środa, 30 listopada 2011

Brzydkie słowo na "es" (Seks to zdrowie - Anna Sasin)

O książce Anny Sasin piszę "z pewną taką nieśmiałością" gdyż traktuje ona o... yhym, yhym, seksie. A jak tu o seksie pisać, gdy, po pierwsze, mimo XXI wieku, Paris Hilton i rozerotyzowanych mediów, jest to nadal temat tabu? A po drugie, mam te same rozterki co Boy Żeleński w 1907 roku: w języku polskim brakuje słownictwa erotycznego i mam wrażenie, że treść tego wiersza, który zresztą uwielbiam, jest nadal aktualna:
PIEŚŃ O MOWIE NASZEJ

Rzecz aż nazbyt oczywista,

Że jest piękna polska mowa:

Jędrna, pachnąca, soczysta,

Melodyjna, kolorowa,

Bohaterska, gromowładna,
Czysta niby błękit nieba,
Mądra, zacna, miła, ładna -
Ale czasem przyznać trzeba,

Że ten język, najobfitszy
W poetyczne różne kwiatki,
W uczuć sferze pospolitszej
Zdradza dziwne niedostatki;

Że w podniebnej wysokości
Nazbyt górnie toczy skrzydła,
A nas, ludzi z krwi i kości,
Poniewiera - gorzej bydła.

To, co ziemię w raj nam zmienia,
Życia cały wdzięk stanowi,
Na to - nie ma wyrażenia,
O tym - w Polsce się nie mówi!

Pytam tu obecne Panie
(By od grubszych zacząć braków):
Jak mam nazwać ... „obcowanie”
Dwojga różnej płci Polaków?

Czy „dusz bratnich pokrewieństwem”?
Czy „tarzaniem się w rozpuście”?
„Serc komunią” - czy też „świństwem”
lub czym innym w takim guście?

Choć poezji święci wiosnę
Wieszczów naszych dzielna trójka,
Polskie słownictwo miłosne
Przypomina - Xiędza Wujka!

Dowody najoczywistsze
Znajdziesz choćby w takim głupstwie,
Że polskiego słowa mistrze
Śnią o - „rui i porubstwie”!!

W archaicznym tym zamęcie
Jak ma kwitnąć szczęścia era.
Gdzie zatraca się pojęcie,
Tam i sama rzecz umiera!

Ludziom trzeba tak niewiele,
By na ziemi niebo stworzyć -
Lecz wykrztusić jak: aniele,
Ja chcę z tobą - „cudzołożyć”!!?

Jak wyszeptać do dziewczęcia:
Chcę - „pozbawić cię dziewictwa”;
Nie obawiaj się „poczęcia”,
Kpij sobie z „ja-wno-grze-szni-ctwa”!

Jak kusić głosem zdradzieckim,
Wabić słodkich zaklęć gamą?
Każdy wyraz pachnie dzieckiem,
Każde słowo drze się „mamo!”

Nazbyt trudno w tym dialekcie
Romansowe snuć intrygi:
Polak cnotę ma w respekcie
Lub „tentuje” ją - na migi!

Stąd, gdy w Polsce do kolacji
„Płcie odmienne” siądą społem,
Główna cząstka konwersacji
Zwykła toczyć się - pod stołem ...

Niech upadnie ci serweta -
Człowiek oczom swym nie wierzy:
Gdzie mężczyzna? Gdzie kobieta?
Która noga gdzie należy?

Pantofelków, butów gęstwa
Fantastycznie poplątana,
Stacza walki pełne męstwa:
Istny Grunwald Mistrza Jana!

Tak pod stołem wieczór cały
Gimnastyczne trwa ćwiczenie,
A  p r z y  stole - komunały
O Żeromskim lub Ibsenie ...

Lecz najcięższą budzi troskę,
Że marnieje lud nasz chwacki,
Że już cichą, polską wioskę
Skaził żargon literacki;

Na wieś gdy się człek dobędzie,
Chcąc odetchnąć życiem zdrowszem,
Słyszy: „Kaśka, jagze bendzie
Wzglendem tego co i owszem ...”

Anna Sasin jest psychologiem, seksuologiem, certyfikowanym trenerem i coachem. Mnie przede wszystkim kojarzy się jednak z programem "Chcę być piękna", gdzie była jurorką. W swojej książce pisze o rzeczach tak oczywistych, że aż... można o nich zapomnieć. Bo to, że z partnerem należy rozmawiać, wie każdy. Że trzeba go słuchać, wspierać, reagować na jego potrzeby - to też oczywiste. To, że związek ewoluuję i że na każdym etapie trzeba o niego dbać - to także truizm, tylko ile osób tak naprawdę przestrzega tych zaleceń?


Każdy człowiek to odrębny wszechświat, związek dwojga ludzi jest więc czymś ogromnie skomplikowanym. Uważam, że jest tak, że nawet jeśli coś sprawdza się w przypadku jednej pary, u drugiej skuteczne może okazać coś dokładnie przeciwnego. Dlatego też nie do końca wierzę w prawdy objawione, jakie serwuje np. Cosmopolitan. Ale... no właśnie. Książka Anna Sasin Cosmopolitana na szczęście nie przypomina. Dla mnie "Seks to zdrowie" to takie trochę vademecum, zbiór prawd uniwersalnych, jak postępować w związku i wydaje mi się, że lektura tej książki może przydać się każdej parze. Jest to rzecz, którą z pewnością warto mieć na nocnym stoliku i raz na jakiś czas poczytywać sobie wzajemnie przed snem... lub niekoniecznie snem :)


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni Sensus.pl.


A. Sasin, Seks to zdrowie, Sensus.pl, 2011, s. 152.

wtorek, 29 listopada 2011

Mój drogi Sherlocku, mój jeszcze droższy Watsonie (A. Horowitz, Dom Jedwabny)

No, no, no... "zaliczyłam" pierwszego w swoim życiu Sherlocka Holmesa! Co prawda nie jest to Sherlock oryginalny, bo jego autorem nie jest Artur Conan Doyle, ale to nic, nieważne. Sherlock to Sherlock - tym bardziej, że na oryginał w swoim czasie przyjdzie czas :)

"Dom Jedwabny" to kryminał w starym stylu. Sherlock używa lupy, wozi się dorożką, a swoje przemyślenia i obserwacje przedstawia oskarżonym w kwiecisty i kulturalny sposób - a ci cierpliwie czekają, aż skończy, ewentualnie podrzucają mu nowe wątki do sprawy, którą prowadzi. A sprawa jest wielce pogmatwana.

Cała historia zaczyna się niewinnie. Do Holmesa i jego wiernego towarzysza, Watsona, przychodzi marszand wimbledońskiej galerii. Uważa, że jest śledzony przez człowieka w kaszkiecie, który przybył za nim aż z Ameryki, bo dokonać zemsty. Człowiek w kaszkiecie zostaje jednak znaleziony w nożem w szyi, siostra marszanda gwałtownie podupada na zdrowiu, w bestialski sposób zostaje zamordowany mały ulicznik, na którego nadgarstku widnieje jedwabna wstążka, podobna do tej, którą ktoś podsyła Holmesowi. To jednak dopiero początek! Sherlock trafia do więzienia za zabójstwo siostry zamordowanego chłopca, Watson nie może w to uwierzyć i podejmuje śledztwo na własną rękę, trafiając na aferę tak potężną, w którą zamieszane są osoby na tak wysokich stanowiskach, że na ujawnienie całej sprawy kronikarz godzi się dopiero sto lat po swojej śmierci. 

Tempo tej powieści jest zawrotne, mimo iż nie ma tu pościgów i strzelanin (no dobra, jeden pościg jest: powozem po oblodzonej ścieżce!). Co chwila dochodzą nowe watki, nowi bohaterowie i nowe motywy, jednak bez problemu udaje się to wszystko ogarnąć. A gdy dochodzimy do końca i kolejne elementy tej układanki wskakują na swoje miejsce, wtedy w pełni możemy docenić kunszt opowieści. Nie ma tu bowiem miejsca na przypadkowe sceny i dialogi, wszystko czemuś służy, wszystko się z czymś łączy. No i ta słynna angielska flegma, mgła skrywająca mroczne tajemnice najpodlejszych dzielnic Londynu, wspaniałe, nieco trącące myszką dialogi ("Drogi Sherlocku", "Mój druhu Watsonie") - wszystko składa się na niepowtarzalny klimat tej powieści. Świetny przerywnik i odpoczynek od kryminałów, których akcja rozgrywa się w nowoczesnych laboratoriach! Gorąco polecam!

A. Horowitz, Dom Jedwabny, Rebis, 2011, s. 304.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lektura jak spotkanie starych znajomych (A.McCall Smit - Świat według Bertiego)

Z każdym kolejnym tomem "44 Scotland Street" nie tylko coraz bardziej lubię bohaterów tej serii, ale również autora. Bo wyobrażam sobie, jak fantastycznym człowiekiem musi być ktoś, kto pisze takie książki - i mam nadzieję, że moje wyobrażenie nie jest błędne.

"Świat według Bertiego" to czwarta (już czwarta!) część przygód mieszkańców Edynburga, a więc z bohaterami przywitałam się jak ze starymi znajomymi. Tym razem jednak spotkał mnie leciutki zawód: tytuł sugeruje, że główny bohaterem tomu będzie mój ukochany sześcioletni Bertie - a niestety nie jest. Autor poświęca mu dokładnie tyle samo miejsca, co innym bohaterom. Ale to tylko taki drobiazg, gdyż całość kolejny raz czyta się świetnie. 

O czym autor pisze w odsłonie czwartej? O drobiazgach, ale też dość poważnych zmianach, które spotkały bohaterów. Bruce - najbardziej niesympatyczna postać - postanawia wreszcie się ustatkować... jednak może w niekoniecznie taki sposób, jaki zaplanowała jego "wybranka". Matthew, ciapowaty właściciel galerii, który wciąż nosi sweter w kolorze przybrudzonej owsianki i spodnie koloru zgniecionej truskawki, rozstaje się z Pat i... wpada jak śliwka w kompot w nowy związek. Angus tymczasem rozpacza po tym, jak aresztowany został jego ukochany pies ze złotym zębem - Cyril. Bertie natomiast, najsłodsze dziecko świata, doczekał się brata, jednak braterską miłość zatruwa mi Irene - najbardziej upierdliwa matka świata.

Więcej nie zdradzę - doczytajcie sami, tym bardziej że wiem, iż wiele osób zaglądającego na mojego bloga tak jak ja śledzi przygody mieszkańców Scotland Street. Moi drodzy, na pewno się rozczarujecie: autor kolejny raz serwuje nam porządną dawkę humoru i optymizmu, a wszystko to zabawione jest lekką nutką refleksyjności. Gorąco polecam!

A. McCall Smith, Świat według Bertiego, MUZA, 2011, s. 343. 

czwartek, 24 listopada 2011

Przegapiałam urodziny własnego dziecka!!!

No proszę! Byłam święcie przekonana, że mój blogasek dwa latka skończy 29 listopada - a tymczasem urodziny były 4 dni temu!!! Co ze mnie za matka??? Co ze mnie za blogerka? Co za wstyd! Zamiast świętować - idę się wstydzić, o!

środa, 23 listopada 2011

Ile zapamiętujecie z przeczytanych książek?

Mapy myśli... na pewno spotkaliście się z tym sposobem notowania - jednak zastanawiam się, czy ktoś faktycznie z niego korzystał? Ja po przeczytaniu książki, a w zasadzie książeczki, Marcina Matuszewskiego i Radosława Lasko jestem w równym stopniu zachęcona, co nieprzekonana. A zainteresowała mnie ta pozycja głównie dlatego, iż sporo miejsca poświęca się w niej temu, co i ile zapamiętujemy w trakcie lektury.

Co mnie zachęca do tej metody? Skuteczność. Przede wszystkim jest ona zgodna ze sposobem, w jaki pracuje nasz mózg. Nie myślimy bowiem całymi zdaniami, lecz obrazami, słowami - kluczami, operujemy skojarzeniami. Notatki linearne natomiast są zaprzeczeniem tego procesu, poza tym ich tworzenie, a potem czytanie i nauka z nich zajmuje dużo czasu i jest mało skuteczna - tak twierdzą autorzy. Mapy myśli pod tym względem tradycyjne notatki biją na głowę. 

Dalej: MM podobno świetnie sprawdza się wtedy, jeśli chcemy zapamiętać treść książki. Czytam dużo, ale równie dużo zapominam - i to niestety boli. Tym bardziej, że samo czytanie, to najmniej efektywna forma zapamiętywania. Średnio książkę, która ma 300 stron, czytamy ok. 6-8 godzin. Po dwóch tygodniach pamiętamy zaledwie 10% tego, co przeczytaliśmy - straszne!

Jakie są propozycje? Podkreślać i zaznaczać w trakcie czytania, a następnie na podstawie tego zrobić MM. Później zawartość książki można sobie błyskawicznie powtórzyć.

Czy ktoś z Was notował treść książki właśnie w ten sposób? Wiadomo, że nie będę rozrysowywać wszystkich czytanych lektur, ale np. żałuję, że "Ręki Flauberta", o której pisałam wczoraj, nie mam w notatkach. A tym, co mnie zniechęca, są moje własne przyzwyczajenia - jakoś nie wyobrażam sobie siebie siedzącej z kredkami i rysującej bohomazy. 

To tyle wieczornych rozważań... być może następna recenzja będzie właśnie w formie mapy myśli! :)

Nad książką podumałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Sensus.pl.

M. Matuszewski, R. Lasko, Mapy myśli, Sensus.pl, 2011, s. 144.

wtorek, 22 listopada 2011

"Chciałbym być krową, żeby jeść trawę" - (Ręka Flauberta - Renata Lis)

Dlaczego tak rzadko czytam biografie? Otóż dlatego, że w większości mnie one, no cóż, nudzą. Co z tego, że człowiek był ciekawy, że miał niesamowitą biografię, że wiele dokonał i jego życie mogłoby stać się kanwą jakiegoś filmu, skoro biografia wciśnięta w zdania typu "Urodził się w roku tym i tym jako syn tego i tej, nauki pobierał...", a wszystko to opatrzone cytatami, przypisami i potężną bibliografią, jest po prostu nudna?

Biografie byłam zmuszona czytać na studiach, nad kilkoma prawie umarłam, a dobre wspomnienia mam właściwie tylko z dwiema książkami. Obie są autorstwa Jarosława Marka Rymkiewicza. Już tytuły są fajne: "Juliusz Słowacki pyta o godzinę" oraz "Aleksander Fredro jest w złym humorze". Kto nie czytał - polecam! Nawet jeśli niespecjalnie interesuje Was Słowacki i Fredro, to warto zajrzeć do tych książek chociażby po to, żeby sprawdzić, jak można pisać. Dla mnie jest to mistrzostwo świata!

Renata Lis  z J.M. Rymkiewiczem pracowała i, jak dobrze!, po części przejęła od niego sposób pisania. "Ręka Flauberta" zachwyciła mnie, oczarowała i w ogóle zła jestem na siebie, że zanim po książkę sięgnęłam, odleżała ponad miesiąc na półce. Bo na takie perełeczki biograficzne, które czyta się jednym tchem, a przy tym chłonie z nich całą masę informacji, nie trafia się często.

Przede wszystkim "Ręka Flauberta" nie przedstawia faktów z życia autora "Pani Bovary" w porządku chronologicznym - od tego jest kalendarium na końcu. Jest w niej móstwo faktów, ale też spekulacji: autorka często nie twierdzi, że coś stało się na pewno, lecz  zakłada, że mogło się stać - chociaż pewności już nigdy mieć nie będziemy. Opisuje nie tylko przełomowe momenty z życia pisarza, lecz także przedstawia z pozoru nieistotne detale, np. to, jak wyglądał gabinet Flauberta, co widział z okna, jakie układy łączyły go z guwernantką siostrzenicy.

Przede wszystkim jednak zakochałam się w samym Flaubercie. Autorka nie wystawiła mu pomnika i nie napisała laurki. Flaubert to mężczyzna, który zakochał się w egipskiej kurtyzanie i jej wspomnienie towarzyszyło mu przez resztę życia. To wuj, który zaopiekował się siostrzenicą po śmierci swojej ukochanej siostry. To przyjaciel, który głęboko cierpi, gdy ubiera do trumny swojego powiernika i bratnią duszę - Alfreda Le Poittevina, którego pożarł syfilis. Flaubert jest człowiekiem swojej epoki: spotyka się z Zolą i Turgieniewem, pisze do przyjaciół tysiące listów. Wreszcie: to pisarz z poparzoną prawą ręką, którą to rękę utożsamia właśnie z pisaniem. Może więc właśnie dlatego jego proza jest taka, a nie inna? 

Flaubert jawi mi się jako pisarz totalny, który dla sztuki jest w stanie poświecić wszystko, a jednocześnie wydaje mi się dość zabawnym fakt, że swoje utwory musiał zawsze "wyryczeć", wykrzyczeć je na głos, by sprawdzić, jak brzmią. Pisanie utożsamiał z ciężką pracą, nie wierzył w coś, co nazywa się natchnieniem: każdy jego tekst poprzedzony był dogłębną lekturą literatury fachowej, studiami, stosami notatek. Poza tym prawdopodobnie nigdy nie powiedział, że pani Bovary to on, a w liście do Caro pisał (chwaląc naturę), że "chciałby być krową, żeby jeść trawę" - co mnie jakoś dziwnie urzekło :)

Zakochałam się we Flaubercie i zakochałam się w książce Renaty Lis i mogłabym tak o nim - pisarzu i o niej - książce pisać i pisać.. Szczerze zachęcam do sięgnięcia po "Rękę Flauberta". We mnie przede wszystkim obudziła kompleks, który mam od dawna, kompleks Flauberta (bo przeczytałam "Panią Bovary" dwa razy... i na tym moja znajomość książek Flauberta się kończy) oraz sprawiła, że mam ogromną ochotę czytać biografie. Jak wyjdzie - zobaczymy :)

R. Lis, Ręka Flauberta, Sic!, 2011, s. 328.

czwartek, 17 listopada 2011

Kobieta zagubiona w czasoprzestrzeni (Krew na Placu Lalek - K. Kotowski)

Książka Krzysztofa Kotowskiego w zasadzie mogłaby nosić zupełnie inny tytuł, np. "Absolutna amnezja", "Kobieta nie do zapamiętania" czy "Nikt nic nie pamięta". Przyznaję jednak, że "Krew na Placu Lalek" brzmi o wiele lepiej niż moje propozycje :) A wysunęłam je dlatego, iż jest to książka o... zapominaniu właśnie.

Maria Chorodecka budzi się któregoś dnia w opuszczonym pałacu. Stoi przy niej mała dziewczynka, która prosi o pomoc. Ma w oczach strach, jednak długo nie potrafi powiedzieć, co ją tak przeraziło i czego się boi. Maria jest w równie trudniej sytuacji, gdyż próbuje odszukać swoją zaginioną córkę, a tymczasem ukradziono jej dokumenty i wszystkie pieniądze. Mało tego: policjanci, z którymi rozmawiała dzień wcześniej, zupełnie jej nie pamiętają!

Na Marię Chorodecką trafia w końcu policjant o pięknym nazwisku Symeon. Próbuje on pomóc kobiecie, na tyle, ile może, w całą sytuację wtajemniczając swoich dwóch kolegów z pracy: Szuchcika i Wieczorka. Historia tymczasem staje się bardziej skomplikowana, niż początkowo mogliśmy przypuszczać. Maria bowiem zostawia swój dziennik, w którym opisuje, co dokładnie jej się przydarzyło. Jednak opisać coś ze szczegółami, to nie znaczy rozumieć. Tym bardziej, jeśli np. dochodzi do spotkania z osobą, którą od prawie dwustu lat powinna nie żyć...

"Krew na Placu Lalek" trudno jest opowiedzieć, bowiem relacja z pamiętnika Marii miesza się z rozdziałami, w których opisane zostaje śledztwo prowadzone przez Szuchcika i Wieczorka. Dzięki zapiskom kobiety udaje im się trafić na międzynarodową aferę, w której ofiarami były, co chyba najbardziej przerażające, dzieci. Dlatego też nie brakuje tu przesłuchań i elementów, które sprawiają, że książkę tę czyta się jak świetny kryminał.

Jednak clue tej powieści w moim odczuciu jest inne. Autor bowiem uknuł fabułę, która (jakby to powiedzieć?) wychodzi poza ramy tego, co znamy i co jesteśmy w stanie objąć rozumem. Takie wątki "nie z tego świata" nie zawsze mi się podobają (vide: "Spadek" J.D.Bujak), wymagają one bowiem ogromnego wyczucia od autora. Bardzo łatwo można bowiem "przedobrzyć" i zamiast zaskoczenia, pozostaje lekki... niesmak. Tutaj jednak proporcje zostały zachowane. Mimo iż historia Marii wydaje się nieprawdopodobna, to jednak od początku do końca ją kupuję. 

Był taki moment, mniej więcej w połowie lektury, że myślałam sobie: "No ładnie! Naplątał, naplątał... i ciekawe, jak się teraz z tego wyplącze!". Zakończenie jest jednak chyba najmocniejszą częścią tej historii: kiedy to wszystkie elementy układanki zaczynają idealnie do siebie pasować i to, co wcześniej wydawało się dziwne i niejasne, nagle staje się logiczne (o ile przy tego typu "spekulacjach" można o logice mówić).

Książkę szczerze polecam. Jest to bowiem i kryminał, i powieść psychologiczno - obyczajowa, mało tego: zawierająca wątki paranormalne. Wszystkie jest jednak tyle, ile być powinno. A przyjemność lektury naprawdę ogromna!

K. Kotowski, Krew na Placu Lalek, Prószyński i S-ka. 2011, s. 408.

środa, 16 listopada 2011

Tu i teraz! (Spokój z każdym oddechem - Thich Nhat Hanh)

Oto kolejna książka z tych, o których w pełni będę mogła wypowiedzieć się dopiero za jakiś czas, gdyż to kolejna pozaycja, którą częściowa należy sprawdzić na własnej skórze. Jednak w odróżnieniu od książek relaksacyjnych, które do tej pory czytałam, ta jest bardziej... uduchowiona niż praktyczna.
"7 dróg do relaksacji" oraz "Droga do wewnętrznej równowagi" to książki pisane przez ludzi trochę takich jak ja: szukających sposobu, jak nie dać się codzienności, kombinujących, jak uwolnić się od stresu i zachować spokój. Dwie poprzednie książki były bardziej zbiorem technik i rad. Natomiast Thich Nhat Hanh to Mistrz, co widać na pierwszy rzut oka - prawda, że widać :)? To, co pisze w "Spokoju z każdym oddechem" to rozważania, wskazówki, jak cieszyć się każdym dniem, jak znaleźć przyjemność w pozornie prozaicznych czynnościach, takich jak przygotowywanie śniadania czy mycie zębów.
Autor wiele miejsce poświęca na ćwiczenie uważności, które jest niczym innym, jak po prostu byciem tu i teraz, w teraźniejszości. 
Tylko na nią bowiem mamy wpływ i to w niej zawiera się nasze szczęście. Tymczasem mamy skłonność do nadmiernego analizowania i rozpamiętywania tego, co już było i zamartwiania się tym, co dopiero będzie. A to bez sensu, gdyż nasze szczęście znajduje się w teraźniejszości, w dokładnie tej chwili. 

Wielokrotnie w tym tekście autor odwołuje się do buddyzmu, to właśnie na naukach Buddy opierają się jego teorie. I znów: to, co mi się podoba to fakt, że teksty zawarte w tej książce są dostosowane do współczesnych realiów. Autor pisze w którymś momencie wprost: jeśli nie chcesz specjalnie poświęcać czasu na praktyki duchowe, nie musisz tego robić. Ćwiczenia uważności i elementy medytacji możesz wykorzystać nawet w drodze do pracy: skup się na drodze, którą pokonujesz, zsynchronizuj oddech z krokami. 

W ogóle chciałam napisać, że odkąd wprowadzam w praktykę to, czego dowiaduję się z książek, rzadziej się denerwuje, rzadziej nawiedzają mnie czarne myśli, a jeśli już się pojawią, to wiem, co robić: wdech, wydech, spokój. Wdech, wydech, spokój. Niby niewiele, ale dobroczynne skutki świadomego oddychania i relaksacji zaczynam powoli odczuwać. I chociaż "Spokój z każdym oddechem" podoba mi się chyba najmniej z dotychczas prezentowanych pozycji, a to dlatego, iż jest to książka bardziej do przemyślenia i do "wgryzienia" się dokładnie w to, co autor pisze, to z pewnością jest to pozycja zasługująca na uwagę.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Sensus.pl,

Thich Nhat Hanh, Spokój z każdym oddechem, Sensus.pl, s. 139.

wtorek, 15 listopada 2011

Książka, której patronuje czarny kot! (Cukiernia pod Amorem. Hryciowie - M. Gutowska - Adamaczyk)

Kocham "Cukiernią pod Amorem"  i nie ukrywam, że bardzo się cieszę, że seria ta odniosła tak ogromny sukces. Dla mnie te książki to prawdziwy literacki majstersztyk: mam wrażenie, że wszystko jest tu dopracowane, przemyślane i na swoim miejscu. Jestem pełna uznania nie tylko dla wyobraźni autorki, ale też pracy, jaki musiała w ten cykl włożyć: wymyślić nie tylko bohaterów, ale i miejsca, zagospodarować je, a akcję osadzić w konkretnym czasie historycznym. Imponuje mi znajomość historii i dbałość o detale. Podoba mi się piękna polszczyzna, jaką te książki są pisane. Wreszcie: podoba mi się, w jaki sposób w tym cyklu wszystko się łączy. Niby dodawane są nowe wątki, ale te, które były wcześniej, też są gdzieś cały czas obecne. Niby spora część akcji dzieje się w teraźniejszości, ale przez tą teraźniejszość przebija przeszłość. 

Co mogę powiedzieć o "Hryciach"? Przede wszystkim: mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Przeczytałam ostatnie zdanie i... liczę na to, że coś jeszcze będzie! Chociaż z drugiej strony, ostatni tom daje odpowiedzi na wiele pytań, wiele spraw się wyjaśnia w mniej lub bardziej oczywisty sposób, historia staje się spójna i... kompletna - więc to moje oczekiwanie na ciąg dalszy wydaje się trochę dziwne. Jest jednak jeszcze trzecia strona tego medalu: cykl skończył się za szybko, a ja do dobrego szybko się przyzwyczajam! Bo na żadne książki tak nie wyczekiwałam, jak na kolejne tomy "Cukierni".

O czym są "Hryciowie"? To przede wszystkim opowieść o wojennych losach Giny, którą poznajemy już w "Cieślakach", lecz także mamy tu kawałek wojennych losów Gutowa. I dla mnie to własnie te fragmenty, o gutowskich Żydach, były najbardziej przejmujące. Oczywiście są też przedstawione powojenne losy rodziny, ale już bardziej skrótowo. Dopiero w tym tomie zaczęłam lubić Igę, którą wcześniej traktowałam dość obojętnie. I wzruszył mnie też hrabia Tomasz, którego do tej pory lubiłam średnio... 

Który tom podobał mi się najbardziej? Mimo wszystko, chyba jednak "Zajezierscy", od których wszystko się zaczęło. Który bohater? Chyba Gina... chociaż też do końca nie jestem przekonana. W każdym razie planuję teraz zapoznać się z innymi książkami pani Małgosi i - a jakże! - czekam na kolejne! :)

M. Gutowska - Adamczyk, Cukiernia pod Amorem. Hryciowie, Nasza Księgarnia, 2011, s. 504.

niedziela, 13 listopada 2011

Otyłość jest sztuką!? (Pewna forma życia - Amelie Nothomb)

"Pewną formę życia" przywiozłam z Krakowa, od Kaś. Kasia zarekomendowała mi książkę jako lekturę mocno dziwną, szaloną i w ogóle... no, robiącą wrażenie. Wcześniej miałam okazję przeczytać "Podróż zimową" tejże autorki i jakoś szczególnie mnie ta opinia nie zdziwiła. Treść natomiast... treść, a szczególnie zakończenie, sprawiła, że oniemiała otworzyłam usta i przez jakiś czas nie mogłam ich domknąć.

Główną bohaterką powieści jest... sama autorka, znana z tego, że chętnie koresponduje ze swoimi czytelnikami  i wysyła setki listów rocznie. Jeden z nich szczególnie ją zainteresował. Otóż napisał do niej niejaki Melvin Mapple, młody mężczyzna, amerykański żołnierz stacjonujący w Bagdadzie. Melvin, jak wielu amerykańskich żołnierzy, cierpi na nadwagę. Więcej: jest on monstrualnie gruby, waży około 200 kilogramów. W pokrętny sposób tłumaczy Amelie, dlaczego jest, jaki jest. W swoim kalectwie (bo jak to inaczej nazwać?) upatruje rodzaj buntu przeciwko amerykańskiej polityce... Poza tym jest jeszcze coś, co Melvinowi nie pozwala schudnąć. Szeherezada - tak mężczyzna nazywa swoje, za przeproszeniem, sadło. Wyobraża sobie, że ciężar. który nosi, to kochanka, czule spleciona z jego ciałem.

Brzmi nieźle - prawda? A dalej jest już tylko lepiej. Opisywana historia budzi w autorce dziwną fascynację, proponuje Melvinowi, aby z przybywających kilogramów uczynił coś w rodzaju artystycznej manifestacji... i tutaj zaczyna się problem. Jaki? Nie zdradzę, ale to właśnie zakończenie tej książki sprawiło, że moja szczęka opadła nisko...

Kolejny raz zadziwia mnie, jak wiele można zmieścić na tak niewielu stronach. Wszak "Pewna forma życia" ma ich zaledwie 111! Czy mi się podobało? Nie mam pojęcia, chociaż to raczej nie jest książka, która może się podobać. Faktem jest jednak, że po dwóch podejściach do książek Amelie Nothomb, nabrałam ogromnej ochoty, by poznać jeszcze więcej szalonych historii jej autorstwa. Czego jak czego bowiem, ale wyobraźni nie można jej odmówić!

A. Nothomb, Pewna forma życia, MUZA, 2011, s. 111.

sobota, 12 listopada 2011

Zamieszkaj w Casablance, po sąsiedzku z dżinnami (Dom Kalifa - Tahir Shah)i

"Cudownie zabawna" - tak napisała o "Domu Kalifa" Doris Lessing - i ma rację! Często zdarza mi się spisywać co lepsze/mądrzejsze/zabawniejsze fragmenty powieści - tutaj jednak miałabym problem, co wybrać, zabawnych momentów jest bowiem mnóstwo. Ale od początku.

Tahir Shah pochodzi z angielsko - afgańskiej rodziny, jest podróżnikiem, reżyserem, pisarzem. Kiedy rodzi mu się pierwsze dziecko, osiada w Anglii... i wpada w depresję. Nudzi go mieszczański styl życia, przeszkadza mu angielska pogoda, czuje, że marnuje życie. I wtedy... a co tam! Postanawia wszystko zmienić i przeprowadza się... a co tam! Do Casablanki, do podupadającego Domu Kalifa. I zaczyna się.

Tahir nie zna marokańskiej kultury. Jego przewodnikami zostają trzej dozorcy, których "nabył" wraz z z domem, oraz Kamal, jego asystent, typ mocno niepewny, za to świetnie znający się na wszelkiego rodzaju przekrętach, sztuczkach i półprawdach, bez których w Maroku ani rusz.

Jest prześmiesznie i strasznie jednocześnie. Tahir, aby przywrócić dom do dawnej świetności, zmaga się nie tylko z różnicami kulturowymi, ale i np. dżinnami, bez których zgody nie można nic zrobić, a w których obecność święcie wierzą dozorcy. To, czy jakieś przedsięwzięcie ma szansę na powodzenie, czy też nie, zależy od "baraka", czyli... dobrej energii, jaką dana rzecz lub osoba musi posiadać. Jak wyczuć "baraka"? Ot, tajemnica. To nie wszystko. Tahir zupełnie nie potrafi zrozumieć, że w Maroku nic nie odbywa się w sposób, do jakiego on jest przyzwyczajony. Już same zakupy to dla niego ogromne wyzwanie, gdyż np. owoców nie kupuje się na sztuki. Jeśli ma się ochotę na pomarańczę, to kupuje się ich od razu 20 kilo. Tak samo jest z mięsem. Marzy Ci się pieczony kurczak? Pokaż palcem który, a sprzedawca na miejscu ukręci mu głowę.

Między innymi o takich sprawach traktuje "Dom Kalifa". Autor równie skrupulatnie przedstawia prace, jakie zostały wykonane na jego posiadłości, dzięki czemu czytelnik może sporo dowiedzieć się o marokańskiej sztuce. Jest to również książka o tym, że nie należy bać się zmian, iść za głosem serca i realizować swoje marzenia. Banał? W tej książce absolutnie banałów nie ma! Gorąco polecam jej lekturę! 460 stron przeczytałam w dwa wieczory, z bananem na ustach, zachwycona dialogami, zachwycona Marokiem i Casablanką i, przede wszystkim, zachwycona książką! Polecam!

PS Na zdjęciu autor z rodziną.

T. Shah "Dom Kalifa", Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 461.

czwartek, 10 listopada 2011

Z patosem! (Subiektywny Przewodnik Muzyczny)

W życiu go nie lubię, ale patos w muzyce to już coś innego :) Czasem lubię posłuchać piosenek i głosów tak "monumentalnych", że podnoszą się od nich włoski na rękach :)
A zaczęło się od starej, dobrej Bonnie Tyler, którą któregoś dnia usłyszałam w autobusie:



Kolejnym patetycznym utworem, który uwielbiam, jest piosenka "Join me" grupy HIM, wykonywana przez Sarę Brightman... z chórem Gregorian. Brrr :)



Nie dajcie się zwieść niewinnemu początkowi! Ja to powiedziała moja koleżanka: "On się trzyma drzew, świat się wali, i ten chór: a-aa-aaa - to jest patos"! No to jedziemy! :)




"Upiór z Opery" - sama nie wiem, czy bardziej lubię film, czy Gerarda Butlera :) A ścieżka dźwiękowa: genialna!



I na koniec: patetyczne mistrzostwo świata!



A jakie są Wasze ulubione utwory "z patosem"?

środa, 9 listopada 2011

Wdech, wydech, napnij, rozluźnij! (7 dróg do relaksacji - Mateusz Karbowski)

Dziś kolejny raz będę pisać o poradniku, który jest literaturą dość specyficzną, dlatego jest coś, co chciałabym zaznaczyć od razu na wstępie: nie lubię spekulacji i hurra - optymizmu. Nie wierzę, że wystarczy sobie powiedzieć "jestem super" i nagle faktycznie okaże się, że jestem super. Nie wierzę, że na hasło "pieniądze mnie kochają" kupon w totka okaże się szczęśliwy, a dolary zaczniemy zbierać prosto z ulicy. Nie wierzę również, że wystarczy "nastroić się pozytywnie" (cokolwiek to znaczy) i pstryk!: partner nagle przestanie czepiać się o bałagan, bez problemu uda nam się zmienić pracę na lepszą, a wszystkie problemy rozpłyną się w różowej mgle.

Wierzę natomiast w to, że człowiek jest całością. Że nie można cieszyć się pełnią zdrowia, kiedy w naszej głowie kłębią się czarne myśli i odwrotnie: trudno być optymistą, kiedy ciało choruje. Wierzę również w to, że człowiek jest sam sobie w stanie pomóc. Nie mamy wpływu na to, że praca jest stresująca, nie zmienimy gburowatego sąsiada w anioła, ani też nie jesteśmy w stanie usunąć z drogi auta, które wlecze się przed nami. Możemy natomiast sprawić, że te wydarzenia nie wyprowadzą nas z równowagi na resztę dnia, że nie zaczniemy kląć na czym świat stoi i gwałtownie nie podniesie nam się ciśnienie.

O tym, w jaki sposób radzić sobie z codziennym stresem, mówi książka Mateusza Karbowskiego. I to, co mi się podoba, to fakt, że nie ma tu żadnych czary mary, o których pisałam wcześniej, tylko konkretne wskazówki, jak wyluzować. Są one oparte na konkretnych badaniach, poparte nazwiskami uczonych oraz przez wiele lat stosowali je ludzie Wschodu.

Praca z oddechem, relaksacja Jakobsona, wizualizacja, NLP, medytacja, autohipnoza, trening autogenny Schultza - te hasła są mi znane, ale dopiero teraz zaczynam wcielać je w życie.

I jak to przy tego typu książkach bywa, trudno mi powiedzieć, czy wskazówki Mateusza Karbowskiego są skuteczne, czy też nie - będę to mogła ocenić dopiero po kilku tygodniach. Po pierwszej lekturze natomiast najbardziej spodobała mi się metoda Jakobsona, którą od kilku dni stosuję. Jest to nic innego, jak spinanie i rozluźnianie poszczególnych partii mięśni - i działa! Fakt, nie jestem zaprawiona w boju i efekt rozluźnienia utrzymuje się krótko - ale nerwusom i stresowcom taki relaks jest zdecydowanie potrzebny.

Do plusów zaliczam również fakt, że tak naprawdę, aby skorzystać z tych technik, nie potrzeba wiele: wystarczą chęci, determinacja, by coś zmienić, spokojne miejsce i dosłownie piętnaście minut wolnego czasu. Aaa - i nie stosować przed snem, bo grozi to nie tyle zrelaksowaniem, co zaśnięciem. Wiem, sprawdziłam :)

PS Niniejszym ogłaszam środę dniem z lekturą relaksacyjno - motywacyjno - poradnikową.
Myślę jeszcze nas nazwą tego cyklu - może jakieś pomysły?

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni internetowej sensus.pl

M. Karbowski, 7 dróg do relaksacji, Sensus.pl, s. 133.


Groch z kapustą, czyli o Targach i... Sylvii Plath - pomocccy!

Co by tu napisać o Targach, oprócz tego, że były i ja byłam? Zrobiłam dwa zdjęcia na krzyż, kupiłam dwie książki, nie przywiozłam żadnego autografu - a wszystko dlatego, że było mi za duszno i za gorąco. Tłumy, dzikie tłumy przybyły, niektórzy zaś, żeby było weselej, zabrali ze sobą dzieci w wieku przedszkolnym i niemowlęta, a do tego taszczyli wózki i baloniki - jednego i drugiego nie rozumiem zupełnie.

Fajnie było potem - na spotkaniu blogerów. Nie wszystkich znałam, nie wszystkich czytałam, ale i tak czułam się jak wśród dobrych znajomych. Mam nadzieję (Kaś, słyszysz?), że spotkania te przerodzą się w coroczne, cykliczne pogaduchy przy kawie, lodach i książkach. Tym bardziej, że już się coś kroi w Warszawie :) Dziewczyny, miło było Was poznać!

A o co chodzi z Sylvią? Otóż, chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale od jakiegoś czasu należę do bełchatowskiej grupy Ars Poetica i... no właśnie. Mam przygotować "pogadankę" o Sylvii, za co kompletnie nie wiem jak się zabrać. Wierszy analizować się nie podejmę, bo są za trudne, dlatego idę w stronę biografii, czytam jej "Dzienniki" itd. I tutaj coś mi zaświtało w głowie...

Sylvię nazywa się poetką kultową, jest "ikoną" hołubioną przez feministki. Ale - i to jest właśnie moja teza - mam wrażenie, że ten status zyskała sobie nie przez to, co pisała, nie przez to, jak żyła, ale przez swoją samobójczą śmierć w wieku 31 lat. Wydaje mi się, że z Sylvią jest jak z "Ulissesem": gdy pada hasło, że wielką poetką była, wszyscy kiwają głowami, bo wstyd inaczej... ale tak naprawdę nikt nie zna jej twórczości, mało kto przeczytał "Szklany klosz", że o poezji nie wspomnę...

I tutaj pytanie do Was: jakie jest Wasze zdanie na temat samej Sylvii i jej twórczości? Znacie? Czytacie? Lubicie? Co w ogóle o niej wiecie? Zgadzacie się z moimi tezami, czy też nie? 

Ogromnie mi zależy na tych opiniach, gdyż spotkanie już w sobotę, a chciałabym je zaprezentować - z pewnością będzie to urozmaicenie :)

środa, 2 listopada 2011

Baw się tym!* (Droga do wewnętrznej równowagi - A. Ornatowska, B. Stępień)

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego jest tak wiele dobrych poradników i książek psychologicznych, a tak niewiele osób z nich korzysta? Bo ja owszem, zastanawiałam się i nawet doszłam do jakiś wniosków, które sprowadzają się do tego, że jesteśmy przywiązani do schematów, boimy się zmian, bo te wymagają nawet nie tyle odwagi, co wysiłku. A przecież każdy  ma w sobie Małego Lenia, którego wcale nie jest tak łatwo się pozbyć. 

Ja ostatnio poradników czytam całkiem sporo, jednak raczej nie amerykańskich i raczej nie takich z półki "sukces w trzy dni". Po co? Głównie dla inspiracji. No i po to, aby inaczej spojrzeć na problemy, z którymi lepiej lub gorzej sobie radzę. Ostatnio na tapecie jest stressssssss, którego, niestety, czuję, że coraz więcej w moim życiu, co absolutnie mi się nie podoba.

Książkę Agnieszki Ornatowskiej i Bogusława Stępnia tak naprawdę będę mogła ocenić dopiero za kilka tygodni, gdyż dopiero wtedy okaże się, czy opisywane w niej techniki są skuteczne czy też nie. Dotyczą one przede wszystkim walki ze wspomnianym już stressssssem, mówią o tym, jak spojrzeć na swoje problemy z dystansu oraz jak skutecznie pozbyć się lęku (w ogóle "lęk" to ostatnio jedno z tych niefajnych słów, a jeszcze gorszych uczuć, na które natykam się na każdym kroku).

Jednak już teraz zauważam jedną zasadniczą zaletę: prezentowane metody są proste. Do stosowania od zaraz i właściwie wszędzie. Aby szybko odzyskać spokój, nie trzeba jechać do Indii, zaszyć się w aśramie i medytować kilkanaście godzin dziennie (chciałabym!). Jakiś przykład? Proszę bardzo! 

Wyobraźcie sobie linię, która biegnie przed Wami. Tu, gdzie stoicie, jest teraźniejszość. Jeśli stresuje Was jakieś wydarzenie, które dopiero ma nastąpić, umieśćcie je w jakiejś odległości na linii, w przyszłości... a następnie śmiało przekroczcie, tak, aby to wydarzenie mieć już za sobą - dosłownie. Po co? Otóż boimy się tylko tego, co przed nami, to, co już miało miejsce, nie jest w stanie wzbudzić w nas lęku. Testowałam. Działa!

Książka, oprócz wspomnianych już technik, zawiera pewne opowiadanie, podzielone na części, które również całkiem nieźle się czyta, bo utrzymane jest w nieco baśniowej atmosferze O czym jest? Polecam sprawdzić :)

* Baw się tym to chyba hasło przewodnie tej książki. Autorzy nie głoszą prawd objawionych, nie podchodzą do tego, co piszą ze śmiertelną powagą - i to mi się podoba :)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni internetowej sensus.pl

A. Ornatowska, B. Stępień, Droga do wewnętrznej równowagi, Sensus.pl,  s. 196.