środa, 28 marca 2018

Filmowa środa (XVI) Stranger Things - wielkie WOW!

Rzadko zdarza mi się pokochać jakiś serial od pierwszych minut. Co więcej: kiedy pierwszy odcinek mnie nie porwie, nie mam ochoty oglądać dalszych. Tak było w przypadku Gry o tron, tak było w przypadku Vikingów, tak było w przypadku Stranger Things. The Vanishing of Will Byers oglądałam dokładnie trzy razy i dopiero po tych trzech raz przeszłam do odcinka numer dwa. I to tylko dlatego, że wszyscy ten serial chwalili i polecali. Teraz sama dołączyłam do grona entuzjastów i produkcję braci Duffer zachwalam na prawo i lewo. 




Nie będę pisać recenzji tego serialu, bo tych odkąd zaczął ukazywać się w 2016 roku pojawiło się mnóstwo. I jeśli w którejś przeczytacie jakieś komplementy pod adresem Stranger Things, to śmiało przyjmijcie, że to prawda.

Jeśli na przykład przeczytacie, że na oklaski zasługuje gra młodych aktorów to tak, zasługuje. Finn Wolfhard,  Gaten Matarazzo (mój ulubiony!) czy Caleb McLaughlin grają bardzo, bardzo dobrze. Są świetni osobno, są świetni razem: ogromnie podobały mi się te sceny, w których grała cała trójka.

Akcja serialu rozgrywa się w latach osiemdziesiątych, czyli w erze bez tabletów i powszechnie dostępnych komputerów. Trzej kumple przypominali mi trochę moich kumpli z podwórka, z czasów mojego dzieciństwa, kiedy to całe dnie jeździło się na rowerach albo po prostu wałęsało na dworze. Chłopcy dorastają w spokojnym amerykańskim miasteczku Hawkins i uwielbiają gry RPG, które wnoszą trochę przygody i magii do ich bezpiecznego świata. Wkrótce jednak sami będą musieli zmierzyć się z rzeczywistością, która okaże się gorsza niż najstraszniejsza gra.

A jeśli już przy aktorach jesteśmy... Jeśli przeczytacie gdzieś, że w serialu Winona Ryder gra rolę życia, to to również jest prawda. Winona w roli matki zaginionego chłopca jest... totalna i żadne inne słowo nie przychodzi mi na myśl. Jest histeryczna, zrozpaczona, zdesperowana, ale też szybko zaczyna wierzyć w coś, co wydaje się nie do uwierzenia. I w tej swojej wierze wbrew zdrowemu rozsądkowi jest po prostu genialna. Dla mnie to aktorstwo na najwyższym poziomie i chociażby dla niej warto ten serial oglądać.

Uzasadnione są również zachwyty kierowane w stronę Davida Harboura, który wciela się w rolę komendanta, próbującego rozwikłać tajemnicze zaginięcie. Na początku prezentuje on postawę pt. "mam wywalone na wszystko", potem jednak, z odcinka na odcinka, ten macho i twardziel ewoluuje, stając po jednej stronie z matką Willa i jego przyjaciółmi.

Tak, wiem. Jeśli ktoś chce, może się do Stranger Things przyczepić. Że fabuła mało oryginalna, bo ile razy można oglądać produkcje o tym, jak ginie dziecko, a potem wszyscy go szukają. Że nastoletni bohaterowie realizują ograny do bólu schemat: ładna dziewczyna kontra brzydka dziewczyna, szkolny gwiazdor kontra miasteczkowy outsider. Że rządowe spiski, które próbuje się tuszować, też już były.

No i co z tego? Co z tego, skoro Stranger Things oglądało mi się wspaniale? I, jak większość, kiedy już skończyłam drugi odcinek, resztę pochłonęłam w kilkugodzinnym maratonie. I zabieram się za drugi sezon, od razu.

Oglądaliście? Nie? Obejrzyjcie, warto!

Moja ocena: 9/10

2 komentarze:

  1. Koniecznie obejrzyj też niemiecki "Dark" - mój namber łan zeszłego roku :D . Akcja też dzieje się w latach 80-tych, też ginie chłopiec a fabuła, która na początku wydaje się zamknąć w 10 odcinkach (że to niby taki serial o kryminalnym śledztwie będzie), z odcinka na odcinek gmatwa się tak, że im bliżej końca tym z szerzej otwartą buzią się to ogląda. Polecam :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za polecajkę, czeka ten serial w kolejce, zaraz po drugim sezonie Stranger Things 🙂

      Usuń