię Marii Janion na ten temat (polecam!). A potem wampirów nagle zrobiło się za dużo i udało mi się do tematu skutecznie uprzedzić.
Będę szczera: nie sięgnęłabym po książkę "Nienasyceni", gdybym jej nie dostała w prezencie od księgarni Matras. Dlaczego? Bo dziewczynka na okładce ma kołek w ręce, a autorką jest Meg Cabot, która kojarzy mi się tylko z "Pamiętnikiem księżniczki".
I teraz mogę przejść do tytułu. Odszczekuję: ta książka zapoczątkowała, że na nowo mam ochotę poczytać sobie o nieumarłych. Nie dlatego, że książka powaliła mnie na kolana i nie dlatego, że jest to wybitna literatura, nie. Książka po prostu wciąga: od pierwszej do ostatniej strony - a czym bliżej końca, tym szybciej się czyta. O moim "wciągnięciu" niech świadczy chociażby fakt, że przez dwie nocy czytałam ją do trzeciej i spałam przy zapalonym świetle. Chociaż teraz w sumie nie wiem, czego się bałam :)
Książka opowiada o wojnie wampirów. Mamy bowiem Dobrego Wampira i Złego Wampira. W tym dobrym zakochuje się Meena Harper, która w wampiry nie wierzy i, mówiąc delikatnie, wampirów nie lubi. Delikatnie zostało też napisane to, że Meena się zakochała... Nie: Meena zwariowała z miłości i otrzeźwiała dopiero w chwili, gdy sprawy zaszły naprawdę daleko. Niespodziewanie zaczyna na nią polować i jej świeżo upieczony wampirzy kochanek, i jego brat, który bynajmniej nie ma przyjaznych zamiarów. Meena natomiast też nie jest zwyczajną kobietą. Ma pewien kłopotliwy dar: potrafi przewidzieć, kiedy ktoś umrze.
Oklepana fabuła? Ale za to jak się to czyta! Meg Cabot tym razem napisała książkę dla dorosłego czytelnika i uważam, że wykonała kawał dobrej roboty. Świetna główna bohaterka i jej uroczy piesek, dwóch pociągających mężczyzn (no dobra: jeden jest wampirem), wartka akcja i błyskotliwe dialogi - i to wszystko w jednej książce :)
Polecam! A nuż jeszcze ktoś oprócz mnie stwierdzi, że wampiry nie są takie złe i przestanie książki o nich omijać szerokim łukiem :)?
M. Cabot, Nienasyceni, wyd. Amber, Warszawa 2010, s. 501.
najpierw na fali fascynacji Edwardem Cullenem tak marudziłam, że dostałam w prezencie trzy tomy kultowej sagi. Przeczytałam pierwszy - z wypiekami na twarzy. A potem, o ile dobrze pamiętam, zaczęłam stresować się pisaniem, a raczej niepisaniem, mojej pracy magisterskiej i wszystkie lektury niezwiązane z nią poszły w odstawkę. Kilka miesięcy później pomagałam opracować pracę maturalną o wampirach, więc poczytałam sobie Brama Stokera,"Miasteczko Salem" i ogromną monografię Marii Janion na ten temat (polecam!). A potem wampirów nagle zrobiło się za dużo i udało mi się do tematu skutecznie uprzedzić.
Będę szczera: nie sięgnęłabym po książkę "Nienasyceni", gdybym jej nie dostała w prezencie od księgarni Matras. Dlaczego? Bo dziewczynka na okładce ma kołek w ręce, a autorką jest Meg Cabot, która kojarzy mi się tylko z "Pamiętnikiem księżniczki".
I teraz mogę przejść do tytułu. Odszczekuję: ta książka zapoczątkowała, że na nowo mam ochotę poczytać sobie o nieumarłych. Nie dlatego, że książka powaliła mnie na kolana i nie dlatego, że jest to wybitna literatura, nie. Książka po prostu wciąga: od pierwszej do ostatniej strony - a czym bliżej końca, tym szybciej się czyta. O moim "wciągnięciu" niech świadczy chociażby fakt, że przez dwie nocy czytałam ją do trzeciej i spałam przy zapalonym świetle. Chociaż teraz w sumie nie wiem, czego się bałam :)
Książka opowiada o wojnie wampirów. Mamy bowiem Dobrego Wampira i Złego Wampira. W tym dobrym zakochuje się Meena Harper, która w wampiry nie wierzy i, mówiąc delikatnie, wampirów nie lubi. Delikatnie zostało też napisane to, że Meena się zakochała... Nie: Meena zwariowała z miłości i otrzeźwiała dopiero w chwili, gdy sprawy zaszły naprawdę daleko. Niespodziewanie zaczyna na nią polować i jej świeżo upieczony wampirzy kochanek, i jego brat, który bynajmniej nie ma przyjaznych zamiarów. Meena natomiast też nie jest zwyczajną kobietą. Ma pewien kłopotliwy dar: potrafi przewidzieć, kiedy ktoś umrze.
Oklepana fabuła? Ale za to jak się to czyta! Meg Cabot tym razem napisała książkę dla dorosłego czytelnika i uważam, że wykonała kawał dobrej roboty. Świetna główna bohaterka i jej uroczy piesek, dwóch pociągających mężczyzn (no dobra: jeden jest wampirem), wartka akcja i błyskotliwe dialogi - i to wszystko w jednej książce :)
Polecam! A nuż jeszcze ktoś oprócz mnie stwierdzi, że wampiry nie są takie złe i przestanie książki o nich omijać szerokim łukiem :)?
M. Cabot, Nienasyceni, wyd. Amber, Warszawa 2010, s. 501.
Etykiety:
dla młodzieży,
grubasy,
horror,
literatura światowa
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
Skarletka z książką - czyli mam je!
I mam! Nareszcie mam zdjęcie, które może posłużyć mi jako główne na blogu :) A że "sesja" trochę trwała i na zrobieniu tej "jednej jedynej" fotki nie poprzestaliśmy, poniżej prezentuję odrzuty, a co :)
PS Kochanie, dziękuję Ci :*
Po cichu dodam, że to jeszcze nie koniec... Kolejna zdjęciowa niespodzianka już wkrótce :)
PS Kochanie, dziękuję Ci :*
Po cichu dodam, że to jeszcze nie koniec... Kolejna zdjęciowa niespodzianka już wkrótce :)
niedziela, 8 sierpnia 2010
Komu książkę, komu? Czyli konkurs z siecią MATRAS :)
Dzisiejszy konkurs jest wynikiem współpracy, jaką udało mi się nawiązać z siecią księgarni Matras. Pisałam już tutaj kilka razy, że książki najczęściej kupuję w bełchatowskim Matrasie, nie tylko ze względu na promocje, lecz także przemiłą obsługę :)
Dlatego tym bardziej się cieszę, że książka, którą można u mnie wygrać, pochodzi właśnie z Matrasu.
A wygrać można nowiutki (no dobrze: podczytywany przeze mnie) egzemplarz książki Richeele Mead "Marzenia Sukuba", czyli książkę z serii reklamowanej jako "dziennik Bridget Jones z piekła rodem". Książka, mówiąc bardzo oględnie, opowiada o miłosnych perypetiach Georginy, która jednak nie martwi się o to, jak zdobyć faceta, tylko o to, jak go przypadkiem nie zabić... Więcej napiszę, jak doczytam do końca :)
Dlatego tym bardziej się cieszę, że książka, którą można u mnie wygrać, pochodzi właśnie z Matrasu.
A wygrać można nowiutki (no dobrze: podczytywany przeze mnie) egzemplarz książki Richeele Mead "Marzenia Sukuba", czyli książkę z serii reklamowanej jako "dziennik Bridget Jones z piekła rodem". Książka, mówiąc bardzo oględnie, opowiada o miłosnych perypetiach Georginy, która jednak nie martwi się o to, jak zdobyć faceta, tylko o to, jak go przypadkiem nie zabić... Więcej napiszę, jak doczytam do końca :)
Zasady konkursu są bardzo proste: proszę odpowiedzić na pytanie, gdzie znajduje się najstarsza księgarnia Europy, w której obecnie mieści się jedna z księgarni sieci Matras.
Na odpowiedź czekam w komentarzach i zdaję sobie sprawę, że to pytanie jest właściwie pro forma :)
Na odpowiedzi czekam do środy, do godziny 20, w czwartek maszyna losująca pójdzie w ruch :)
sobota, 7 sierpnia 2010
Nadzieja to świnia (Planeta samych chłopców - Adam Georgiev)
Wierzysz w seks przed pierwszą randką? Taki opis na na gadu gadu od dłuższego czasu ma pewien mój znajomy i stwierdziłam, iż będzie to dobry wstęp do recenzji książki Adama Georgieva "Planeta samych chłopców".
Autor, rocznik 1980, jest czeskim poetą, "jednym z najwybitniejszych twórców nowej generacji", w swoim kraju niezwykle cenionym, a książka, o której chcę napisać, to część trylogii (pozostałe tytuły to "Bulwar słońca" i "Zabij mnie, Elizo").
Mariusz Szczygieł zaś napisał o niej tak: To najlepszy reportaż literacki, jaki czytałem w Czechach.
Pierwsza część książki może szokować: opowiada bowiem o szybkich związkach, przygodnych znajomościach i anonimowym seksie między gejami (stąd moje skojarzenia z opisem znajomego). Autor wprowadza czytelnika w świat obskurnych darkroomów i nocnych klubów, gdzie wszystko jest dozwolone, ludzi ocenia się na podstawie wyglądu, każdy gra swoją rolę, każdemu chodzi tylko o jedno, a miłość znaczy tyle, co rozładowanie pożądania.
Nie ukrywam, że o wiele bardziej podobała mi się część druga. Okazuje się bowiem, że członkowie tego płytkiego światka, pragną tego samego. Miłości. Zrozumienia. Akceptacji. Bliskości. Narrator opisuje swoje związki, z których wszystkie kończyły się podobnie: mniej lub bardziej bolesnym/burzliwym rozstaniem. Każde spotkanie daje nadzieję, że spotkana osobą jest w końcu tą właściwą, by ostatecznie okazało się, że to tylko znajomość jedna z wielu. Bohater nie traci nadziei ( a przecież nadzieja to świnia) i szuka dalej, zmieniając partnerów i sypialnie. A kiedy wydaje mu się, że w końcu miłość znalazł, ta okazuje się niemożliwa do spełnienia. Smutne to, ale jakże prawdziwe... i tym momencie nie ma znaczenia, czy bohaterowie są homo czy heteroseksualni. Te partie tekstu wydają mi się także najlepsze, niemalże poetyckie.
Moje skojarzenia? Oczywiście "Lubiewo", "My, dzieci z Dworca Zoo", a także "Requiem dla snu", a także genialne "Spragnieni miłości".
Rzecz godna przeczytania, chociaż objętościowo niewielka. Bo chociaż mówi o problemach jednego środowiska, porusza problemy uniwersalne. Co mnie jeszcze zastanowiło to fakt, że w Czechach książka została dobrze przyjęta, natomiast współczuję autorowi, gdyby urodził się i wydawał tego typu książki w Polsce.
A. Georgiev, Planeta samych chłopców, wyd. Krytyka Polityczna, Seria Literacka, Warszawa 2010, s . 135.
czwartek, 5 sierpnia 2010
Run, baby, run!* (Urodzeni biegacze - Christopher McDougall)
Czytałam "Urodzonych biegaczy" i nie wierzyłam. W końcu czytam książkę, która przedstawia fakty, nie fikcję. I okazało się, że jestem człowiekiem małej wiary, gdyż w niektóre akapity, a nawet całe rozdziały, nie byłam w stanie uwierzyć. Ale cóż... jak już ktoś dawno temu mądrze temu powiedział, prawda jest dziwniejsza od fikcji, gdyż fikcja musi być prawdopodobna, a prawda nie.
Słyszeliście kiedyś o plemieniu Tarahumara? Ja przez długi czas też nie, ale nie ma się co dziwić: jego członkowie nie pragną ani rozgłosu, ani kontaktu z cywilizacją. Co ich wyróżnia? Fakt, że prawdopodobnie są najlepszymi biegaczami na świecie. I to było pierwszą rzeczą, w którą ciężko mi było uwierzyć.
Członkowie tego plemienia, bez żadnego przygotowania i treningów potrafią przebiec kilkaset kilometrów, bez zmęczenia i zadyszki. Co więcej: kilka kilometrów przed finiszem przyspieszają. A wszystko to w ekstremalnych warunkach: 3000 km na poziomem morza, w ponad czterdziestostopniowym upale, w górzystym terenie... Niezwykłe!
Dlaczego autor, Christopher McDougall zainteresował się tymi ludźmi i napisał o nich książkę? Otóż w wieku czterdziestu lat, po latach uprawiania sportów ekstremalnych, zaczął biegać. I tutaj spotkała go niemiła niespodzianka: co chwila łapał jakąś kontuzję. O Biegających Ludziach dowiaduje się przypadkiem w Meksyku. Biegają oni boso lub w sandałach własnej konstrukcji i właściwie nie widzą, co oznacza słowo "kontuzja".
Napisanie tej książki stało się dla autora pretekstem, by przedstawić najtrudniejsze maratony świata i najwybitniejszych biegaczy. Jednak zaznaczam: nie mówimy to o sytuacji, jaka czasami przytrafia się każdemu: po wejścia na wagę i załamaniu rąk, wbijamy się w przyciasne dresy i zmuszamy do przebiegnięcia kilku kilometrów, by potem móc założyć ubranie o rozmiar mniejsze. Nie. Z książki wynika, że bieganie może być czymś więcej: oderwaniem się od ziemi, transem, kiedy ciało zaczyna poruszać się samoistnie, właściwie bez udziału i woli biegnącego - i tak, okazuje się, można przebiec setki kilometrów.
To, co jeszcze zwróciło moją uwagę w tej książce to sposób w jaki autor przedstawia bieganie. Dla niego jest to coś, co każdy człowiek ma głęboko zakorzenione. Bieganie to ucieczka przed zagrożeniem i kłopotami. Pokazuje, że np. po 11 września w Stanach ludzie zaczęli masowo biegać: to była ich odpowiedź na zagrożenie. Odpowiedź jak najbardziej pierwotna, być może nawet nieuświadomiona.
Niesamowita lektura, która mi, wiecznie początkującej biegaczce uświadomiła coś oczywistego: w bieganiu nieważne jest to, ile przebiegniesz i ile kalorii spalisz. Ważny jest sam bieg: pierwotny, mający w sobie coś metafizycznego. I mam ochotę spróbować: koniecznie na boso!
* Tytuł jest nawiązaniem do piosenki jednego z moich ulubionych zespołów:
Ch. McDougall, Urodzeni biegacze, wyd. Galaktyka, Łódź 2010, s. 323
Słyszeliście kiedyś o plemieniu Tarahumara? Ja przez długi czas też nie, ale nie ma się co dziwić: jego członkowie nie pragną ani rozgłosu, ani kontaktu z cywilizacją. Co ich wyróżnia? Fakt, że prawdopodobnie są najlepszymi biegaczami na świecie. I to było pierwszą rzeczą, w którą ciężko mi było uwierzyć.
Członkowie tego plemienia, bez żadnego przygotowania i treningów potrafią przebiec kilkaset kilometrów, bez zmęczenia i zadyszki. Co więcej: kilka kilometrów przed finiszem przyspieszają. A wszystko to w ekstremalnych warunkach: 3000 km na poziomem morza, w ponad czterdziestostopniowym upale, w górzystym terenie... Niezwykłe!
Dlaczego autor, Christopher McDougall zainteresował się tymi ludźmi i napisał o nich książkę? Otóż w wieku czterdziestu lat, po latach uprawiania sportów ekstremalnych, zaczął biegać. I tutaj spotkała go niemiła niespodzianka: co chwila łapał jakąś kontuzję. O Biegających Ludziach dowiaduje się przypadkiem w Meksyku. Biegają oni boso lub w sandałach własnej konstrukcji i właściwie nie widzą, co oznacza słowo "kontuzja".
Napisanie tej książki stało się dla autora pretekstem, by przedstawić najtrudniejsze maratony świata i najwybitniejszych biegaczy. Jednak zaznaczam: nie mówimy to o sytuacji, jaka czasami przytrafia się każdemu: po wejścia na wagę i załamaniu rąk, wbijamy się w przyciasne dresy i zmuszamy do przebiegnięcia kilku kilometrów, by potem móc założyć ubranie o rozmiar mniejsze. Nie. Z książki wynika, że bieganie może być czymś więcej: oderwaniem się od ziemi, transem, kiedy ciało zaczyna poruszać się samoistnie, właściwie bez udziału i woli biegnącego - i tak, okazuje się, można przebiec setki kilometrów.
To, co jeszcze zwróciło moją uwagę w tej książce to sposób w jaki autor przedstawia bieganie. Dla niego jest to coś, co każdy człowiek ma głęboko zakorzenione. Bieganie to ucieczka przed zagrożeniem i kłopotami. Pokazuje, że np. po 11 września w Stanach ludzie zaczęli masowo biegać: to była ich odpowiedź na zagrożenie. Odpowiedź jak najbardziej pierwotna, być może nawet nieuświadomiona.
Niesamowita lektura, która mi, wiecznie początkującej biegaczce uświadomiła coś oczywistego: w bieganiu nieważne jest to, ile przebiegniesz i ile kalorii spalisz. Ważny jest sam bieg: pierwotny, mający w sobie coś metafizycznego. I mam ochotę spróbować: koniecznie na boso!
* Tytuł jest nawiązaniem do piosenki jednego z moich ulubionych zespołów:
Ch. McDougall, Urodzeni biegacze, wyd. Galaktyka, Łódź 2010, s. 323
O takich książkach mówi się: "ciepłe" (Zamówienie z Francji - Anna J. Szepielak)
Rzadko zdarza mi się pisać o książce, której autorkę znam. Chociaż w przypadku Ani Szepielak słowo "znam" jest nieco na wyrost, gdyż nasza znajomość nie wyszła poza wysyłanie maili i jednej przemiłej przesyłki, którą otrzymałam. Przesyłka zawierała świetne kolczyki (dziękuję!), książkę "Nie licząc psa" (dziękuję!) i książkę (debiutancką), której Ania jest autorką (z autografem!) - "Zamówienie z Francji". I naprawdę się cieszę z faktu, że świetnie mi się tę powieść czytało, gdyż gdyby książka okazała się kiepska, musiałabym napisać pierwszą na tym blogu nieszczerą recenzję (wszak otrzymane prezenty do czegoś zobowiązują ;) ) (oczywiście piszę to, puszczając oczko - żeby nie było! )
"Zamówienia z Francji" to powieść adresowana do kobiet w różnym wieku, gdyż w trakcie lektury biłam się z mamą o egzemplarz - obie się wciągnęłyśmy i dziwnym trafem obie chciałyśmy czytać w tym samym momencie. W moim odczuciu to, co tę książkę wyróżnia od popularnej literatury kobiecej, to klimat retro, w jakim jest utrzymana i to, że prawdopodobieństwo, iż opisane wydarzenia przydadzą się którejś z nas jest naprawdę niewielkie.
Dlaczego? Otóż główna bohaterka, Ewa, dostaje tytułowe zlecenie z Francji (a dokładniej: z Prowansji): ma sfotografować kwiaciarnię dla pewnej rodziny, która we Francji mieszka, ale Polską się fascynuje i interesuje. I ta rodzina jest dla mnie niezwykła: kilka pokoleń mieszka w jednym domu, w którym całe trzecie piętro zajmuje galeria przodków, a kilka pokoi pozostaje zamkniętych, skrywając rodzinne tajemnice. W rodzinie tej niepodzielnie panują kobiety, które zarządzają rodzinnymi firmami. W takiej właśnie scenerii u Ewy objawiają się szczególne zdolności: widzi przeszłość (tak, przeszłość, dobrze napisałam). Tym samym potwierdzają się w u niej zdolności, których chciała się wyprzeć. Jest coś jeszcze, czym autorka intryguje zaraz na początku powieści: otóż oczy kobiety na jednym z portretów są takie same, jak oczy Ewy. Dlaczego? Nie powiem :)
Jak już wielokrotnie tutaj pisałam, uwielbiam wszelkiego rodzaju sagi, historie rodzinne i rodzinne tajemnice, a duża część książki skupia się właśnie na tym. Poza tym bardzo podobała mi się Ewa, główna bohaterka. Niby akcja toczy się w XXI wieku, a Ewa wykonuje "modny" zawód, ale jednak wydaje mi się nieco "niedzisiejsza" - i jest to komplement. Nie goni za kasą, jej zachowania chwilami są nieco egzaltowane, bywa gapowata i roztargniona, a przy tym pilnuje, aby młodzież dbała o piękno języka polskiego. I bardzo się ucieszyłam, kiedy pod koniec powieści przytuliła się do pewnego mężczyzny, który z upodobaniem czytywał Sienkiewicza i Orzeszkową i "choć zasady nieco staroświeckie go przez życie wiodą, to na świecie współczesnym żył i na nogach twardo stał". Są jeszcze tacy mężczyźni :)? Ewa też wątpiła, dopóki nie znalazła... :)
Bardzo miła to książka, do niespiesznego czytania, chociaż rodzinna tajemnica w tle nadaje tempo lekturze, gdyż chce się ją jak najszybciej poznać. I naprawdę cieszyłam się, że "Zamówienia z Francji" nie skupia się na tym, na czym skupia się znaczna część książek pisanych przez kobiety i dla kobiet: mianowicie na tym, jak znaleźć chłopa i zatrzymać go przy sobie.
Polecam!
(A strona autorki znajduje się TU)
A. J. Szepielak, Zamówienia z Francji, wyd. Novae Res, Gdynia 2010, s. 359.
"Zamówienia z Francji" to powieść adresowana do kobiet w różnym wieku, gdyż w trakcie lektury biłam się z mamą o egzemplarz - obie się wciągnęłyśmy i dziwnym trafem obie chciałyśmy czytać w tym samym momencie. W moim odczuciu to, co tę książkę wyróżnia od popularnej literatury kobiecej, to klimat retro, w jakim jest utrzymana i to, że prawdopodobieństwo, iż opisane wydarzenia przydadzą się którejś z nas jest naprawdę niewielkie.
Dlaczego? Otóż główna bohaterka, Ewa, dostaje tytułowe zlecenie z Francji (a dokładniej: z Prowansji): ma sfotografować kwiaciarnię dla pewnej rodziny, która we Francji mieszka, ale Polską się fascynuje i interesuje. I ta rodzina jest dla mnie niezwykła: kilka pokoleń mieszka w jednym domu, w którym całe trzecie piętro zajmuje galeria przodków, a kilka pokoi pozostaje zamkniętych, skrywając rodzinne tajemnice. W rodzinie tej niepodzielnie panują kobiety, które zarządzają rodzinnymi firmami. W takiej właśnie scenerii u Ewy objawiają się szczególne zdolności: widzi przeszłość (tak, przeszłość, dobrze napisałam). Tym samym potwierdzają się w u niej zdolności, których chciała się wyprzeć. Jest coś jeszcze, czym autorka intryguje zaraz na początku powieści: otóż oczy kobiety na jednym z portretów są takie same, jak oczy Ewy. Dlaczego? Nie powiem :)
Jak już wielokrotnie tutaj pisałam, uwielbiam wszelkiego rodzaju sagi, historie rodzinne i rodzinne tajemnice, a duża część książki skupia się właśnie na tym. Poza tym bardzo podobała mi się Ewa, główna bohaterka. Niby akcja toczy się w XXI wieku, a Ewa wykonuje "modny" zawód, ale jednak wydaje mi się nieco "niedzisiejsza" - i jest to komplement. Nie goni za kasą, jej zachowania chwilami są nieco egzaltowane, bywa gapowata i roztargniona, a przy tym pilnuje, aby młodzież dbała o piękno języka polskiego. I bardzo się ucieszyłam, kiedy pod koniec powieści przytuliła się do pewnego mężczyzny, który z upodobaniem czytywał Sienkiewicza i Orzeszkową i "choć zasady nieco staroświeckie go przez życie wiodą, to na świecie współczesnym żył i na nogach twardo stał". Są jeszcze tacy mężczyźni :)? Ewa też wątpiła, dopóki nie znalazła... :)
Bardzo miła to książka, do niespiesznego czytania, chociaż rodzinna tajemnica w tle nadaje tempo lekturze, gdyż chce się ją jak najszybciej poznać. I naprawdę cieszyłam się, że "Zamówienia z Francji" nie skupia się na tym, na czym skupia się znaczna część książek pisanych przez kobiety i dla kobiet: mianowicie na tym, jak znaleźć chłopa i zatrzymać go przy sobie.
Polecam!
(A strona autorki znajduje się TU)
A. J. Szepielak, Zamówienia z Francji, wyd. Novae Res, Gdynia 2010, s. 359.
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Dom pełen pięknych kobiet (Ogród wiecznej wiosny - Cristina Lopez Barrio)
"Ogród wiecznej wiosny" to książka, która uwodzi. Przy pierwszym spojrzeniu: okładką. Postać kobiety, która się na niej znajduje intryguje, przyciąga wzrok i obiecuje, że nie pożałujemy czasu spędzonego z książką. Moim zdaniem siła okładki tkwi w tym, że widać na niej tylko połowę twarzy, całość zaś można zobaczyć na stronie internetowej tej pozycji.
Moje skojarzenie po przeczytaniu kilku stron? Realizm magiczny! - który po prostu uwielbiam. A że książka jest sagą, przedstawiającą losy kobiet z rodziny Laguna, więcej mi do szczęścia nie trzeba było.
Kobiety z rodu Laguna są przeklęte, ciąży nad nimi klątwa która mówi, że nigdy nie znajdą szczęścia w miłości, ich ukochany nigdy nie zagrzeje długo miejsca przy ich boku i samotnie będą wychowywać swoje córki. Jest jednak jeszcze coś, co charakteryzuje te niezwykłe kobiety: chęć zemsty na tych, którzy wyrządzili im krzywdę.
Bohaterkami powieści są Clara Laguna - prostytutka o bursztynowych oczach, jej córka Manuela - przystrajająca karaluchy kokardkami, Olvido Laguna - której ukochany roztrzaskał sobie czaszkę pod jej oknem, a także Margarita - kobieta zakochana we francuskim malarzu, malującym po wszystkim, co znajdzie się na jego drodze i który nieszczęśliwie zakochał w matce Margerity, co stało się przyczyną tragedii...
Margerita Laguna jest postacią ważną w tej książce z jeszcze jednego powodu: jako pierwsza rodzi ona chłopca, który być może złamie klątwę... Piszę "być może", bo nie zamierzam zdradzać zakończenia.
To, co jeszcze zwraca uwagę od pierwszej strony, to język: soczysty, namiętny, magiczny po prostu. No i tytułowy ogród, w którym przez cały rok rosną stokrotki Clary Laguny i róże tak czerwone, że prawie czarne, strzegące jej grobu...
Książka bardzo mi się podobała i w trakcie lektury już widziałam ją przeniesioną na ekran: koniecznie z Penelope Cruz w roli Clary Laguny i Moniką Bellucci w roli Olvido. Polecam gorąco, nie tylko miłośnikom literatury hiszpańskiej, realizmu magicznego i sag - polecam tym, którzy lubią pięknie opowiedziane historie.
Moje skojarzenie po przeczytaniu kilku stron? Realizm magiczny! - który po prostu uwielbiam. A że książka jest sagą, przedstawiającą losy kobiet z rodziny Laguna, więcej mi do szczęścia nie trzeba było.
Kobiety z rodu Laguna są przeklęte, ciąży nad nimi klątwa która mówi, że nigdy nie znajdą szczęścia w miłości, ich ukochany nigdy nie zagrzeje długo miejsca przy ich boku i samotnie będą wychowywać swoje córki. Jest jednak jeszcze coś, co charakteryzuje te niezwykłe kobiety: chęć zemsty na tych, którzy wyrządzili im krzywdę.
Bohaterkami powieści są Clara Laguna - prostytutka o bursztynowych oczach, jej córka Manuela - przystrajająca karaluchy kokardkami, Olvido Laguna - której ukochany roztrzaskał sobie czaszkę pod jej oknem, a także Margarita - kobieta zakochana we francuskim malarzu, malującym po wszystkim, co znajdzie się na jego drodze i który nieszczęśliwie zakochał w matce Margerity, co stało się przyczyną tragedii...
Margerita Laguna jest postacią ważną w tej książce z jeszcze jednego powodu: jako pierwsza rodzi ona chłopca, który być może złamie klątwę... Piszę "być może", bo nie zamierzam zdradzać zakończenia.
To, co jeszcze zwraca uwagę od pierwszej strony, to język: soczysty, namiętny, magiczny po prostu. No i tytułowy ogród, w którym przez cały rok rosną stokrotki Clary Laguny i róże tak czerwone, że prawie czarne, strzegące jej grobu...
Książka bardzo mi się podobała i w trakcie lektury już widziałam ją przeniesioną na ekran: koniecznie z Penelope Cruz w roli Clary Laguny i Moniką Bellucci w roli Olvido. Polecam gorąco, nie tylko miłośnikom literatury hiszpańskiej, realizmu magicznego i sag - polecam tym, którzy lubią pięknie opowiedziane historie.
C.Lopez Barrio, Ogród wiecznej wiosny, wyd. Otwarte, Kraków 2010, s. 340.
Etykiety:
literatury hiszpańska,
ona pisze - europa,
realizm magiczny
Subskrybuj:
Posty (Atom)