sobota, 26 lutego 2011

Książka realizmu diabolicznego (Dżozef - Jakub Małecki)


Jak już pisałam wcześniej, wynik lektury "Dżozefa" Jakuba Małeckiego jest taki, że nabrałam ogromnej ochoty na lekturę Conrada, co skończyło się zakupami jego trzech książek, ale niestety nie tych, które kupić chciałam. Dlatego dalsze poszukiwania trwają :)

Ale wracając do samego "Dżozefa" - jest to książka przedziwna. Na okładce można znaleźć stwierdzenie, iż stanowi połączenie powieści dresiarskiej z realizmem magicznym. Nie da się ukryć, że jedno do drugiego pasuje jak pięść do nosa, aleeeee... jest to książka, której dałam się porwać.

"Dżozef" ma dwóch, a właściwie czterech głównych bohaterów. Pierwszym z nich jest Grześ, niezbyt rozgarnięty chłopak w dresie, ale z wyraźnymi zadatkami na kogoś lepszego. Grześ z połamaną "kichawą" trafia na oddział laryngologiczny, gdzie spotyka biznesmena Kurza oraz tajemniczego Czwartego, drugiego głównego bohatera powieści. I to właśnie za sprawą Czwartego w szpitalu zaczynają dziać się przedziwne rzeczy, np. znikają sale, czego nie zauważa nikt z personelu, w końcu sami bohaterowie zostają uwięzieni na kilku metrach.

Wszystko to jednak nic, w porównaniu z tym, co Kurzowi i Grzesiowi serwuje Czwarty. Początkowo wycofany, z czasem zaczyna grać pierwsze skrzypce, chociaż zupełnie nieświadomie. Czwarty bez przerwy czyta książki Conrada(trzeci bohater powieści), właściwie nie wypuszcza ich z rąk. Co dziwne: przyznaje że czyta je od dzieciństwa. Mało tego: przytrafiają mu się dziwne ataki, a w czasie ich trwania twierdzi, że jest "Dżozefem" Conradem i dyktuje Grzesiowi swoją ostatnią powieść, która tak naprawdę okazuje się historią życia Czwartego.

I w tym momencie mam ogromną ochotę opowiedzieć o tej "powieści w powieści", ale nie chcę psuć niespodzianki. Powiem tylko, że wiąże się ona z tym, co widzimy na okładce, czyli z drewnianym kozłem, którego Czwarty wystrugał jako dziecko, a który staje się jego demonem, odwrotnością Anioła Stróża. I właśnie on, Drewniak, jest ostatnim, być może najważniejszym bohaterem "Dżozefa". I to za jego sprawą zamiast "magiczny" przy słowie realizm, użyłabym określenia "diaboliczny".

Powiem tak: książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, ale jest to jedna z tych lektur, od których nie sposób się oderwać. Przede wszystkim autor miał rewelacyjny pomysł na powieść. "Dżozef" kojarzy mi się i z Masłowską, i "Konopielką" Redlińskiego, przy czym wcale nie czuję tu jakiegoś "zgrzytu". Mało tego: Jakub Małecki ustami Czwartego opowiada niestworzone historie, których chce się słuchać i które ja, bez większego "ale", uznałam jeśli nie za prawdziwe, to przynajmniej za "prawdopodobne". Z drugiej strony bada ciemne rejony ludzkiej psychiki (skojarzenie z Conradem nasuwa się samo), by po chwili zderzyć to z jakimś groteskowym elementem. Jednocześnie też mam wrażenie, że jest to powieść "osobna", która zainteresowała mnie przez to, że chociaż łączy różne style i gatunki, tworzy coś zupełnie nowego, czego jeszcze nie było i co ciężko będzie podrobić.

Jedyne, co mi się nie podobało, to sam zakończenie, gdy Grześ już wyszedł ze szpitala. Morał, że życie jest piękne i wszystko może się w nim zdarzyć jest jednak nieco banalny i wyeksploatowany do granic możliwości. Ale to nic. To tylko kilka stron, które w żaden sposób nie powinny wpływać na odbiór rewelacyjnej całości.

Polecam!

J. Małecki, Dżozef, wyd. W.A.B, Warszawa 2011, s. 379.

środa, 23 lutego 2011

Z miłości do Mazur (Oplątani Mazurami - Katarzyna Enerlich)


Istnieje pewna legenda, która mówi o tym, że po mazurskich jeziorach, w olchowej łódce, pływa Czarodziejka Jezior. Oplata ona nitkami babiego lata serca tych, którzy zawitają w te strony. Stąd miłość do Mazur jest czymś stałym, czego nie sposób ot tak się pozbyć. Ludzie raz związani z Mazurami, nigdy się od tego uczucia nie uwolnią i zawsze będą wracać. Są po prostu oplątani Mazurami.

Od razu powiem, że ja do tych osób z pewnością nie należę. Jestem domatorką, która niechętnie rusza się gdzieś dalej, a jeśli już zdarzy mi się wyjechać na wakacje, to najchętniej nad morze, gdzie przez tydzień wyleguję się na ciepłym piasku (z książką, oczywiście). Na Mazurach nie byłam nigdy - może i wstyd, ale tak jest.

Kiedy zaczęłam czytać "Oplątanych Mazurami", w pierwszej chwili nieco mina mi zrzedła. Pomyślałam bowiem, że książka będzie o tym, jak to kiedyś na Mazurach dobrze się żyło, natomiast teraz przyszedł okrutny XXI wiek, wszystko się zmienia, stare dobre czasy odchodzą, a przychodzi nowe i złe. Na szczęście tak nie jest. Książka liczy sobie 125 stron, a opowiadań zawiera 18. Łatwo więc się domyślić, że są to króciutkie teksty opowiadające o wydarzeniach, które rozegrały lub rozgrywają się współcześnie w tamtych stronach oraz o ludziach, którzy kiedyś tam żyli lub żyją obecnie.

Książka jest wynikiem współpracy autorki z regionalistami: Ryszardem Bitowtem oraz Robertem Wróblem, a także jej własnej pracy reporterskiej. Jednak "Oplątani Mazurami" to ani zbiór reportaży, ani zbiór legend. Katarzyna Enerlich zaznacza, że część wydarzeń rozegrała się naprawdę, część jest zmyślona. Jednak co jest prawdą, a co fikcją - tego do końca nie wiemy. I dobrze.

Mimo iż teksty mają często bardzo dokładnie sprecyzowane miejsce, w którym się rozgrywają, w moim odczuciu są to opowieści uniwersalne, które mogą zdarzyć się "wszędzie i zawsze". Uniwersalne są bowiem doświadczenia i emocje bohaterów. Jednocześnie są na tyle wyraziste, że... no właśnie.

Zdarzyło mi się coś dziwnego, gdyż przyśniło mi się opowiadanie "Słoneczniki". Śniłam, że wędruję po jakiś mokradłach i natrafiam na kolejne sztuki damskiej odzieży. W jednym miejscu znalazłam rękaw niebieskiej sukienki (tak jak w opowiadaniu), gdzie indziej fragment poszarpanej koronki i z każdym krokiem bałam się coraz bardziej, gdyż wiedziałam, że gdzieś we mgle znajduje się ich właścicielka. Bardzo mnie ten sen zmęczył, ale jednocześnie jest dowodem na to, jak silnie te teksty "przeżyłam".

Polecam - wbrew pozorom Katarzyna Enerlich opisuje także mnie straszne historie :)

K. Enerlich, Oplątani Mazurami, wyd. MG, 2011 r, s. 125.

poniedziałek, 21 lutego 2011

O Conradzie, którego nie czytałam

Jak w tytule. W liceum nie przebrnęłam przez "Lorda Jima". Na studiach przez baaaardzo krótką chwilę miałam ochotę przeczytać "Jądro ciemności", ale ochota ta przeszła mi po kilku pierwszych stronach - oczywiście dalej nie czytałam.


Natomiast teraz... znowu mam ochotę zmierzyć się z tym pisarzem, a to za sprawą "Dżozefa" Jakuba Małeckiego, którą to książkę z prawdziwą przyjemnością właśnie czytam (ba: chłonę! Recenzja prawdopodobnie jutro).

Otóż: jeden z bohaterów "Dżozefa" zdaje się być opętany Conradem. Czyta jego książki bez przerwy, nie śpi, a czas upływa mu na lekturze. Nie wiem jeszcze dlaczego tak się dzieje, gdyż do końca powieści zostało mi nieco ponad sto stron, ale już stawiam hipotezę, że lektura dzieł Conrada rozprasza demony głównego bohatera, sprawia, że rozpływają się, stają mniej wyraźne.

Z Conrada zaczerpnięte zostały motta książki:

Samotność jest ciężkim i nieodzownym warunkiem istnienia

oraz

Najbardziej egzotyczną dżunglą na świecie jest psychika ludzka.

Dalej o Conradzie pojawiają się jeszcze takie fragmenty:

Bo książki Conrada, mój kochany, to są rzeczy absolutnie wyjątkowe. Żadne inne nie mogą się nawet z nimi równać, bo tylko jego proza jest w stanie cię zmienić. To jest prawdziwe, rozumiesz. Prawdziwe. Bo Conrad żył tak, jakby chciał wyrwać coś życiu na siłę. Z jego losów można wywnioskować, że on chciał żyć nie raz, ale z parę razy. Pragnął więcej, wiedział, że życie ma się jedno i chciał z niego wycisnąć ile się da. Większość ludzi nie wie, jakie mamy szczęście, że ktoś taki pisał jeszcze książki. Książki, które kosztują teraz po sześć złotych za sztukę i wypełniają półki bibliotek. . Wystarczy iść, pożyczyć czy kupić, usiąść w domu przy herbacie i można się zmienić. Nie do wiary, prawda?

Większej zachęty do lektury nie potrzebuję i obiecałam sobie, że zrobię kolejne podejście do tego autora, tym razem bez uprzedzeń. Wikipedia wyświetliła taką oto listę jego powieści:

Czytaliście którąś z nich? Od której zacząć? Bo jeśli miałaby zadecydować na podstawie atrakcyjności tytułu, to zdecydowanie wygrywa "Szaleństwo Almayera" i "Smuga cienia".

A tymczasem kolejny raz dzieje się tak, że pod wpływem jakiejś książki mam ochotę na lekturę, o której sama bym nie pomyślała.

niedziela, 20 lutego 2011

O jak ja lubię to dziecko :) (Opowieści przy kawie - A. McCall Smith)


Alexander McCall Smith - tego autora zdążyłam polubić czytając "44 Scotland Street", po "Opowieściach przy kawie" moja sympatia do niego jeszcze wzrosła.

Tom drugi serii czyta się znakomicie. Przedstawia perypetie bohaterów, których czytelnik zdążył już poznać w pierwszym tomie. Jest więc mój ulubieniec, sześcioletni Bertie (ha! nie tylko mój, gdyż postać ta ma już swój klub, zrzeszający jego fanów), który chodzi na jogę i jest mądrzejszy od swego psychoterapeuty. Jest jego sfiksowana matka Irene i ojciec, który nareszcie miał odwagę się jej postawić. Jest Bruce, który zawsze wychodzi na swoje, a któremu ja zbyt dobrze nie życzę. I oczywiście Dominica, której wywody uwielbiam czytać...

Jeśli miałabym porównać tom pierwszy i drugi, to "Opowieści przy kawie" wydają się bardziej refleksyjne i jednak ciekawsze: więcej się w nich dzieje, zarysowane zostały nowe wątki, na których rozwiązanie czekam. Nie wiem też, czy przegapiłam coś przy lekturze pierwszego tomu, ale ten wydaje mi się też o wiele zabawniejszy (szczególne część pamiętnikarska Ramseya Dunbartona, nudziarza przekonanego o tym, że miał bardzo ciekawe życie). Polecam też fragmenty o Bertiem: co prawda nigdy nie byłam małym chłopcem, ale wydaje mi się on bardzo bliski. Po chwili namysłu stwierdzam też, że to jeden z najbardziej sympatycznych bohaterów dziecięcych spotkanych przeze mnie na kartach książek*.

Z utęsknieniem czekam więc na "Miłość buja nad Szkocją", która ukaże się w połowie tego roku.

* zastanawiam się, w których książkach jeszcze występuje dziecko, do którego można od razu zapałać sympatią i oprócz Bobcia i Pulpy z "Jeżycjady", nikt nie przychodzi mi na myśl. Jakieś sugestie :)?

A. McCall Smith, Opowieści przy kawie, MUZA, Warszawa 2011, s. 333.

sobota, 19 lutego 2011

Uśmiałam się jak norka :)*


"Mariola, moje krople" to książka, którą skończyłam czytać już jakiś czas temu... i nie wiedziałam, jak o niej napisać, jest (bowiem) FANTASTYCZNA. I taką też recenzję (FANTASTYCZNĄ) chciałam stworzyć, ale że ostatnio cierpię na znaczny deficyt kreatywności, to po prostu będę w każdym akapicie powtarzać, że powieść JEST FANTASTYCZNA i mam nadzieję, że przyniesie to zamierzony rezultat (mianowicie taki, że po książkę sięgniecie :) )

Rzecz dzieje się w listopadzie 1981 roku, znamienny czas, w prowincjonalnym teatrze. Jeśli jednak ktoś spodziewa się uduchowionej atmosfery, wyrafinowanych rozmów o sztuce - zawiedzie się i to srodze. Mamy za to wiecznie plączącego się w zeznaniach dyrektora Zbytka i jego wyuzdaną, którąś już, żonę Paulinę. Mamy Mariolę, która zajmuje się parzeniem kawy, podawaniem tytułowych kropli i romansowaniem z dyrektorem. Mamy kolejki w sklepach, nielegalne pędzenie bimbru i świnkę Małgosię w teatralnym składziku... Mamy też zawrotną akcję, która sprawia, że książka do łatwych w odbiorze nie należy. Autorka bowiem gmatwa te wątki, które pozorne wydają się proste. Komplikuje życie bohaterom, którzy co chwila znajdują się w jakiś nieprawdopodobnych tarapatach i nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia: ledwo kończy się jedna "akcja", a już rozpoczyna się następna...

Celowo nie streszczam fabuły "Marioli", tej bowiem streścić się nie da, ale czyta się ją ("Mariolę") FANTASTYCZNIE. Łatwo jest mnie rozbawić, ale tutaj w rechotaniu i chichotaniu przeszłam samą siebie, na koniec zaś co lepsze rozdziały, przeczytałam sobie raz jeszcze.

Marzy mi się, że zobaczyć "Mariolę" na scenie, na deskach prawdziwego teatru. Miałam moment zachowania i doszłam do wniosku, że tego przedstawić się nie da, że nie wiem, który reżyser podjąłby się "ogarnięcia" tego wszystkiego, natomiast zaraz skarciłam się w duchu. Bo skoro można wystawić np. "Dziady", to i "Mariolę" można (z Kasią Figurę w roli dyrektorowej!).

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga wiedzą, że uwielbiam "Cukiernię pod Amorem" tej autorki. Śmiem jednak twierdzić, że "Mariola" ją przebiła i baaardzo po cichu liczę, że może będzie jakiś ciąg dalszy? Oj, chciałabym, bo to przecież... FANTASTYCZNA książka, którą polecam, polecam, polecam! O tak: polecam! :)

PS Czekałam na książkę, której recenzję będę mogła zatytułować właśnie w ten sposób, gdyż ogromnie mi się podoba, a nie mam zbyt wielu okazji, by go używać :)

M. Gutowska - Adamczyk, Mariola, moje krople, wyd. Świat Książki, Warszawa 2011, s. 303.

wtorek, 15 lutego 2011

Chcecie bajki? Oto bajka! (Sosnowe dziedzictwo - M. Ulatowska)


Ufff... Tak długiej blogowej przerwy chyba jeszcze nie miałam. Nie wynika ona bynajmniej z tego, że jestem leniem (a jestem), tylko z tego, że dopadło mnie paskudne choróbsko. I o ile czytać jeszcze dawałam radę, tak z pisaniem było już trochę gorzej. No, ale mam nadzieję, że "sensacje żołądkowe" już za mną i nic mi nie przeszkodzi w pisaniu, hehe.

A napisać chciałam o książce, co do której mam bardzo mieszane uczucia. "Sosnowe dziedzictwo" - brzmi ładnie, prawda? Zawartość też jest ładna... aż za ładna chwilami. Książka Marii Ulatowskiej opowiada historię kilku kobiet. Pierwsza Ania rodzi córeczkę, też Anię, w Warszawie zaś właśnie zaczęło się Powstanie. Zdecydowanie nie był to dobry czas na rodzenie dzieci, zresztą: Ania i jej "powstańczy" mąż zostają rozstrzelani. Małą Anusią opiekuje się rodzina pewnego mecenasa... i od tej pory w książce wszystko już układa się dobrze.... chwilami aż za dobrze.

"Sosnowe dziedzictwo" to bardzo miła lektura, a takie ostatnio preferuję. Czytało mi się ją naprawdę świetnie, tyle że... takie historie się nie zdarzają. Aneczka, prawowita dziedziczka pięknego dworku, przyjeżdża do Towian i natychmiast znajduje przyjaciół, pieska i miłość na dodatek. Stać ją na remont, który pewnie wymagał ogromnych nakładów finansowych... a tymczasem Aneczka pracuje jako korektorka w malutkim wydawnictwie. Pytam więc: skąd ma te pieniądze? Dalej: mężczyzna, w którym się zakochuje, ma synka. Jacka zostawiła żona i Florek, jego syn właśnie, boi się kobiet, nie ufa im. Natomiast Aneczkę akceptuje od razu... Wymieniać dalej?

Lubię szczęśliwe zakończenia w książkach (no, chociaż zawsze mam satysfakcję, kiedy autor jednak nie idzie na łatwiznę i zakończenie nie jest dobre), lubię też książki, w których bohaterom udaje się pokonać życiowe wyboje. Tyle, że tu żadnych takich wybojów nie ma, wszystko jest bardzo proste, bardzo poukładane, wszystko jest możliwe itd.

Podkreślam: książkę czyta się świetnie, naprawdę wciąga i naprawdę chciałabym, aby w moim życiu też wszystko przychodziło tak łatwo. Myślę, że autorka napisała ją "ku pokrzepieniu serc" (chociaż mogę się mylić), ale trochę przesadziła, bo zabrakło w tej opowieści jednej rzeczy: realizmu. Z drugiej strony zastanawiam się jednak, czy realizm jest właśnie tym, o co w tego typu powieściach chodzi...? Nie wiem. Czekam za to na drugi tom aby sprawdzić, czym Maria Ulatowska zaskoczy.

M. Ulatowska, Sosnowe dziedzictwo, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 296.

niedziela, 6 lutego 2011

Cmok, cmok, muaaa (Pocałunek. Czułość i rozkosz - Ireneusz Pawlik)


Książkę, którą przeczytałam w jeden wieczór, polecam jako walentynkową alternatywę dla czerwonych serduszek, pluszowych misiów i pulchnych amorków. I oczywiście zdaję sobie sprawę, że w tym co piszę jest sporo hipokryzji, gdyż czytać zaczęłam wczoraj, zaraz po powrocie z romantycznej kolacji przy świecach, z obowiązkowym różowym winem i patrzeniem sobie w oczy (tak, tak: Walentynki w tym roku ja i mój Ukochany obchodziliśmy ponad tydzień wcześniej niż obchodzić się powinno;) )

Książka Ireneusza Pawlika mogłaby nosić tytuł "Krótka historia pocałunku na przestrzeni dziejów". Autor pokazuje bowiem, jak za pomocą ust okazywały sobie czułość różne kultury, przedstawia sytuacje, kiedy pocałunek stawał się sprawą polityczną (kto wie, czym był "pocałunek przez dziurę"?) oraz przytacza szereg absurdalnych zakazów związanych z tą, jakże przyjemną, aktywnością. Nie wiem czy wiecie, ale w stanie Indiana obowiązuje zakaz całowania przez mężczyzn... z wąsami.

Dzięki tej książce dotarłam także do dwóch świetnych zdjęć, których wcześniej nie znałam, a które prezentuję poniżej.

Świetna historia wiąże się z tym pierwszym. Widać na nim przypadkową parę, marynarza i pielęgniarkę, który hucznie świętują koniec wojny z Japonią. Wiele lat później próbowano odnaleźć parę ze zdjęcia. O ile z kobietą poszło dość gładko, tak z mężczyzną był problem. Pielęgniarka Edith Shain każdemu, kto twierdził, że to on znajduje się na zdjęciu, zadawała to samo pytanie: "Co powiedziałeś, kiedy skończyliśmy się całować?"Na prawidłową odpowiedź musiała poczekać 15 lat, a brzmiała ona: "Nic, po protu poszedłem dalej".

Serdecznie polecam, zwłaszcza, że luty to najbardziej całuśny miesiąc w roku :)



I.Pawlik, Pocałunek. Czułość i rozkosz, wyd. MG, Warszawa 2011, s. 160.

czwartek, 3 lutego 2011

Konkurs, o którym zapomniałam :) - Rozwiązanie

Pamiętacie może TEN post? Ja, szczerze mówiąc, zapomniałam, ale pamięć odświeżyła mi wczoraj Kala.

Zatem: chodziło o wytypowanie dnia, w którym skończę czytać "Wiwisekcję". Otóż nie skończyłam: zwątpiłam dobrze po połowie. Dlatego też postanowiłam obdarować nagrodą osobę, która wytypowała najpóźniejszą datę, a jest nią DABARAI (28.XII.)

Dabarai, chętnie podzielę się "Planem Sary" lub "Fruwającą duszą" - co wybierasz :)? Coś jeszcze do paczuszki dorzucę, co już wcześniej zapowiadałam, ale mam nadzieję, że nie pamiętasz i będzie niespodzianka :)

PS Proszę o kontakt mailowy :)

środa, 2 lutego 2011

Zabójstwa według scenariusza (Plan Sary - Paweł Jaszczuk)


Gdybym miała wskazać, jaki gatunek literacki czytam najrzadziej i znam najmniej, bez wątpienia byłyby to wszelkiego rodzaju powieści kryminalno-sensacyjno-detektywistyczne. Przez długi czas omijałam tego typu lektury szerokim łukiem, po prostu uznając, że ich nie lubię. Zmiana nastąpiła niedawno, właściwie trudno powiedzieć kiedy i dlaczego, a mój apetyt na tego typu książki stale rośnie. Powodem może być to, że wszystko w nich wydaje mi się nowe, fabuła odkrywcza, a niespodziewane zwroty akcji przeważnie faktycznie bywają dla mnie niespodziewane, gdyż nie znam schematów, z jakich korzystają twórcy tego gatunku. Dlatego też lojalnie ostrzegam: moim recenzjom kryminałów ufać nie można. Może bowiem się okazać, że stwierdzę, że jakaś książka jest "absolutnie fantastyczna", tymczasem ktoś, kto kryminały czyta częściej niż ja stwierdzi, że to już było.

I po tym nieco przydługim wstępie mogę przejść do części właściwej :)

Do lektury "Planu Sary" przystąpiłam z ogromnym entuzjazmem, gdyż głównym bohaterem jest dziennikarz (czyli przedstawiciel bliskiej mi profesji), który wplątał się w nieco dziwną sytuację. Jakub Stern pisze dla jednej z lwowskich gazet, zajmuje się dziennikarstwem śledczym i "babrze się" w najbardziej ohydnych sprawach, jakie dzieją się w tym mieście. Jego talent i wiedzę postanowił wykorzystać uniwersytet, zatrudniając Jakuba jako wykładowcę. Jakub w ramach zajęć przeprowadza eksperyment: jego studenci mają wejść w rolę mordercy, spróbować zidentyfikować się z nimi i wymyślić plan, scenariusz, według którego psychopata mógłby działać. Jakiś czas potem okazuje się, że plan zostaje wprowadzony w życiu, giną kolejne osoby, w tym jego autorka, Sara (nawiasem mówiąc w pierwszej chwili myślałam, że mam do czynienia z niewinną, naiwną dziewczyną, później okazało się, że sypia z połową miasta, z Jakubem Sternem włącznie).

Niesamowity jest klimat tej książki. Otóż z chwilą, kiedy Jakub zaczyna nieco po omacku prowadzić swoje śledztwo, nad miastem zawisła wielka, ciemna chmura w kształcie psa. Co jakiś czas któryś z bohaterów wspomina o niej. Jest to niby detal, ale bardzo się autorowi ten zabieg udał.

Przez moment miałam lekki problem z połapaniem się w tym, kto jest kim i dlaczego Jakub nagle kogoś odwiedza i prowadzi z nim taką, a nie inną rozmowę. Podobało mi się natomiast to, iż na sam koniec książki wszystko ułożyło się w logiczną całość i nawet blond peruka, której powstawaniu przyglądał się Jakub, okazała się mieć swoje znaczenie.

A kto zabił? Oczywiście nie powiem, aleeeeee... zupełnie się tego nie spodziewałam :) Chociaż sama akcja "łapiemy bandytę" została, jak na mój mało wyrobiony gust, przeprowadzona nieco zbyt sprawnie... ale w końcu ja nie znam się na tym :)

Ogólne wrażenie, jakie pozostawiła ta książka po sobie jest bardzo i następnym razem, kiedy będę w bibliotece, mam zamiar rozejrzeć się za wcześniejszymi książkami tego autora.

Paweł Jaszczuk, Plan Sary, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 235.