poniedziałek, 30 stycznia 2012

Pochwała niczym nieograniczonej wyobraźni (Światła września - Carlos Ruiz Zafon)

Nie wiem, czy mogę się nazwać miłośniczką twórczości Carlosa Ruiza Zafona, skoro dotychczas przeczytałam tylko dwie jego książki, a w dodatku nie były to najbardziej znane powieści - "Cień wiatru" ciągle przede mną. Uwielbiam natomiast jego książki pisane dla nieco młodszego czytelnika, a "Światła września" tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziły.

Podobnie jak w "Księciu mgły" akcja "Świateł września" rozgrywa się nad morzem i podobnie jak w "Pałacu Północy" wszystko kończy się wielkim pożarem. Głównymi bohaterami powieści są Irene i Ismael. Dziewczyna przybywa wraz z matką i bratem do tajemniczej, budzącej grozę posiadłości równie tajemniczego Lazarusa Janna, genialnego twórcy zabawek. Dom, w którym matka dzieci rozpoczyna pracę, zastawiony jest robotami, których ukryty mechanizm wprawia je w ruch w najmniej spodziewanym momencie. Przez jakiś czas nic się nie dzieje, rodzinie udaje się zaaklimatyzować w nowym miejscu. I być może żyliby sobie spokojnie, gdyby nie pewne okno, otwarte w burzą noc... Hannah, kucharka i pokojówka w domu Lazarusa, wstaje, aby je zamknąć. Kiedy już wchodzi do pokoju, zauważa tajemniczy flakonik przypominający czarny diament. Otwiera go i, niechcący, uwalnia całą lawinę budzących grozę wydarzeń.

Nie potrafię powiedzieć, którą z dotychczas przeczytanych powieści Zafona uważam za najlepszą. "Światła września" bez wątpienia utrzymane są w klimacie dwóch poprzednich, co uważam za ogromny plus, gdyż klimat ten po prostu uwielbiam. Kolejny raz dałam się porwać wartko płynącej opowieści, czytałam z wypiekami na twarzy i podziwiałam ogromną, nieograniczoną wyobraźnię autora. Zafon opowiada zupełnie fantastyczne historie w taki sposób, że, przynajmniej ja, święcie wierzę, że to wszystko prawda. 

W "Światłach września" ogromnie urzekł i zachwycił mnie pomysł, aby wypełnić scenerię mechanicznymi zabawkami. Kiedy bohaterowie przemierzali ciemne korytarze, co chwila natykając się np. na figurę tarocistki, która wyciąga do nich kartkę z wizerunkiem Szatana... naprawdę czułam ich strach. I to jest kolejny ogromny atut: umiejętność tworzenia takiej atmosfery, że czytelnikowi po plecach przebiega zimny dreszcz.

Dla mnie "Światła września" to kolejna genialna powieść tego autora, którą polecam naprawdę każdemu. A sama, bardzo nieśmiało, planuję jednak zabrać się za "Cień wiatru" :) 

C.R. Zafon, Światła września, MUZA, 2011, s. 254.

piątek, 27 stycznia 2012

Braciszek i siostrzyczka (Kwiaty na poddaszu - V.C. Andrews)


Książka Virginii C. Andrews jest dla mnie powieścią "dyskusyjną". Przeczytałam ją dwa dni temu i od tego czasu nie jestem w stanie stwierdzić, czy "Kwiaty na poddaszu" podobały mi się, czy też nie. I podejrzewam, że zbierze ona tyle samo recenzji pozytywnych, co negatywnych, a być może i takich niezdecydowanych osób jak ja znajdzie się więcej.

Sama opowiedziana historia jest bardzo prosta. Otóż w pewnej dość zamożnej rodzinie dochodzi do nieszczęścia: w wypadku samochodowym ginie mąż i ojciec, zostawiając żonę i czwórkę dzieci właściwie bez środków do życia. Matka - kobieta w równym stopniu piękna, co pusta i próżna - zmuszona jest wrócić do domu rodziców. I tutaj, mam wrażenie, przenosimy się w czasie. Nie wiem dokładnie, w jakim okresie usytuowana jest akcja, ale skoro kobiety noszą dżinsy, to znaczy, że nie są to znowu czasy bardzo odległe. Tymczasem dom, do którego trafia rodzeństwo i jego matka, przypomina straszne domiszcze, żywcem wyjęte z epoki wiktoriańskiej. Zawiaduje nim babka, kobieta o surowych zasadach, strasząca ogniem piekielnym i wiecznym potępieniem. Dziadek zaś, wiele lat wcześniej, wyrzekł się córki, gdyż ta pokochała nieodpowiedniego, jego zdaniem, człowieka. Łatwo się domyślić, że rodziny nie czeka miłe powitanie. Ba! Kobieta, ze strachu przed ojcem, w ogóle nie przyznaje się do tego, że ma dzieci. Ukrywa je na poddaszu i składa tylko nieczęste wizyty. I właśnie o tym życiu na poddaszu opowiada znaczna część książki. Cathy, Chris i bliźnięta: Carrie i Cory, dorastają w zamknięciu, za jedyne towarzystwo mając siebie i górę prezentów, którymi zarzuca ich matka. No i wyobraźnię - tej też nie można i odmówić.

Ogromnie podoba mi się to, że autorka nie ukazała sielskiej wizji dorastania: między bratem a siostrą aż iskrzy, w ich relacji pojawia się miłość, jednak nie ta niewinna, a mocno podszyta erotyzmem. Doceniam odwagę i sposób, w jaki autorka pokazała ten mocno ryzykowny wątek. Kolejnym niewątpliwym plusem jest postać matki. To kobieta - dziecko, zupełnie niesamodzielna, trzpiotowata, nieodpowiedzialna. Autorka świetnie ją scharakteryzowała, aleeee... w momencie, kiedy wydaje się czytelnikowi, że już wie o niej wszystko, nagle okazuje się, że nie wie o niej nic. I że ta z pozoru niepoważna postać jest zdolna do największej podłości i okrucieństwa. Podobnie zaskoczyła mnie babka rodzeństwa, która przez prawie cały czas ukazywana była jak potwór, ale na koniec nieco zmieniłam o niej zdanie.

Jak do tej pory cały czas chwalę, skąd więc moje dylematy? Otóż powieść jest niemożliwie wręcz "przegadana". I gdyby nie to, że losy uwięzionego na poddaszu rodzeństwa naprawdę mnie wciągnęły, nazwałabym ją nudną. Przyznaję, że nie byłam w stanie czytać linijka po linijce, zdanie po zdaniu i zdarzało mi się ominąć całe akapity. Nie ma się co dziwić: ile pasjonujących wydarzeń może przytrafić się na tak ograniczonej przestrzeni ograniczonej liczbie bohaterów? A powieść ma prawie 400 stron. Myślę, że gdyby odchudzić ją o połowę i zostawić tylko clue, to utwór bardzo by na tym zyskał. 

Dlatego też pod koniec lektury poczułam się, jakbym dostała pałką między oczy. Zdążyła mnie ona prawie uśpić... a tu masz! Takie zaskoczenie! Kiedy teraz sobie myślę o kilku ostatnich stronach dochodzę do wniosku, że można się było tego spodziewać... ja jednak niczego się nie domyśliłam, o co jestem trochę na siebie zła :) Nie zmienia to jednak faktu, że w najbliższym czasie zamierzam pomaszerować do biblioteki po "Płatki na wietrze", gdyż zżera mnie ciekawość, co dalej!

V.C. Andrews, Kwiaty na poddaszu, Świat Książki, 2012, s. 382.

czwartek, 26 stycznia 2012

Zapłać pani i chodź na śniadanie (Kup kochance męża kwiaty - Katarzyna Miller)

Katarzynę Miller uwielbiam. To od jej tekstów rozpoczynam comiesięczną lekturę "Zwierciadła", lubię słuchać jej wypowiedzi w telewizji i teraz już wiem, że lubię czytać jej książki.

Katarzyna Miller twierdzi, że wszystkie kiedyś zostałyśmy zdradzone. Za zdradę bowiem uważa nie tylko sytuację, kiedy nasz facet oddał się czynom lubieżnym z inną kobietą. Zdradzają nas nasi rodzice, przyjaciółki, dzieci. W swojej książce próbuje dowieść, że nie jest to najgorsza rzecz, jaka może nas w życiu spotkać. Owszem, nie jest to miłe, ale warto spojrzeć na zdradę jako wydarzenie graniczne, które wiele mówi nam nie tylko o naszym związku i tej świni, którą uważaliśmy za partnera, lecz, przede wszystkim, o nas samych. Tak naprawdę ważne jest bowiem nie tyle to, co się stało, lecz to, jak my odbierzemy to zdarzenie. 

Według autorki zdrada niekoniecznie oznacza koniec związku. Ba! Pokazuje, że może być dla niego zbawienna. To trudne, ale sugeruje, że zanim potraktujemy kochankę męża tasakiem, warto przyjrzeć się bliżej... samej sobie.

Jak się zachowam, gdy najbliższa osoba okaże się wobec mnie nielojalna? Odpłacę się tym samym, czy też pogrążę się w żałobie za utraconą miłością? Wyrzucę męża za drzwi, czy zdecyduję się naprawić związek? Skończy się cały mój świat, czy skupię się na innych, równie ważnych płaszczyznach mojego życia? Czytając, doszłam do wniosku, że tak naprawdę powinnyśmy dziękować Bogu, lecz przede wszystkim sobie samym, że mamy możliwość wyboru. Że kobiety wywalczyły sobie taką suwerenność, że mogą same zadecydować, co ze zdradą męża zrobić. Coraz rzadziej jest on bowiem jedynym żywicielem rodziny, a kobiety świetnie radzą sobie same.

Autorka analizuje różne postawy wobec zdrady, podaje przykłady z warsztatów, które prowadziła i pokazuje, że nic nie jest takie, jakie początkowo może się wydawać. Mam wrażenie jednak, że głównym tematem tej książce nie jest sama zdrada, lecz to, jak radzimy sobie z trudnymi emocjami. I to, że powinnyśmy nieustannie się rozwijać, doświadczać nowych rzeczy, otwierać na nowe doświadczenia - tak, by nasza szklanka zawsze była do połowy pełna.

I teraz napiszę coś, w co sama nie do końca wierzę. Otóż chciałabym, abym kiedyś, tfu, tfu, tfu, gdy zostanę zdradzona, potrafiła tytułowe kwiaty wysłać. Po lekturze mam bowiem nieodparte przekonanie, że takie zachowanie dobrze świadczyłoby o mojej dojrzałości i stanie umysłu/ducha. Może nie byłaby to od razu cała wiącha róż... ale chociaż jakiś mały bukiecik... Tak, nie wierzę w to, co piszę. Kolejny dowód na to, co książki potrafią zrobić z człowiekiem :)

K. Miller, Kup kochance męża kwiaty, Zwierciadło, 2011, s. 237.

środa, 25 stycznia 2012

Filmowa środa XI - REAKTYWACJA!



Pamiętacie TEN wpis? Pewnie nie, bo i kiedy to było... W każdym razie wracam do tradycji pisania o filmach - w środy. Ostatnia nie tylko mam wzmożony apetyt, by filmy oglądać, ale też czuję nieodpartą ochotę, by dzielić się swoimi wrażeniami, stąd ogłaszam REAKTYWACJĘ... i mam nadzieję, że wytrwam przy tym nieco dłużej niż ostatnio :)

Pierwszym filmem, o którym chcę napisać, jest głośny obraz "Musimy porozmawiać o Kevinie" - można go obejrzeć na YouTubie, co też uczyniłam. Zanim jednak film obejrzałam, naczytałam się, że jest to kino artystyczne na najwyższym poziomie, że stawia on, film, pytania o to, skąd się bierze zło i czy można temu zapobiec, że porusza ważny temat, o którym raczej się milczy, a mianowicie brak miłości matki do dziecka. itd.Największą zachętą jednak było to, że gra w nim moja ukochana Tilda Swinton, którą wielbię od czasów tej roli.

"Musimy porozmawiać o Kevinie" musiałam ułożyć sobie w głowie, gdyż z jednej strony film bez wątpienia zasługuje na uwagę, z drugiej zaś... no specjalnie mnie jednak nie zachwycił. Tilda, owszem, świetna. Aktor grający Kevina - rewelacja. Temat - super, nieco gorzej z realizacją, gdyż dla mnie film nie odpowiada na żadne pytania, jest raczej swoistą "kroniką wypadków". Mało tego: po obejrzeniu pierwszych trzydziestu minut, nadal nie wiedziałam o co chodzi! Film jest "podziabany" na epizody, które rozgrywają się na trzech (na pewno trzech?) płaszczyznach czasowych. Ma momenty naprawdę ciekawe, ale też takie, kiedy musiałam wstać i iść zrobić sobie kawę. Bez wątpienia świetnie została ukazana relacja matka - syn, ale już zakończenie i ich ostatnia rozmowa - nie bardzo. Gdybym skrupulatnie podliczyła plusy i minusy, to chyba jednak minusów byłoby więcej. Na pewno jednak jest to film, który warto obejrzeć - ot, żeby samemu wyrobić sobie zdanie.

Kolejnym filmem, który obejrzałam i który oglądało mi się bardzo miło, jest "Poznasz przystojnego bruneta" Wielkiego Allena. Moje zaległości w oglądaniu filmów tego reżysera sięgają... ło ho ho, 2005 roku, bo zdaje się, że zatrzymałam się na filmie "Melinda i Melinda" (którego zupełnie nie pamiętam). "Poznasz przystojnego bruneta", jak to zwykle u Allena bywa, opowiada zawiłą historię miłosną, z zaskakującym zakończeniem. Moją absolutną faworytką tym razem nie jest Naomi Watts czy Antonio Banderas, ale mało znana mi wcześniej  Gemma Jones, która życiowych porad szuka u wróżki - oszustki - kupa śmiechu! Film też radzę też obejrzeć panom w średnim wieku, którym zachciewa się życiowej odmiany. Otóż, drodzy panowie, piersiasta blondyna wcale nie jest najlepszym, co może was spotkać! "Poznasz przystojnego bruneta" nie jest życiowym dziełem Allena, ale też bardzo przyjemnie się na ten film patrzy.

Pozostając przy tradycji pisania o maksymalnie trzech filmach za jednym razem, na koniec chciałam polecić film, za który zabierałam się ponad pięć lat - i udało się! "Królowa", z oscarową rolą Helen Mirren, to popis gry aktorskiej, gdzie emocje wyraża się uniesieniem brwi lub nieznacznym grymasem ust. Helen Mirren jest świetna i naprawdę patrzy się na nią z zachwytem. Sama fabuła filmu jest bardzo prosta, pokazuje ona reakcję, a raczej jej brak, dworu królewskiego na wieść o śmierci księżnej Diany. Elżbieta II zdaje się być tym zupełnie nieporuszona, zachowuje się tak, jak myśli, że społeczeństwo od niej wymaga. Społeczeństwo jednak wyraźnie oczekuje od spętanej konwenansami królowej czegoś innego, czego ona sama nie jest w stanie zrozumieć. Jednocześnie Elżbieta, mimo swojej siły, wydała mi się małą, zagubioną dziewczynką, która bez królewskiej etykiety zupełnie sobie nie radzi... Polecam, polecam, polecam!

Miłej środy... i miłego oglądania!


poniedziałek, 23 stycznia 2012

Ostatnie echo dzieciństwa (Ostatni raz - Anna Gavalda)

Lekka, ciepła, dowcipna opowieść o pięknych chwilach wykradzionych dorosłemu życiu. 


Takie zdanie możemy znaleźć na tylnej okładce książki "Ostatni raz" i właściwie nic więcej mogłabym nie pisać, gdyż dokładnie tak jest. Powieść liczy sobie zaledwie 117 stron, czyta się ją błyskawicznie (podejrzewam jednak, że równie błyskawicznie mogę o niej zapomnieć) i jest to całkiem odprężająca lektura. 

Bohaterami "Ostatniego razu" jest dorosłe już rodzeństwo: Garance, Lola, Simon i Vincent. Pierwsze trzy postaci spotykamy w momencie, gdy wybierają się na ślub jakiejś dalekiej krewnej. Jadą bez entuzjazmu, Garance przez całą drogą kłóci się z żoną Simona, Carine, a i on sam nie wydaje się być zachwycony towarzystwem nudnawej i marudnej żony. Tuż przed samą uroczystością rodzeństwo decyduje się zdezerterować i jadą w odwiedziny do Vincenta, który jest przewodnikiem w jakimś zagubionym i (podobno) nawiedzonym zamku. I to są właśnie te "chwile wykradzione dorosłemu życiu". Czwórka bohaterów na moment znów staje się dziećmi, zapominając o zrzędzących żonach, niewiernych kochankach, rozwodach, rachunkach do zapłacenia itd.

I już. Potem, wiadomo, muszą wrócić i znów pełnić swoje role, jednak te kilka godzin, które udało im się razem spędzić, jest jak ożywczy powiew, ucieczka od codziennej rutyny.

Bardzo to prosta opowieść i cieszę się, że autorka zamknęła ją na tak niewielu stronach, bo dzięki temu nie ma tu zbędnych scen czy dialogów. Nie ma też zbędnego moralizowania i psychologizowania, nie poznajemy całego życiorysu bohaterów, nie znamy ich wszystkich problemów - ot, tylko tyle, ile potrzeba. I właśnie w tej prostocie, w tym minimalizmie, tkwi siła tej książki, która przypomina mi taką literacką fotografię, na której utrwalono kilka ulotnych chwila z życia bohaterów. 

A. Gavalda, Ostatni raz, Świat Książki, 2010, s. 117.

niedziela, 22 stycznia 2012

Literatura dla kucharek (Rok w Poziomce - Katarzyna Michalak)

"Rok z Poziomce" przypomina mi literacki rollercoaster, który rozpędził się i nie może zatrzymać. Autorka deklaruje:

W pisaniu jest coś magicznego... Podążam za moimi bohaterami - jak Ty za nami pójdziesz, czytając książkę, i nie mam pojęcia, jaką niespodziankę dla mnie szykują.

I to widać. Oj, widać!
Czego w tej książce nie ma? Odnoszę wrażenie, że Katarzyna Michalak zabierając się do pisania "Poziomki" miała w głowie może kilka pierwszych stron, jakiś bardzo wstępny zamysł. Zaczęła pisać.. i pooooszło!

I tak: na początku powieści poznajemy Ewę, typową "szarą mysz", która tyle co wyplątała się z chorego związku. Mieszka w wynajętej kawalerce, lecz marzy o własnym, małym, białym domku. A potem zaczyna się dziać: przyjaciel dziewczyny, Andrzej, stawia ultimatum. Chcesz pieniędzy na dom? Okej, otwieramy wydawnictwo, Ty wyszukujesz i puszczasz w świat bestseller, to nic, że nie masz pojęcia o wydawaniu książek, zarabiamy kasę, kupujesz dom. Proste? No pewnie! Bestseller się znajduje, a wraz z nim Karolina, chora na białaczkę kobieta, w której zakochuje się Andrzej, w którym podkochuje się Ewa. Ewa ambitnie postanawia więc nie tylko wydać i wypromować książkę (a rozmach dziewczyna ma: billboard na Pałacu Kultury i Nauki, samoloty z transparentami latające nad miastem...), lecz także pomóc Karolinie. Angażuje więc naród w poszukiwanie dawcy szpiku - to nic, że nigdy wcześniej nie organizowała kampanii społecznych. 

Ale to nie wszystko. Ewa domek oczywiście kupuje, zachodzi w ciążę nie bardzo wiedząc z kim, poznaje "rycerza na białym koniu" (a raczej w najnowszym modelu kadilaka), odnajduje ojca (swojego, a i dla dziecka nowy tata się znajdzie), planuje organizację koncertu, na którym zagrają Sting i U2... i tak dalej. 

A na koniec najlepsze: "Rok w Poziomce" czyta się świetnie! Poważnie! Akcja płynie wartkim strumieniem, bohaterowie prowadzą dowcipne dialogi, działają, marzą, spełniają marzenia. Ewa - Kopciuszek, którą poznajemy na początku powieści, na końcu jest już zupełnie inną osobą: pewną siebie kobietą sukcesu, matką, właścicielką wymarzonego domku, z cudownym mężczyzną i rodziną u boku. 

Czytając, ani przez moment nie opuszczało mnie wrażenie, że mam do czynienia z fikcją literacką w najczystszej postaci. Mimo całego mojego optymizmu, wiary w to, że jeśli czegoś się naprawdę mocno chce, to cały wszechświat nam sprzyja i tak dalej, i tak dalej, to takie rzeczy, jak te opisane w książce, po prostu się nie zdarzają (albo może i zdarzają, tylko ja nie znam nikogo, komu by się przytrafiły?). Zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało w tym, aby dać się tej książce zaczarować, poddać jej urokowi i bardzo miło spędzić kilka godzin. "Rok w Poziomce" to ogromna dawka optymizmu, a przy tym naprawdę bardzo dobrze się ją czyta.

Dlaczego więc literatura dla kucharek? Tak bowiem sama autorka nazywa te powieści, na których poważni krytycy literaccy nie zostawiają suchej nitki, zaś czytelnicy chętnie po nie sięgają i ich lektura sprawia im wiele radości. I coś w tym chyba jest :) A kolejne dwa tomy czekają w kolejce! 

K. Michalak, Rok w Poziomce, Wydawnictwo Literackie, 2010, s. 309.

środa, 18 stycznia 2012

Pięknymi do mnie mów słowami (Anielskie słowa - D. i G. Virtue)

Świętowanie.
Rozkosz. 
Miłość. 
Światło.
Śmiech. 
Uczciwość.
Spokój.

Miło, prawda? Od samego powtarzania tych słów może zrobić się błogo i przyjemnie.

A teraz inaczej:
Wina.
Choroba. 
Bałagan.
Korupcja. 
Porażka.
Dieta (!!!)

Czujecie różnicę?

Dr Doreen Virtue wraz z snem Grantem napisała mini - podręcznik o słowach i o tym, jaki wpływ mają na nasze życie. Przekonuje, że te, które określają pozytywne emocje, "anielskie słowa" wiążące się z miłością i dobrem, mają wysoki poziom energii, co obrazują wykresy. Używając słów "wysokoenergetycznych" jesteśmy w stanie wpłynąć na swoje samopoczucie, relacje z innymi, postrzeganie rzeczywistości. I odwrotnie: często posługując się słowami z drugiej listy, można sobie zaszkodzić, nawet nie do końca o tym wiedząc. Autorka podaje przykłady osób, które świadomie wyeliminowały ze swoje słownika wyrazy negatywne i pokazuje, że dzięki temu ich życie wskoczyło na inne tory.

Oczywiście w tego typu "teorie" można wierzyć lub nie - ja wierzę. Od wielu miesięcy powtarzam sobie pozytywne afirmacje, szukam pozytywnych stron każdej sytuacji, odpycham od siebie negatywne myśli, próbuję nie narzekać (chociaż narzekać lubię) i... żyje mi się o wiele spokojniej, mniej stresująco, nie mam problemów z zasypianiem.

Do tych praktyk dodałam jeszcze jedną: na podstawie "Anielskich słów" sporządziłam sobie listę słów "wysokoenergetycznych" (jej fragment powyżej) i czytam ją kilka razy dziennie. Działa! Proszę mi wierzyć, że działa! Moja lista wzbogacona jest o imiona bliskich osób, miejsc, z którymi wiążę pozytywne wspomnienia, wpisałam tam nawet słowo "czekolada" - i po jej odczytaniu nie ma mowy o przygnębieniu czy apatii. To taki zastrzyk pozytywnej energii w pochmurny dzień, który bez obaw można sobie aplikować w nieograniczonej ilości. Co w okresie szaro - buro- zimowym szczególnie polecam :)

D. i G. Virtue, Anielskie słowa, Studio Astropsychologii, 2011, s. 152,

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Ocaleni (W ciemności - Krystyna Chiger, Daniel Paisner)

Mimo iż film Agnieszki Holland "W ciemności" zbiera świetne recenzje, zarówno krytyków, jak i widzów, do kina się nie wybieram. Kilka lat temu widziałam "Pianistę" i wystarczy mi na resztę życia. Natomiast książkę Krystyny Chiger napisanej wspólnie z Danielem Paisnerem przeczytałam w kilka godzin i gorąco polecam tym, którzy, jak ja, nie są w stanie patrzeć na Holocaust na ekranie.

Krystyna Chiger to "dziewczynka z zielonym sweterku", dziewczynka, która przez 14 miesięcy wraz z rodzicami i bratem Pawłem ukrywała się we lwowskich kanałach. Miała wówczas osiem lat, trudno powiedzieć, ile rozumiała z tego, co się działo, po latach jednak napisała wspomnienia z tamtego okresu, uzupełnione o wspomnienia jej ojca. I dla mnie właśnie ojciec Krystyny wyrósł na głównego bohatera tej książki.

Nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której znalazł się Ignacy Chiger. Był człowiekiem wykształconym, dobrze orientował się w sytuacji politycznej, a przy tym nade wszystko kochał swoją rodzinę. Przed wojną Ignacy pracował w swoim sklepie, jego najbliżsi mieszkali w pięknym mieszkaniu, niczego im nie brakowało. I nagle okazuje się, że muszą wszystko zostawić, a on, mąż i ojciec, nie jest w stanie zagwarantować tym, których kochał, że przeżyją kolejnych kilka godzin. 

Krysia przedstawia ojca jako człowieka pomysłowego, budującego ciągle nowe skrytki dla swoich dzieci, by w getcie zapewnić im chociaż iluzję bezpieczeństwa. Później, w kanałach, uczy on swoją córeczkę czytać i pisać, nie okazuje przygnębienia, ba!, pisze teksty satyryczne!

Drugim bohaterem "W ciemności" jest Leopold Socha - lwowski kanalarz, dla którego ocalenie garstki Żydów staje się życiowym celem, pokutom i odkupieniem. Fakt, w zamian za ochronę brał pieniądze, ale jego pomoc wyszła daleko poza to, na co początkowo się umawiał. Jednocześnie autorka próbuje pokazać, z czym tak naprawdę ta pomoc się wiązała: za ukrywanie Żydów mógł zginąć nie tylko on, ale i cała jego rodzina. A przecież Leopold Socha miał córkę w wieku zbliżonym do wieku Krysi...

Wiele miejsca w swojej opowieści autorka poświęca codziennemu życiu. Opisuje, jak jej rodzice próbowali zabezpieczyć jedzenie przed szczurami, jak jedna z ukrywających się w kanałach kobiet urodziła dziecko, relacjonuje, jak trudno było słuchać głosów dzieci bawiących się na zewnątrz. Z drugiej strony jednak ma świadomość, że żyjąc w tych nieludzkich warunkach mogła mówić o szczęściu, gdyż niewielu dane było przeżyć likwidację lwowskiego getta.

"W ciemności" pełne jest dramatycznych scen i faktów, jak chociażby ten, że w opisywanym okresie we Lwowie żyło ok. 200 tys. Żydów, wojnę zaś przetrwały tylko trzy (!) pełne rodziny - mówiąc "pełne", mam na myśli tylko rodziców i dzieci... Książkę czyta się jednak o tyle spokojnie, gdyż ma się tę świadomość, że Krysia i jej rodzina przeżyli, że byli tym, którym się udało.

Ogromnym plusem jest też to, że wiele sytuacji zostaje przedstawionych oczami dziecka, tak, jak autorka rzeczywiście je wtedy postrzegała. Jednak te obserwacje uzupełnione zostają o komentarz wyjęty z dzienników jej ojca oraz o fakty, o których dowiedziała się później. W ten sposób czytelnik otrzymuje pełny obraz sytuacji, jednak w tym wypadku "pełny" znaczy tyle co uzupełniony o nowe, budzące grozę szczegóły.

Nie wiem, jak podsumować "W ciemności", chociaż książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie mogę napisać, że ją polecam lub nie - myślę, że wyboru należy dokonać według własnej wrażliwości. Dodam tylko tyle, że jest to jedna z tych opowieści, do których świetnie pasuje zdanie Marka Twaina: Prawda jest dziwniejsza od fikcji. Fikcja musi być prawdopodobna. Prawda - nie. 

K. Chiger, D. Paisner, W ciemności. Dziewczynka w zielonym sweterku, PWN, 2011, s. 319.


niedziela, 15 stycznia 2012

Ups! (Tylko dla kobiet, Tylko dla mężczyzn - Magdalena Samozwaniec)

 No i stało się: pierwsza książkowa skucha w tym roku zaliczona! A wyłożyłam się na Magdalenie Samozwaniec, "autorce miesiąca", gdyż solennie obiecałam sobie, że w styczniu przeczytam pięć jej książek. I o ile "Tylko dla dziewcząt" czytało mi się jeszcze dobrze, tak w przypadku "Tylko dla kobiet" i "Tylko dla mężczyzn" solidnie się już męczyłam.

Obie te książeczki to zbiór felietonów, na ogół króciutkich. Wszystkie teksty opisują relacje damsko - męskie, a raczej... to, jakie kobiety są głupie, naiwne i jak łatwo wywieść je w pole. I o ile ten fakt jakoś specjalnie mnie nie oburza, gdyż mam świadomość, że wiele z naszych babskich cech zostało wyolbrzymionych po to, żeby było śmiesznie, to... no właśnie. Ile można? 

Ile można śmiać się z tego, że panie zrobią wszystko dla nowego "lisa" lub pończoch gazowych, że przełkną każdą głupotę, byle ta głupota była komplementem, że ich celem życiowym jest odbić męża koleżance? Panowie zaś wcale nie są lepsi! Na ogół można ich zdradzać, poniewierać i traktować jak nieszkodliwych głupców, byle tylko na stole był obiad i nie oburzać się na ich małe skoki w bok. Kilkadziesiąt tekstów baaardzo do siebie podobnych i w dodatku prawie każdy na ten sam temat, to jednak dla mnie za dużo.

Inna kwestia: czas. Wiele sytuacji opisywanych przez autorkę jest już po prostu nieaktualnych. I o ile w małych ilościach mi to nie przeszkadzało, tak zafundowanie sobie dwóch tomów pod rząd stanowczo nie było dobrym pomysłem. Myślę, że zły odbiór tych książek może też wynikać właśnie z tego: za dużo na jeden raz. Dlatego też i polecam, i jednocześnie nie polecam. W małych ilościach są te teksty bowiem strawne jak najbardziej, natomiast przedawkowanie kończy się bólem brzucha.

M. Samozwaniec, Tylko dla mężczyzn, Tylko dla kobiet, GLOB, 1990.

niedziela, 8 stycznia 2012

Filozofia uważności (Księżyc nad Taorminą - Roma Ligocka)

Tekst otwierający tom "Księżyc nad Taorminą" zaczyna się tak: 

"Tobie zawsze zdarzają się jakieś dziwne i zabawne rzeczy", mówią znajomi z mieszaniną niedowierzania i zazdrości. 
Dziwne i zabawne rzeczy zdarzają się wszystkim. Ja może tylko częściej je zapamiętuję, opowiadam, opisuję. Przechowuję w swojej prywatnej galerii osobliwości. I zawsze staram się wciągnąć z nich wnioski - myślę, że zdarzają się po to, żeby mnie czegoś nauczyć.

I o tym właśnie jest "Księżyc nad Taorminą": o rzeczach dziwnych i zabawnych, które mogą zdarzyć się każdemu. Cała sztuka polega na tym, aby umieć je dostrzec. A jeśli dodatkowo posiada się talent pisarski, tym lepiej. Wtedy bowiem można te rzeczy zapisać i wydać oraz tym samym pokazać czytelnikom, że nasza rzeczywistość składa się właśnie z takich małych cudów: z lampki wina wypitej w miłym towarzystwie, przypadkowej rozmowy, kiedy obcy człowiek zaczyna nam opowiadać swoją historię i w tym momencie przestaje być obcy, z radości, jaką dają daje zakupy na targu staroci.

Roma Ligocka kolejny raz opisuje fragmenty swoich podróży, dzieli się spostrzeżeniami na temat współczesnego świata, kultury, zmian obyczajowych. Pokazuje, co ją cieszy, a co rozczarowuje. Snuje przemyślenia i refleksje, opowiada o dawnych i obecnych znajomych - a wszystko to w 28 felietonach. Wszystkie, z wyjątkiem trzech, wcześniej były publikowane w "Pani". 

Od jakiegoś czasu interesuję się filozofią uważności, którą w skrócie można opisać, jako bycie tu i teraz, koncentrowanie się na czynności, którą właśnie się wykonuje, skupienie się na teraźniejszości, a nie na tym co było lub co będzie. Dla mnie teksty z "Księżyca nad Taorminą" są właśnie takim literackim wcieleniem owej filozofii. Roma Ligocka ma bowiem niezwykły dar opowiadania o rzeczach zwykłych, codziennych tak, że urastają one do rangi święta, stają się godne zapamiętania. Szczerze przyznaję, że chciałabym tak umieć: dostrzegać więcej i umieć to potem opisać.

Tom "Księżyc nad Taorminą" ogromnie mnie ucieszył i przeczytałam go dwa razy: pierwszy raz jeszcze przed świętami, w szalonym tempie, gdyż na każdą nową książkę autorki wyczekuję z wytęsknieniem. Na drugą lekturę poświęciłam już nieco więcej czasu po to, żeby móc cieszyć się każdym słowem, podkreślić sobie ładniejsze fragmenty, to i owo przemyśleć. I właśnie do takiej spokojnej, nastawionej lektury zachęcam - te teksty wspaniale się do tego nadają.  

R. Ligocka, Księżyc nad Taorminą, Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 

sobota, 7 stycznia 2012

Opowiadania pełne obsesji (Trucicielka - E.E. Schmitt)

"Trucicielka" trochę oszukuje. A właściwie nie tyle oszukuje sama książka, co wydawca. Na okładce bowiem nie ma słowa o tym, że jest to zbiór opowiadań. No dobrze: jest napisane, że książka otrzymała nagrodę w kategorii "Le Prix de la Nouvelle 2010", ale jakoś mi to umknęło. Wspomina się również, że "obsesja towarzyszy wszystkim bohaterom opowiedzianych w "Trucicielce" historii", ale przecież stwierdzenie to nie jest jednoznaczne z tym, że będziemy mieć do czynienia z opowiadaniami. A piszę to nie dlatego, żeby ponarzekać, bo mnie książka rozczarowała, nie! Nie dajcie się po prostu nabrać: to nie jest powieść!

Zawartość "Trucicielki" bardzo trafnie charakteryzuje zdanie, które już przepisałam: faktycznie, główną bohaterką czterech opowiadań jest właśnie obsesja, przejawiająca się w różny sposób u różnych ludzi. Obsesja ta rodzi się zarówno z próżności (tak jest w tytułowym opowiadaniu), jak i ze strachu przed utratą członka rodziny ("Powrót"). Może sprawić, że człowiek pod wpływem pewnych wydarzeń z przeszłości staje się skrajnym altruistą lub przeciwnie: ze "złotego dziecka" przeradza si w egoistę, którego nie interesuje nikt ani nic. 

Jak to zwykle u Schmitta bywa, wszystkie opowiedziane historie mają swoje drugie dno. Trucicielka, która rzekomo zabiła swoich trzech mężów i kochanka, wcale nie jest piękną famme fatale, lecz nieszczęśliwą kobietą, która próbuje zrobić wrażenie młodym księdzu. Ojciec czterech córek, który pracuje dla nich w pocie czoła i któremu wydaje się, że są całym jego życiem, nagle uświadamia sobie, że tak naprawdę ich nie zna i, co gorsza, nie kocha ich tak samo, lecz ma swoje faworytki. Dalej: pewny siebie chłopak z próżności nie pomaga przyjacielowi, gdy ten tonie, lecz potem przez całe życie służy innym i jest gotowy przyjąć pokutę. Ten zaś, który uchodził za anioła, zmienia się w odrażającą kreaturę. Ostatnie opowiadanie zaś pokazuje, że pod pozorem chłodu i braku uczuć, może kryć się miłość tak wielka, że aż nieprawdopodobna.

Dla mnie jednak najciekawsze było kilka ostatnich stron "Trucicielki", gdzie autor zamieszcza fragmenty swojego dziennika. Opowiada w nim, jak poszczególne opowiadania powstawały - a dla mnie jest zawsze ogromną frajdą móc podpatrzeć autora niejako przy pracy - uwielbiam takie dopiski w stylu "jak pisać/jak pisałem".

Wiem, że "Trucicielki" nie muszę polecać, gdyż autor ma w Polsce grono swoich wiernych fanów, którzy z pewnością po tę książkę sięgną. Dla mnie na pewno jest to zachęta, by sięgnąć po kolejne pozycje tego pisarza, który mocno mnie do siebie zraził "Małymi zbrodniami małżeńskimi" - miło wiedzieć, że Schmitt potrafi pisać też całkiem przyjemnie.

E.E. Schmitt, Trucicielka, Znak Literanova, 2011, s. 246.

wtorek, 3 stycznia 2012

"Lunatycy otaczają mnie" (Wyspa niesłychana - Eduardo Mendoza)

Pierwszy raz zaczynam recenzję książki od zachwytu nad okładką, ale tylko na nią spójrzcie! Jest piękna! Dwie zamaskowane postacie w czerni, a w tle woda, różowa mgła i niebo oraz fragment gondoli. Kicz? Niech będzie, że kicz... ale jaki piękny kicz! A zawartość książki równie interesująca.

Wybitną znawczynią twórczości Mendozy nie jestem, bo przeczytałam dwie książki tego autora i nie zapomnę, jak bardzo uśmiałam się przy pierwszej oraz tego, jak bardzo zaskoczyłam mnie druga. Wyrobiłam sobie bowiem przekonanie, że jest to pisarz "do śmiechu", tymczasem "Trzy żywot świętych" te opinię zburzyły. "Wyspa niesłychana" również raczej "do śmiechu" nie jest, chociaż nieco humorystyczne momenty też się trafiają. 

Febregas, poważany i nieco znudzony życiem właściciel firmy w Barcelonie, któregoś dnia, powodowany jakimś bliżej niesprecyzowanym impulsem, porzuca firmę i całe swoje dotychczasowe życie, by przenieść się do Wenecji. Taki też był zamysł autora, o którym opowiada na wstępie: pokazać człowieka wyrzuconego poza swoje środowisko, obcego w danej społeczności. 

Febregas błąka się, snuje się po Wenecji niczym mgła nad kanałami, niczym lunatyk. Towarzyszy mu tajemnicza Maria Clara - kobieta, o której prawie nic nie wie, bo ta, zamiast opowiadać mu o sobie, przedstawia dziwne żywoty zapomnianych świętych i oprowadza po dziwnych miejscach, gdzie turyści nie docierają.

Dla mnie jednak główną bohaterką tej książki jest Wenecja: miasto piękne, ale i odrażające zarazem, gdzie ludzie zdolni są do wielkich czynów i na przestrzeni wieków tworzyli wspaniałą sztukę, ale też dopuszczają się obrzydliwych praktyk. Miasto to zdaje się Febregsa hipnotyzować, usypiać, sprawia, że on sam w końcu nie wie, dokąd i po co idzie oraz jak w ogóle się w Wenecji znalazł, a dnie coraz częściej spędza ćwicząc i oglądając bzdurne kasety wideo. 

"Wyspa niesłychana" nie jest nową powieścią, w Hiszpanii pierwszy raz wydano ją w 1989 i spotkałam się z opiniami, że to jedna ze słabszych książek Mendozy, z czym absolutnie nie mogę się zgodzić, bo powieść  absolutnie "słaba" nie jest. Co prawda, jak pisałam, nie jestem znawczynią, ale z dotychczas przeczytanych powieści, ta podobała mi się najbardziej. Przede wszystkim za klimat: oniryczny, nieco niezdrowy i przygnębiający. Jeśli macie ochotę się w nim zanurzyć - polecam!

E. Mendoza, Wyspa niesłychana, Znak Literanova, 2011, s. 315.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Jak znaleźć męża? (M. Samozwaniec - Tylko dla dziewcząt)

Jednym z moich postanowień noworocznych - a w tym roku zabrałam się za ich spisanie niezwykłe skrupulatnie, mam nadzieję, że równie skrupulatnie będę je realizować - jest plan, by czytać w sposób bardziej uporządkowany, zapoznać się w końcu z tymi książkami, które chcę przeczytać od dawna, a które dziwnym trafem nie wpadają mi w ręce, wreszcie: mam kilku takich pisarzy, których nazwiska są mi znane... i nic poza tym. Dlatego też podeszłam do sprawy metodycznie: spisałam sobie owe nazwiska, spisałam sobie tytuły... i zaczynam!

A zaczynam od Magdaleny Samozwaniec, której dwie książki w ubiegłym roku przeczytałam i które bardzo mi się podobały. Kolejny powód jest taki, że Ania zna twórczość satyryczki lepiej niż ja i bardzo mnie denerwuje, gdy powołuje się na nią w rozmowach. Ale do rzeczy :)

"Tylko dla dziewcząt" to zbiór opowiadań/felietonów wydanych w 1966 roku, w których Magdalena Samozwaniec porusza, jak sam tytuł wskazuje, kwestie dla dziewcząt najważniejsze. Czyli? Czyli złapanie męża, oczywiście! Ubawiłam się przy tym fantastycznie, bo chociaż dziewczęciem już, stety - niestety, nie jestem (ba! kiedyś uchodziłabym za starą pannę!), to łapanie męża jeszcze przede mną - chociaż jeden chętny, od lat ten sam, już jest :) 

"Ciocia" Samozwaniec radzi: uważaj na teściową! Nie bagatelizuj hipochondrii ukochanego! Sprawdź, czy przypadkiem gruchantowi nie pocą mu się ręce, bo przecież potem będzie cię tą ręką dotykał! I tak dalej. Nie byłaby jedna autorka satyryczką, gdyby nie pokazała, jak same panny do usidlenia kawalera się zabierają. A że przy tym wychodzą na jaw takie ich cechy jak chciwość, zazdrość, małostkowość - tym śmieszniej! Jednocześnie możemy prześledzić, jak do podbojów podchodzono kiedyś, a jak w czasach autorce współczesnych. Jedno jest pewne: o ileż to wszystko byłoby prostsze, gdyby nie "mamusie" i ich odwieczne "za moich czasów...".

Nie da się ukryć, że "Tylko dla dziewcząt" nieco się zestarzało, że zmieniły się realia, a i podejście do małżeństwa współczesnych panien na wydaniu mocno różni się od tego sprzed kilkudziesięciu lat. Nie zmienia faktu to jednak faktu, że książkę, przy lampce wina, dla odprężenia, czyta się świetnie, a przy okazji można sobie poczytać o czasach, w których "randkowały" nasze mamy. Pouczające doświadczenie, bo gdy kilka fragmentów przeczytałam mojej, ta wzruszyła ramionami i zapytała: "No i co cię tak dziwi?". 

M. Samozwaniec, Tylko dla dziewcząt, wyd. GLOB, 1990, s. 215.