środa, 28 września 2011

O tym, dlaczego walizy Rachel Zoe nie robią na mnie wrażenia! (Sztuka prostoty - Dominique Loreau)


Jeśli śledzicie na Facebooku plotkarskie portale o gwiazdach, modzie, mydle i powidle (ja śledzę!), to z pewnością rzuciło Wam się w oczy TO zdjęcie. Mnie się dziś rzuciło kilka razy. Do kogo należy ten stos walizek? Do Rechel Zoe, jest to znana stylistka, której bagaż podręczny na Paris Fashion Week wygląda właśnie tak. Co może w nim mieć? Futra z norek? Suknie od Diora? Czy może szpilki z czerwoną podeszwą od Louboutina? Nieważne! Mogłaby dziś tam spakować samą Coco Chanel i mieć tych walizek pięć razy tyle, a na mnie i tak nie zrobiłaby wrażenia. Dlaczego? Bo czytam "Sztukę prostoty" Dominique Loreau, ha!

O książce wspominałam już tutaj, a zainteresowałam się nią na fali ogólnego zainteresowania zdrowym odżywieniem, teorią pięciu przemian, medycyną chińską - a stąd już do "Sztuki prostoty" naprawdę nie daleko, autorka bowiem zachodniemu stylowi życia przeciwstawia minimalistyczną filozofię Japończyków, którzy praktykują ją w życiu codziennym

Z książką Dominique Loreau trudno dyskutować, gdyż intuicyjnie wyczuwa się, że to, co pisze, jest słuszne, chociaż jednak, mimo wszystko, trudne do wprowadzenia w życie.
Pozbądź się rzeczy, które zaśmiecają twoje otoczenie.
Pozbądź się emocji, które zatruwają twój umysł.
Mniej znaczy więcej, więc rezygnuj ze wszystkiego, co nie jest ci niezbędne do życia.
Wsłuchaj się w siebie.
Medytuj.
Ćwicz.
Nie przejadaj się.
Wybieraj produkty najwyższej jakości.
Słuchaj inspirującej muzyki, czytaj mądre książki, spaceruj, dbaj o ciało na równi z umysłem.

Banały, prawda? Ale nietrudno zauważyć, że aby chociaż część z nich wprowadzić w życie, trzeba ogromnej dyscypliny i czasu. Ja generalnie skłonności do minimalizmu nie przejawiam, lubię mieć wszystkiego dużo: dużo książek, dużo ubrań, dużo jedzenia, dużo energii itd., i nie wyobrażam sobie, że miałabym poprzestać na kilku najważniejszych książkach na półce, oddać połowę sukienek, zadowolić się miseczką ryżu i warzywami oraz medytować przez kilka godzin.

Książka ta ma jednak kilka niewątpliwych zalet. Po pierwsze pokazuje, że można. Że rozszalały konsumpcjonizm wcale nie czyni naszego życia bogatszym. Że to siebie samych powinniśmy stawiać na pierwszym miejscu, gdyż tylko kochając siebie, możemy kochać innych. To, co mi się podobało to fakt, że autorka nie zachęca do umartwiania się, lecz nieustannej pracy nas sobą, dbania o siebie, traktowania najlepiej, jak to możliwe. I zapewnia, że nie potrzebujemy do tego sterty walizek z markowymi ubraniami, gdyż mając przesyt i tak nie będziemy potrafili się nim cieszyć. Proste? Proste!

Polecam - ot, dla złapania równowagi, dla inspiracji, dla przewartościowania kilku rzeczy. A że jesień zawsze uważałam za dobry czas na zmiany, to udało mi się dobrze z tą lekturą wstrzelić.

D. Loreau, Sztuka prostoty, Czarna Owca, Warszawa 2010, s. 255.

wtorek, 27 września 2011

O książce pisanej dla pieniążków (Kartki z pamiętnika młodej mężatki - Magdalena Samozwaniec)


Książek Magdaleny Samozwaniec nie czytam za często. Ba! Czytam je rzadko i jest to mój kolejny czytelniczy paradoks, gdyż "szaloną Madzię" uwielbiam, imponuje mi jej poczucie humoru, lubię czytać o jej koligacjach rodzinnych, lubię jej sposób pisania. Dlatego też z ogromną przyjemnością dorwałam się dziś rano do "Kartek z pamiętnika młodej mężatki" i równie dziś rano je skończyłam.

"Kartki z pamiętnika młodej mężatki" to lektura króciutka, poprzedzona przedmową Rafała Podrazy, uzupełniona przezabawnym tekstem "Trudności z doktorem" i zakończona posłowiem Jana Wróbla oraz chronologią wypadków majowych w Warszawie, o których za chwilę.

Wieści gminne niosą, że młodziutka Magdalena Samozwaniec, mimowolny świadek przewrotu majowego, postanowiła wykorzystać sprzyjające okoliczności i zaistnieć na scenie literackiej (a przy okazji zarobić trochę pieniążków). Inna geneza tego dziełka brzmi następująco: Madzi i Lilce owych pieniążków zabrakło i poratował je dobry znajomy rodziny, Marian Sztajnsberg, zlecając napisanie, w ciągu jednej nocy, satyry o tym, co działo się w maju 1926 roku. Oczywiście za pieniądze, których siostrom ciągle brakowało.

Jakby nie było, powstała książeczka przezabawna. Główną bohaterką jest Mimi Bigourdan, Polka, która jakiś czas mieszkała w Paryżu. Młodziutka mężatka trafia do swojej ukochanej Warszawy, nie ma jednak pojęcia, jak wygląda w niej życie i jej spostrzeżenia są mocno... niecodzienne. Mimi sama o sobie mówi, że jest "śliczną blondynką", której ślicznie w różowym i która "jest zapracowana wyglądaniem", a marzy o tym, żeby "móc raz odpocząć choć chwilę od wyglądania w ogóle". Dziewczyna nigdy nie interesowała się polityką, toteż zupełnie nie rozumie, co się dzieje na ulicy. A, tak jak autorka książki, staje się mimowolnym świadkiem przewrotu majowego, którego wypadki ogląda z okien hotelu "Bristol". Zginęły w nich wówczas 379 osoby.

Mimi nie rozumie nic z tego, co dzieje się za oknami hotelu "Bristol". Padają strzały - ale kto strzela, po co strzela i do kogo strzela, tego już Mimi nie wie - i właśnie w tej jej niewiedzy tkwi istota komizmu. Ach, no i może jeszcze w Kaziu - talizmanie, który jednak po tym, co Mimi przeżyła, dziwnie traci na atrakcyjności.

Ważnym uzupełnieniem relacji Mimi, jest posłowie Jana Wróbla, który niewtajemniczonemu w historię czytelnikowi tłumaczy, jak to w maju 1926 roku naprawdę było.

Równie dobrze wypada króciutki tekst "Trudności z doktorem". Mówi on o tym, że przed lekarzem lepiej nie zdradzać, co tkwi w zakamarkach kobiecej duszy, gdyż ten zaraz znajdzie na to odpowiedni paragraf w swojej tyleż mądrej, co uwłaczającej kobiecej wyjątkowości księdze medycznej - komedia!

Polecam czytanie Magdaleny Samozwaniec. Co prawda sama za znawczynię jej twórczości absolutnie się nie uważam, jednak nie rozczarowała mnie żadna z jej dotychczas przeczytanych książek, a podobno najlepsze jeszcze przede mną. Mam nadzieję, że uda mi się to sprawdzić w najbliższym czasie! :)

M. Samozwaniec, Kartki z pamiętnika młodej mężatki, W.A.B., Warszawa 2011, s. 111.

poniedziałek, 26 września 2011

Jak (nie) dobrze mieć sąsiada! (Dyskretny urok Fernet Branca - James Paterson - Hamilton)


Od dawna miałam ochotę właśnie tak rozpocząć recenzję i właśnie nadarzyła się okazja. A więc: polecam, polecam, polecam! A co? "Dyskretny urok Fernet Branca"! James Hamilton - Paterson napisała książkę z taką swadą, z takim polotem, że proszę mi wierzyć, iż rzadko się coś takiego w literaturze spotyka!

Czym jest tytułowy Fernet Branca? Alkoholem, a jakże! I tak się jakoś dziwnie składa, że dwoje głównych bohaterów, Gerald i Marta, spotykają się zawsze wtedy, gdy butelka tego zacnego trunku znajduje się w pobliżu. Z tego to też powodu ona ma go za skończonego alkoholika, a on ją postrzega jako wyuzdaną pijaczkę. Ale od początku.

Toskania. Ona i on kupują dwa sąsiadujące ze sobą domy, po to, by oddawać się pracy twórczej. Oboje są artystami, lecz artystami skrajnie różnymi. On, ghostwriter piszący biografie sławnych osób, sfrustrowany esteta z wyrafinowanym gustem. Ona, kompozytorka, fatalnie mówiąca po angielsku, z kompleksem Europy Wschodniej. Oboje wprowadzając się, mieli nadzieję, że sąsiadów nie będzie. Oboje mają o sobie jak najgorsze zdanie... ale przecież wiadomo, że kto się czubi, ten się lubi!

Książkę i filmów o Toskanii czytałam wiele, ale to, co mamy tutaj, zupełnie zrywa ze schematem, jaki znałam. No bo z czym kojarzy się Toskania? Z pięknymi widokami? No owszem, są, ale gdzieś na drugim planie, bohaterowie jakoś specjalnie nie zawracają sobie nimi głowy. Dobre jedzenie? W tym przoduje Gerald, który przygotowuje potrawy... z kociego mięsa, stosuje dziwne proporcje, a na powitanie przynosi Marcie lody czosnkowe (które, nawiasem mówiąc, nie robią na niej wrażenia, gdyż okazują się mdłe!). Marta natomiast raczy swojego sąsiada "szonką" i brejowatą kaszą - a wszystko to dyskretnie podlane Fernet Branca. No i cóż: sąsiedzi początkowo wcale nie pałają do siebie sympatią, chociaż sporo energii wkładają w to, by udawać, że jednak trochę się lubią.

A zakończę tak, jak zaczęłam: polecam, polecam, polecam! "Dyskretny urok Fernet Branca" dostarczył mi świetnej rozrywki na kilka godzin... no i ten styl. I ta Toskania. I Fernet Branca (co to może być?) - ach! :)

J. Hamilton - Paterson, Dyskretny urok Fernet Branca, wyd. Bona, Kraków 2011, s. 316.

wtorek, 20 września 2011

Rozweselacz doskonały! (Morderstwo niedoskonałe - Agnieszka Krawczyk)


Pracowaliście kiedyś w wydawnictwie? Albo inaczej: chcielibyście pracować w wydawnictwie? Bo ja tak! To znaczy: tak, chciałabym pracować w wydawnictwie, chociażby dlatego, żeby mieć dostęp do nowych książek, pracować z tekstem, czytać pozycje nadesłane przez debiutantów... ach :)

Bohaterowie Agnieszki Krawczyk mają to szczęście. Jednak ich miejsce pracy jest dość nietypowe. Przede wszystkim wyznaje się tam zasadę, że wydawać należy dużo i szybko, z czego wynikają komiczne sytuacje np. książka, która jest gotowa do wydruku, zapisana została w całości jako jedno długie zdanie. Albo też prezes chce wydać "dobrze rokującego autora", którego powieść to kompletna chała. Ale nic to, tu do akcji wkraczają dzieli redaktorzy: Mareczek, Adela, Mizera i Marta.

Autorowi powieść nie wyszła? Poprawi się, a właściwie napisze od nowa, żaden problem! Jest konkurs literacki, w którym można wygrać pieniądze i wycieczkę? Redaktorzy na poczekaniu tworzą team zwany Lady Zgagą i obmyślają fabułę kryminału. Brakuje pomysłów? A czemu by nie przebrać jednego z nich za wielką czerwoną mysz i ustawić pod bankiem? Inspiracja jak się patrzy! Mało tego: autor książki-chały-która-ma-być-bestsellerem zaginął? Pragnie zmienić płeć? Paraduje w damskich ciuszkach? Tym śmieszniej!

"Morderstwo niedoskonałe" to świetna powieść na smutki małe i duże. I baaardzo przypomina mi klimatem książki Joanny Chmielewskiej, to ten sam typ dowcipu! Jeśli lubicie zabawnych, nieco "ciapowatych" bohaterów (Mareczek) - polecam! Jeśli wolicie wiecznie roztargnionych intelektualistów (Mizera) - polecam! A szczególnie polecam Adelę w dziwacznych swetrach, która w roli detektywa - amatora spisuje się świetnie :)

W notce o autorce można przeczytać: Pisze wyłącznie zabawne książki, które mają przynieść czytelnikowi uśmiech i chwilę odpoczynku. Trzymam kciuki za tą misję!

A. Krawczyk, Morderstwo niedoskonałe, SOL, 2011, 285.

poniedziałek, 19 września 2011

O tym co czytam, gdy nie chce mi się nawet czytać :)

Generalnie miałam napisać recenzję prześmiesznej książki Agnieszki Krawczyk "Morderstwo niedoskonałe", ale dygresja do tekstu wyszła mi tak długa, że dzisiaj zaprezentuję dygresję, a jutro recenzję :)

Recenzje w ostatnim czasie dodaję w tempie zawrotnym, ale, jak to już na FB pisałam, dopadła mnie pierwsza jesienna chandra, której z jednej strony nie miałam się zamiaru poddawać, a z drugiej zaowocowała ona tym, że nie chciało mi się czytać. Co oczywiście nie oznacza, że nie czytałam zupełnie nic, bo i owszem, czytałam, ale raczej gazety niż książki, a jeśli już książki, to raczej takie, które powieściami nie są.

Co więc czytałam? Przede wszystkim kupiłam sobie dwie książki Bożeny Żak-Cyran, które gorąco polecam osobom, które chcą się zdrowo i niekoniecznie skomplikowanie odżywiać. Pierwsza z nich, "Energia życia, energia pożywienia" to książka poradnikowa, traktująca o tym, iż zdrowie nie zawsze oznacza tyle, co brak chorób. I wbrew pozorom jest to bardziej książka filozoficzno - psychologiczna, niż typowo kulinarna. Nie mądruję się jeszcze za dużo, gdyż zostało mi kilkadziesiąt stron do końca, ale refleksjami na pewno się podzielę.

Natomiast "Odnowa na talerzu" to już nie teoria, a praktyka, czyli ogromny zbiór przepisów. Efektem zakupu jest to, iż dziś w pracy jadłam sobie pieczywo razowe z pasztetem z czerwonej soczewicy - własnej roboty, a co! :) Książkę w tej chwili testuje moja mama i mam nadzieję załapać się na efekt tych testów :)
A jeśli ktoś ma ochotę na dwa w jednym, czyli teorie i przepisy, polecam skromniutką, jeśli chodzi o objętość, "Kuchnię zdrowia i młodości": to ona narobiła mi ochoty, żeby jeść gruszki z kaszą jaglaną, potrawy z warzyw sezonowych i uważnie obserwować swój organizm.

A co planuję sobie kupić? Wpadły mi w oko dwa tytuły, na które natrafiłam w sierpniowym "Sensie" (z pięknymi portretami Beaty Pawlikowskiej w środku). Chodzi mi o "Sztukę prostoty" i "Sztukę umiaru" Dominique Loreau (swoją drogą polecam blog: http://minimalist-ka.blogspot.com/ - szkoda, że autorka tak rzadko dodaje posty, ale z drugiej strony... umiar, umiar, umiar).
Autorka książek od kilku lat mieszka w Japonii i jest zachwycona tamtejszym minimalistycznym sposobem życia. W "Sensie" przedstawiono to bardzo obrazowo: miseczka ryżu zamiast pizzy XXL. I piszę to ja, z do połowy zjedzonym Lionem w ręce, ale nic to, wszak lekturę mam dopiero przed sobą, a nie za :)

I tak właśnie wygląda moja "dygresja" do "Morderstwa niedoskonałego", które oczywiście zrecenzuję. I tak sobie myślę, że chyba jednak częściej będę pisać o tym, co chcę przeczytać - od razu czuję się bardziej zmotywowana! :)

wtorek, 13 września 2011

O mężczyźnie, który może wszystko (Ostatni taki Amerykanin - Elizabeth Gilbert)


Elizabeth Gilbert jak dotąd przeczytałam wszystko, co zostało wydane w Polsce i jest to jedna z moich ulubionych autorek. Oczywiście jedne książki podobały mi się mniej ("Ludzie z wysp"), jedne bardziej ("I że Cię nie opuszczę..."), a w innych po prostu się zakochałam, chociaż teraz akurat tę książkę nazywa się kiczowatą i pseudo-uduchowioną (dobrze wiemy, o której mówię). "Ostatni taki Amerykanin" jest bez wątpienia jedną z najciekawszych powieści w tym rankingu i właściwie trudno mi powiedzieć, czy bardziej podobało mi się to tzw. "pseudo-uduchowienie" z jej pierwszej znanej mi powieści, czy biografia, którą tyle co skończyłam czytać.

Nie ukrywam, że z człowiekiem o imieniu Eustace Conway (polecam wpisanie imienia i nazwiska w wyszukiwarkę) pierwszy raz spotkałam się właśnie w tej książce, chociaż w Ameryce jest to postać powszechnie znana. Kim jest Eustace? Człowiekiem, który "jako siedemnastolatek zamieszkał w głuszy i trzydzieści lat później wciąż tam jest". To człowiek, który żyje jak nomada, mieszka w swoim indiańskim tipi i jest tytanem pracy. Eustace ma misję: namówić ludzi, żeby nie żyli w pudełkach, nie jeździli pudełkami, nie odwiedzali się w pudełkach innych ludzi. Jego życiowym celem było, chociaż może jest nadal, nakłonienie jak największej liczby osób, żeby żyli jak najbliżej przyrody, korzystali z rozwiązań, które wieki temu zostały wymyślone przez ich przodków. W tym celu tworzy swój raj, swoją utopię, Żółwią Wyspę. Jest to ogromna połać lasu, gdzie Eustace hoduje warzywa, zwierzęta, poluje, pije wodę ze strumienia, a kolejni hipisi, idealiści i ekolodzy przyłączają się do niego... by równie szybko odejść. Eustace nie jest bowiem człowiekiem, który co rano zrywa się o świecie i biega po mokrej trawie. O świecie Eustace pracuje, ciężko pracuje.

Eustace jest człowiekiem, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Konno, wraz z dwójką przyjaciół przemierza w poprzek Amerykę, w takim czasie, jakiego nikt przed nim nie osiągnął. Kiedy spotykani na jego drodze ludzie deklarowali, że również chcieliby zdobyć się na coś tak szalonego, odpowiadał bez cienie wątpliwości w głosie: "Możesz!".

Najbardziej jednak ucieszyły mnie ostatnie rozdziały, kiedy to autorka przestała opisywać Eustace jako niemalże boga w ludzkiej skórze, lecz przedstawiła go jako zwykłego, zagubionego człowieka. Eustace miał fatalne relacje z ojcem, nie utrzymywał bliższych kontaktów z rodzeństwem, mimo wielu kobiet, które przyciągał jak magnes, nigdy nie założyć rodziny i nie doczekał się upragnionej gromadki dzieci. Praktykanci, którzy zjawiali się w jego raju, rzadko wytrzymywali dłużej niż kilka miesięcy.

Pod tym względem Eustace jest postacią tragiczną, idealistą, na którego przykładzie jasno widać, że nigdy nie można mieć wszystkiego i w życiu zawsze jest coś za coś. Eustace jest wcieleniem wolności, o której tak wiele osób marzy, ale czy jest naprawdę wolny? Ja doszłam do wniosku, że jednak nie, a o pardoks zakrawa fakt, że im bardziej wolny pragnął być, tym większy ciężar go przytłaczał.

Polecam, gdyż jest to świetnie napisała nietuzinkowej postaci, niezwykłego człowieka, ostatniego takiego dzikiego Amerykanina.

E. Gilbert, Ostatni taki Amerykanin, Rebis, 2011, s. 392.

niedziela, 11 września 2011

Wszystkie będziemy Czarownicami! (Życie jest bajką - Dubravka Ugresic)


Życie jest bajką, bo... chcemy wierzyć w szczęśliwe zakończenia.

Życie jest bajką, bo... wierzymy, że dobro zawsze zwycięża.

Życie jest bajką, bo... ciągle czekamy na pięknego księcia na różowym koniu, który zabierze nas do swojego zamku i uwolni od szarej codzienności.

Życie jest bajką, bo... w którejś pocałowanej żabie musi kryć się ten jedyny!

Życie jest bajką, bo... istnieje cała armia starych czarownic, których nie dostrzegamy!

Dubravka Ugresic dołączyła do pisarzy, którzy obrali sobie za cel opisanie tego, jak współcześnie funkcjonują pradawne mity (ja miałam przyjemność przeczytać tylko "Penelopiadę" Margaret Atwood). Napisała książkę o Babie Jadze, której w tekście... nie ma. To znaczy jest, ale zakamuflowana. I jakże mi się to zakamuflowanie podobało!

Książka podzielona jest na trzy części. W pierwszej obserwujemy skomplikowane relacje dorosłej córki ze starzejącą się matką. Część druga to opowieść o trzech starszych paniach, które przybywają do ekskluzywnego uzdrowiska. Wreszcie, ostania część, opowiada o tym, jak mit o Babie Jadze funkcjonował w różnych kulturach na przestrzeni wieków. I właściwie dopiero ta część wyjaśnia, w jaki sposób dwie poprzednie powiązane są z "babojagologią".

A powiązania te są tak subtelne, że dla niewprawnego (mojego) oka z początku niedostrzegalne. Owszem, bohaterkami są staruszki, ale nie popadajmy w paranoję: przecież nie każda miła lub niemiła starsza pani to od razu czarownica! Dopiero po lekturze ostatniej części, detale na które wcześniej nie zwróciłam uwagi, nabrały znaczenia. Przykłady? Jedna z bohaterek była ginekolożką, a przecież Baba Jaga często pomagała przychodzić na świat niemowlętom. Kolejna miała skłonność do echolalii i wymawiania wyrazów od tyłu, co także przypisuje się czarownicom. Jeszcze inna praktycznie nie opuszczała swojego mieszkania, które staje się substytutem chatki na kurzej nóżce. I tak dalej, te szczegóły można mnożyć.

"Życie jest bajką" to jednak przede wszystkim książka o starości, która niesie za sobą samotność, bezradność, niezgodę na własne, starzejące się ciało. Autorka porusza także wątki związane z odwiecznym pragnieniem przez człowieka długowieczności, strachu przed śmiercią oraz samym umieraniem - a ja jestem w tę tematykę od czasów pracy magisterskiej mocno wkręcona. W tym też przejawia się "babojagologizm" bohaterek: reprezentują to, czego wszyscy się boimy, co spychamy w najdalsze zakątki umysłu, co odpychamy od siebie, marginalizujemy. Tak samo izolowało się kiedyś czarownice, a obecnie starsze, niepotrzebne kobiety.

W zasadzie nie ma w tej powieści rzeczy, która mi się nie podobała, a już końcowy "coming out" jednej z bohaterek - re-we-la-cja, którą przeczytałam trzy razy! Polecam!

D. Ugresic, Życie jest bajką, Znak, Kraków 2011, s. 302.

wtorek, 6 września 2011

Czytacie poezję?


Jak w tytule? Czytacie? Bo ja od jakiegoś czasu nie.
Kiedyś, gdy chodziłam do liceum, owszem. Czytanie poezji bardzo nobilitowało mnie we własnych oczach, że niby taka romantyczna i uduchowiona jestem. Wtedy to zaczytywałam się Poświatowską, Pawlikowską - Jasnorzewską, Przerwą - Tetmajerem, Leśmianem. Oczywiście lubiłam poezję młodopolską (de-ka-den-cja - to słowo robiło na mnie niesamowite wrażenie) i wszelkie awangardy (bo kto by nie chciał należeć do a-wan-gar-dy?).
A przeszło mi na studiach, gdy najpierw rozbierałam wiersze na czynniki pierwsze (Lucylla Pszczołowska - brrrr...) oraz gdy czytałam je na akord, np. zbiór liczący sobie trzysta strona pokonywałam w jeden wieczór, nie zapamiętując z niego zupełnie nic, że o jakimkolwiek zrozumieniu tego, co czytam, nie wspomnę.
A zmierzam do tego, że trochę mnie jednak to moje nieczytanie poezji uwiera. Uwaga, uderzam w patetyczne tony: jeśli poloniści nie będą czytać Szymborskiej, Grochowiaka czy Tuwima... to kto ich będzie czytał?
Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zachwycił mnie jakiś wiersz i chyba był to Miłosz, z tomu "To" z 200o roku (jedenaście lat temu!!!).

Przeczytajcie. Podoba się?

Jasności promieniste,
Niebiańskie rosy czyste,
Pomagajcie każdemu
Ziemi doznającemu.

Za niedosiężną zasłoną
Sens ziemskich spraw umieszczono.
Gonimy dopóki żywi,
Szczęśliwi i nieszczęśliwi.

To wiemy, że bieg się skończy
I rozłączone się złączy
W jedno, tak jak być miało:
Dusza i biedne ciało.

niedziela, 4 września 2011

Marudzenie o "Mordercy bez twarzy" Mankella


Recenzji nie będzie. O książce "Morderca bez twarzy" Henninga Mankella nie chcę pisać po pierwsze dlatego, że przeczytałam ją już ponad miesiąc temu i nieco zatarły mi się wrażenia, po drugie zaś te wrażenia były mocno letnie.

Do lektury Mankella przymierzałam się już od dłuższego czasu, "Mordercę bez twarzy" zabrałam na urlop, przeczytałam, odłożyłam, zamierzałam o książce napisać, ale "tak jako wyszło", że piszę dopiero teraz.

Co Was urzeka w Mankellu? Kurt Wallander? Mnie nie urzekł: ot, kolejna postać, która tropi zabójców, borykająca się z problemami osobistymi. Klimat Skandynawii? No tak, ten rzeczywiście był: krótkie dni, długie wietrzno - śnieżne noce, ma to swój urok, ale bez przesady. Fabuła? Hmmm... dobrze przemyślana, to fakt. Zbrodnia, którą opisuje autor robi wrażenie (dwoje zmasakrowanych staruszków, którzy wiedli spokojne życie i nie mieli wrogów, więc komu nagle przyszło do głowy by ich zabić?), ale też nie jest znowu jakiś literackim ewenementem. W Wikipedii doczytałam, że autor"Sympatię czytelników zjednuje sobie rzeczowością stylu i dążeniem do maksymalnie prawdziwego opisu rzeczywistości." To akurat się zgadza: drobiazgowe analizowanie dokumentów, żmudne przesłuchania, codzienny trud wkładany w pracę - ale czy na pewno to stanowi o popularności książek tego autora? Więc co?

A może po prostu trafiłam nie na tą książkę Mankella, którą warto czytać? Postanowiłam zacząć chronologicznie, stąd mój wybór, ale może jest tak, że w kolejnych tomach autor dopiero się rozkręca? Albo po prostu "nie czuję tych" powieści...

A notka ta powstała po to, iż próbuję rozgryźć fenomen, którego nie rozumiem. A zrozumieć bym chciała :)

piątek, 2 września 2011

Gdy życie zatoczy krąg... rozpocznij następny! (Dom w Italii - Peter Pezzelli)


Uff... po wielkim rozczarowaniu, jakim była książka "Każdej niedzieli", miło spędziłam czas z "Domem w Italii". Peter Pezzelli zawarł w niej wszystko to, co podobało mi się w jego wcześniejszych książkach. Mamy więc człowieka, na którego barki nagle spada ciężar, z którym nie bardzo wie, jak sobie poradzić. Mamy niepowtarzalnym klimat małego włoskiego miasteczka, bohaterowie jedzą dobre, włoskie jedzenie (ależ miałam ochotę na spaghetti w trakcie lektury!) i wszystko, mimo początkowych niepowodzeń kończy się dobrze. Od autora "Kuchni Franceski" naprawdę nie oczekuję niczego więcej :)

Autor tym razem opowiada w gruncie rzeczy banalną historię. Peppi, główny bohater, traci żonę. po tym zdarzeniu nie może znaleźć sobie miejsca w Ameryce, więc postanawia wrócić do korzeni, a więc do Włoch właśnie. Planuje zamieszkać w swoim rodzinnym mulino, czyli młynie, ale z tych planów nic nie wychodzi, gdyż budynek został kompletnie zniszczony. Dlatego też Peppi zmuszony jest zamieszkać u swojego przyjaciela z dzieciństwa, Luci. Początkowo Włochy nie przynoszą mu spodziewanej ulgi. Aby zabić smutek i przygnębienie, mężczyzna oddaje się swoim dwóm pasjom: jeździ na rowerze i uprawia ogród (ach, jakże mi się zamarzyły pomidory zrywane z własnych krzaczków!). Szybko jednak okazuje się, że to nie wystarcza, Peppi popada w jeszcze większą chandrę, a może już nawet w depresję.

Aleeeee... jak już zaznaczyłam, wszystko kończy się dobrze. Peppi poznaje Lucrezię, samotną kobietę, która kilka lat wcześnie straciła męża. I teraz wystarczy umieć dodać dwa do dwóch: samotny mężczyzna + samotna kobieta =... wiadomo :)

Peter Pezzelli opowiada w "Domu w Italii" historię dwojga ludzi, których życie zatoczyło krąg. Nie oznacza to jednak, że już nic ich nie czeka oprócz wegetacji w oczekiwaniu na koniec życia. Zawsze przecież można rozpocząć kolejne koło - co stoi na przeszkodzie? Jest to prosta życiowa prawda, jednak podana w naprawdę przyjemny sposób. W dodatku książki tego autora mają tę właściwość, że czyta się je błyskawicznie: właściwie nie wiadomo kiedy człowieka przewraca ostatnią stronę!

P. Pezzelli, Dom w Italii, Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 295.