wtorek, 1 grudnia 2009

"Fikołki na trzepaku" - Małgorzata Kalicińska

Łatwa, lekka i przyjemna - do tej kategorii zaliczyć można kolejną książkę, o której mam zamiar napisać. Książkę nabyłam drogą kupna przed tygodniem i... zupełnie odpłynęłam przy lekturze. Małgorzata Kalicińska opisuje w niej swoje dzieciństwa - ale jak opisuje! Jestem od autorki "Fikołków na trzepaku" 29 lat młodsza i cóż z tego, skoro w książce znajduje się m.in. taki fragment, który szczególnie mnie urzekł:

Nie zapamiętałam żadnego kolegi ani koleżanki z grupy. Za to dobrze pamiętam sposób jedzenia zupy. Okazało się, ze wszyscy moi znajomi chodzący do przedszkoli tez tak właśnie jadali zupy! Najpierw wyjadaliśmy łyżka same rzadkie. Gdy na dnie talerza zostały już tylko ziemniaki, rozgniataliśmy je na "paprę". Najlepiej smakował tak barszcz buraczany ze śmietaną, zupa ogórkowa i szczawiowa. Niedawno zgadałam się z kolegami i koleżankami na ten temat. Stare konie jak ja i okazało się, że też tak jadali.

Robiłam dokładnie tak samo, tylko na "paprę" mówiłam po prostu błoto. Kiedy przeczytałam ten fragment mamie, wybuchnęła śmiechem i stwierdziła, że nie chciałabym spierać tego buraczanego błota z białych rajstop. Racja: nie chciałabym ;-)

Dalej jest równie smakowicie i aż gęsto od wspomnień: o wakacjach spędzanych na wsi, o pobycie w Moskwie, o podwieczorkach u dziadkach, a także wujkach, ciociach, wujenkach, stryjenkach i stryjkach... i niedźwiedziach z głupią miną, które czają się w krzakach. Całość natomiast - by zachować kuchenną terminologię - okraszona została świetnymi fotografiami, w większości z albumu rodzinnego (nawiasem mówiąc: książki z obrazkami lubię od zawsze, a że teraz jednak przeważnie czytam książeczki dla nieco większych dzieci, uwielbiam, gdy są w nich fotografie. A tu są. I to dużo!). Szczególnie polecam obejrzenie pierwszego zdjęcia na piątej stronie, a zapewniam, że na zwykły kasownik już nigdy nie spojrzycie tak samo ;-)

Czego w książce nie ma? Polityki. Urodzona w 1956 roku Kalicińska miałaby przecież o czym pisać, ale nie robi tego celowo. Owszem, książki takie jak np. "Gnój" są ważne i potrzebne, ale czasem, dla odmiany, miło jest poczytać o dzieciństwie jako okresie "sielsko-anielskim". Tym bardziej, że ja też przesiadywałam na trzepaku, grałam w dwa ognie, jadłam chleb ze śmietaną i cukrem i miałam pozdzierane kolana.

...a żeby rzucić nieco światła na to, jaka ja byłam w najbardziej beztroskim okresie życia: proszę bardzo! Na pierwszym zdjeciu mam około sześciu lat, kocham psy (jak widać), odważnie ustalam nowe trendy w modzie podwórkowej (mam nadzieję, że to widać mniej) i nie słyszałam jeszcze o słowo "kalorie", "bezrobocie" czy "zmarszczki".

Nie stroniłam też od sportu: zdjęcie zostało zrobione zaraz po komunijnym obiedzie. Co tam torty, co tam sałatki: olałam gości i poszłam sobie pojeździć na moim nowym rowerze.
Nie byłam ślicznym dzieckiem, to na pewno. Ale nie ulega wątpliwości, że byłam dzieckiem szczęśliwym ;-)

1 komentarz: