niedziela, 28 lutego 2010

Studium samotności (Fastryga - Grażyna Jagielska)


Jak już pisałam, "Fastrygę" zaczęłam czytać, gdyż skojarzyła mi się z "Dzidzią", a poza tym uwielbiam wszelkiego rodzaju sagi, historie rodzinne, babcine opowieści itd. I tak: po pierwsze książka Grażyny Jagielskiej nie przypomina "Dzidzi", po drugie z "babcinymi opowieściami" przy kominku też ma niewiele wspólnego.
Co nie zmienia faktu, że książka jest rewelacyjna, chociaż bardzo, bardzo smutna.

Tym, co wysuwa się na pierwszy plan, jest historia Ewy - młodej kobiety, niespełnionej malarki, maltretowanej przez męża (przez piętnaście lat!). Nie ma tu jednak szczegółowo opisanych scen przemocy, to raczej studium psychiki kobiety, która nie może uwolnić się od swojego oprawcy. Co ciekawe, autorka oddaje też głos drugiej stronie, którą pokazuje jaką słabą, nienawidzącą siebie za to, co robi, ale nie tylko nie może zdecydować się na leczenie, ale też nie może przestać bić, zmieniając życie swojej rodziny w piekło.

Druga rzecz, jaka wbiła mnie w fotel, to przerażająca samotność, jakiej doświadcza każdy członek opisywanej rodziny. Matka zupełnie nie ma kontaktu z córkami, nie ma pojęcia, czego doświadcza Ewa, Mela zaś jest niema, chociaż pewnie gdyby umiała mówić, niewiele by to zmieniło. Mąż nie potrafi rozmawiać z żoną, żona z dziećmi, a dzieci zdają się nie łączyć żadne więzi. Polecam prześledzenie dialogów w tej powieści. Tam nie tylko każdy mówi o czymś innym. Jedna osoba zupełnie nie słucha drugiej: czeka, aż ta skończy mówić, by móc zacząć opowiadać własną historię.

No i zakończenie, które przynosi rozwiązanie okupacyjnej zagadki (dziadek Ewy w czasie wojny ukrywał Żydów), z drugiej zaś stanowi zwieńczenie tego, o czym już pisałam: kompletnego braku zrozumienia i empatii. Dlatego tytuł "Fastryga" odbieram jako zwięzły opis relacji między bohaterkami. Są one niepełne, źle zszyte, byle jak "sfastrygowane".

Polecam książkę Grażyny Jagielskiej. Kazimiera Szczuka napisała na okładce: Jak na debiut - świetna. Ja powiem po prostu: świetna, nie tylko ja na debiut. I już poluję na "Płaskudę", która ukazała się w tym roku i która zapowiada się równie interesująco.

Ocena: 5+/6

G. Jagielska, Fastryga, wyd. W.A.B., Warszawa 2006, s. 294.

czwartek, 25 lutego 2010

Kieszonkowy atlas kobiet BIS (Dzidzia - Sylwia Chutnik)


Czytając "Dzidzię" pierwszy raz miałam nieodparte wrażenie, że... ja już "Dzidzię" czytałam. Bo tak: tematyka wojny i powstania - była, bohaterowie pełni żalu, żyjący na marginesie społeczeństwa - byli, rozrachunek ze wszystkimi możliwymi stereotypami - był, charakterystyczna stylistyka - była.

Zaczynam od tej uwagi, gdyż, cóż, nowa, druga, powieść Sylwii Chutnik niestety, ale mnie rozczarowała. "Dzidzia" w niczym nie różni się od "Kieszonkowego atlasu kobiet", który swojego czasu bardzo mi się podobał. A podobał mi się, bo książka poruszała tematykę wojny i powstania, bohaterowie byli pełni żalu i żyli na marginesie społeczeństwa, a autorka rozprawiała się ze wszystkim możliwymi stereotypami. I uczciwie przyznaję, że w którymś momencie to wynajdywanie podobieństw zaczęło mi nawet sprawiać frajdę. Ale...
Czytanie drugi raz o tym samym, u tej samej autorki, w książce różniącej się tylko okładką (bardzo ładną nawiasem mówiąc) trochę mija się z celem.

"Dzidzia" to książka mówiąca o zemście historii. W czasie wojny Stefa Mutter wydaje Niemcom dwie Polki: matkę i córkę. Kilkadziesiąt lat później jej wnuczka rodzi kalekie dziecko, dziewczynkę, która nosi takie samo imię, jak zamordowana w czasie wojny nastolatka. Ten punkt wyjścia posłużył autorce do napisania kontynuacji swojej pierwszej powieści - niestety - w której nie ma pozytywnych bohaterów, nie ma dobrych ludzi, a Polska jawi się jako zacofana prowincja Europy: i straszna, i śmieszna.

I powiem tak: "Dzidzia" nie jest złą powieścią (chociaż ja mniej więcej w połowie zaczęłam czytać ją nie jak powieść, a satyrę prozą). Jeśli ktoś nie czytał pierwszej książki Chutnik, jest szansa, że ta będzie mu się naprawdę podobać. "Dzidzia" jest po prostu wtórna i zdaję sobie sprawę, że powtarzam to na wszystkie możliwe sposoby, ale po laureatce Paszportu Polityki spodziewałam się więcej. A to, że darzę autorkę sympatią za jej pozaliteracką działalność nie zmienia faktu, że w czasie lektury jednak trochę się nudziłam.

A teraz, dla porównania, chwyciłam za "Fastrygę" Grażyny Jagielskiej, gdyż na okładce wyczytałam co następuje: "Fastryga" to opowieść o trzech pokoleniach kobiet, których losy naznaczone są tajemniczym piętnem. Czy ich życiem kieruje Zło, które zadomowiło się w rodzinie Werskich jeszcze w czasie okupacji? Ciekawe, jak "Fastryga" wypadnie na tle "Dzidzi". Zamierzam sprawdzić :)

Ocena: 3-/6

S. Chutnik, Dzidzia, wyd. Świat Książki, Warszawa 2009, s. 170.

wtorek, 23 lutego 2010

Gorzka piguła (Cukiereczki - Mian Mian)


Po studiach została mi jedna bardzo dotkliwa przypadłość czytelnicza. Otóż jak już zacznę coś czytać, to skończę. Choćbym nie wiem jak cierpiała przy lekturze, choćby nie wiem jak książka była nudna - brnę do końca. I dla "Cukiereczków" nie zrobiłam wyjątku, a powinnam. Przez pierwsze sto stron bowiem czułam narastającą irytację przemieszaną z nadzieją, że może jednak akcja się rozkręci. Dalej już tylko się złościłam i ze wszystkich sił starałam się czytać jak najszybciej, żeby zacząć coś innego.

Gdybym miała określić "Cukiereczki" dwoma słowami to nazwałabym je nudnymi i pretensjonalnymi. Zero akcji. Nudni, bez przerwy gadający bohaterowie, którzy snują się z kąta w kąt i mają takie imiona jak Kiwi, Jabłko, Żuczek, Kociak, Kotka, a nawet Nankińskie Kluski. Głowna bohaterka, Hong, kocha Saininga, którego "włosy są jak wątki jej myśli", "opuszki palców silne" i tak jak ona obgryza paznokcie. Poza tym bohaterowie chodzą na dyskoteki, łączą w pary we wszystkich możliwych konfiguracjach, zażywają heroiną, palą marihuanę, nic nie robią i marzą, by zostać wielkimi artystami... Dla mnie zdecydowanie za dużo.

Pamiętam, że ładnych kilka lat temu czytałam "Ćpuna" i byłam zachwycona - stąd mój wniosek w poprzednim poście, że na pewne lektury chyba po prostu jestem za stara, bo w "Cukiereczkach" nie znalazłam NICZEGO, co by mnie chociaż trochę zainteresowało. Pierwszy raz daję jedynkę z wykrzyknikiem i więcej o tej książce nie zamierzam pisać, bo po prostu nie lubię pastwić się nad książkami.

A teraz biorę się za "Dzidzię" i mam nadzieję, że moja opinia będzie się różniła od tej zawartej tu. Bo "Kieszonkowy atlas kobiet" naprawdę mi się podobał i nie chciałabym się rozczarować.

sobota, 20 lutego 2010

Wyrózniono mnie + stosik

Bardzo dziękuję Atram78 za wyróżnienie mnie tym oto znaczkiem:
Jest mi tym bardziej miło, że bloga prowadzę dopiero od listopada, a już ktoś zdążył go zauważyć :)

Nie wiem, czy można przyznać ten tytuł osobie, która już go dostała, ale moje "typy" to:
1. Virginia - virginia79.blog.onet.pl
2. Bernadetta Darska - bernadettadarska.blog.onet.pl
3. Nyx - naitoxtaixdei.blogspot.com (nigdy nie mogę zapamiętać tej nazwy :))

A że książek nigdy dość, chwalę się moimi nowymi zdobyczami, będącymi rezultatem wyprawy do Empiku i przecen w Matrasie:




Od dołu:
Michalina Olszańska - Dziecko gwiazd. Atlantyda
Danuta Marcinkowska, Ewa Marcinkowska - Schmidt, Klaudyna Schmidt - Lawendowy pył
Sylwia Chutnik - Dzidzia
Tatiana de Rosnay - Klucz Sary
Susan Fletcher - Eve Green
Tanya Maria Barrientos - Rodzinne podobieństwo
Pearl S. Buck - Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu

A tymczasem męczę się nad "Cukiereczkami". Zdecydowanie na niektóre lektury jestem za stara...

czwartek, 18 lutego 2010

W poszukiwaniu sensu życia ( 39,9 - Monika Rakusa)


Kontynuuję czytanie książek z "Serii z miotłą" i tym razem padło na "39,9" Moniki Rakusy. Książka odleżała swoje na półce, gdyż przeczytałam na okładce co następuje: Czterdziestolatka. Ma drugiego męża, dwoje dzieci, oryginalne przemyślenia na temat współczesnych wydarzeń kulturalnych i politycznych i... depresję. Zabawnie, szczerze, z rozbrajającą autoironią... itd. Dałam się nabrać i w pierwszej chwili pomyślałam, że jest to książką w duchu Grocholi czy Szwai. I pomyliłam się. Nie mam wątpliwości: ta książką podoba mi się bardzo i już zakwalifikowałam ją "do powtórnego przeczytania".

Książka ma formę dziennika, którego autorka wkrótce skończy czterdzieści lat i nagle dostrzega, że w jej życiu po prostu i zwyczajnie brakuje sensu. Od razu wyklucza najprostszą możliwość: nie będzie pracować jako wolontariuszka, bo to zajęcie dla nastolatek i czułaby się śmiesznie. Wie, że drugą Janiną Ochojską nie zostanie. Zdaje sobie też sprawę, że sensem jej życia raczej nie staną się dzieci, gdyż z macierzyństwem ma doświadczenia, delikatnie rzecz ujmując, średnie. Odkopuje więc historię własnej rodziny (z pochodzenia jest Żydówką), jeszcze raz analizuje relacje jakie łączyły ją z kaleką matką. Przyczyn swojego dziwacznego zachowania szuka w dzieciństwie, co owszem, udaje się, ale bynajmniej niczego nie rozwiązuje i nie wyjaśnia. Oczywiście przechodzi na dietę, po której stwierdza, że wygląda tak samo, tylko sprawia wrażenie bardziej zmaltretowanej. Chodzi na terapię, którą szybko porzuca, bo ta niczego jej nie wyjaśnia.

Autorka porusza także kwestie braku damskiej solidarności, zazdrości i zawiści między paniami. Stawia tezę iż wmówiono nam, że istnieje coś w rodzaju zbiorniczka, w którym znajduje się szczęście, miłość, spełnienie, kariera itd. Tyle tylko, że z tego zbiorniczka nie każda z nas dostanie po równo: najwięcej dostaną najgrzeczniejsze, najlepiej przystosowane. Czyli: jeśli jakaś kobieta ma więcej ode mnie, ja automatycznie jestem od niej gorsza i dostanę mniej. Trzeba więc zrobić wszystko, żeby tamtej zołzie dopiec, dogryźć, dokuczyć, pomniejszyć jej osiągnięcia.

W dniu czterdziestych urodzin bohaterka książki nie przeżywa jakiegoś olśnienia, jej życie nie ulega gwałtowniej zmianie. Na urodzinowym torcie każe ustawić postać staruszki,.Cukiernik jednak, zamiast zgarbionej babinki z laską, dekoruje tort roześmianą od ucha do ucha babunią.
Taki miły akcent na koniec.

Polecam "39,9", szczególnie tym, którzy tak jak ja uwielbiają "Dziewczynę z zapałkami" Anny Janko czy "Białe zeszyty" Sonii Raduńskiej. Jak dla mnie: literatura kobiety o kobietach - i chyba jednak dla kobiet - na najwyższym poziomie. A autorce można pozazdrościć (a pewnie!) świetnego debiutu.

Ocena: 5/6

M. Rakusa, 39,9, wyd. W.A.B., Warszawa 2008, s. 215.

wtorek, 16 lutego 2010

Nie podobało mi się/podobało mi się ("Insekt" - Claire Castillon) + BONUS


Nie potrafię powiedzieć, czy opowiadania Claire Castillon podobały mi się czy nie. W ogóle nie potrafię ustosunkować się do tej książki. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy warto ją przeczytać, odpowiedziałabym, że oczywiście: warto. Z drugiej strony sama na dalsze poznawanie twórczości autorki nie mam już ochoty.

Spoiwem całej książki są relacje na linii matka - córka, a uczucia jakie im towarzyszą to złość, niezrozumienie, nadopiekuńczość, nienawiść, agresja, niespełnione oczekiwania z obu stron, poświecenie, niedocenienie...itd.
Niby zapowiada się dobrze, ale:

Nie podobał mi się język. Męczyła mnie narracja pierwszoosobowa. Nie podobał mi się agresywny ton, w jakim utrzymane są opowiadania. Nie podobały mi się opisane sytuacje, momentami banalne. Nie podobała mi się "oczywistość" z jaką bohaterki opowiadań przedstawiały swoje racje.

Natomiast, żeby nie było tak jednoznacznie negatywnie, muszę oddać sprawiedliwość autorce i napisać, że kiedy kilka godzin po przeczytaniu książki zaczęłam ją jeszcze raz kartkować, jestem w stanie streścić każde opowiadanie. A było ich dziewiętnaście. Wychodzi więc na to, że w każdym było coś, co zapada w pamięć, przykuwa uwagę. W każdym była jakaś puenta, jakiś element, który nie pozwala o sobie zapomnieć. A o to chyba chodzi, tak?

Dlatego daję 3, a nie, jak początkowo zamierzałam, 2-.

***

W ostatnim poście pisałam, iż od jakiegoś czasu pochłania mnie coś, co z książkami ma niewiele wspólnego. Oto efekt mojego weekendowego nabierania raz oczka lewego, raz oczka prawego. Jestem z siebie bardzoo dumna, ale też mierzę wysoko. Mam swój Mount Everest, który zrobię sobie, jak tylko robić się na nauczę. A wygląda on TAK. Może następnej zimy. Albo jeszcze następnej:)

C. Castillon, Insekt, wyd. W.A.B., Warszawa 2009, s. 174.

niedziela, 14 lutego 2010

Będąc angielską służącą (Dom w Riverton - Kate Morton)


Sympatie (i antypatie) literackie rodzą się w różnych okolicznościach. Moja sympatia do Grace, głównej bohaterki powieści "Dom w Riverton" narodziła się dokładnie na 152 stronie, kiedy to dziewczynka, w tajemnicy przed dorosłymi, kupowała i ukradkiem czytała książki A.C. Doyle'a. Poza tym jestem z siebie bardzo dumna, gdyż jedną z powieściowych tajemnic odkryłam już na stronie 74, tymczasem została ona ujawniona prawie na końcu, a książka liczy sobie 573 strony:)

Akcja powieści rozgrywa się w dwóch planach czasowych. Pierwszy to rok 1999. Reżyserka chcąca nakręcić film o mieszkańcach Riverton, gdzie samobójstwo popełnił świetnie zapowiadający się poeta, kontaktuje się z Grace, która w wieku 14 lat rozpoczęła służbę właśnie w Riverton. Obecnie Grace ma 99 lat i, pod wpływem spotkania z autorką filmu, zaczyna snuć wspomnienia o swojej młodości. I tu zaczyna się coś dziać coś, co bardzo mi się w tej książce podobało. Otóż na ogół w tego typu powieściach jest tak, że to losy dobrze urodzonych są na pierwszym miejscu, a służba pozostaje gdzieś w tle. A tu niespodzianka: wydarzenia, które poznajemy przedstawione są z punktu widzenia młodziutkiej służącej. I owszem, pisze ona o rodzinie, która ją zatrudnia, ale równie wiele miejsca poświęca rozmowom prowadzonym w kuchni, ploteczkom, ukazuje kulisy funkcjonowania wielkiego domu, który zobaczyć można na okładce. Grace jest lojalną służącą, wierną swojej pani Hannah, której życie jest także jej życiem. Dlatego książka ta częściej pokazuje to, co dzieje się za kulisami, a więc np. przygotowanie do balu, a nie sam bal. Podobał mi się również sposób, w jaki ukazane zostały "szalone" lata dwudzieste. Dla Grace nie oznaczały one tańców do białego rana - ona, jako prosta dziewczyna ze zdziwieniem patrzyła na to, jak zmieniały się obyczaje. Podobnie nie rozumiała sensu i mechanizmu wojny: ona widziała tylko, że jej ukochany wrócił do domu odmieniony. Wielka historia i wielkie zmiany są więc tej powieści jedynie tłem, natomiast książką skupia się na tym, co na ogól pozostaje ukryte.

Kolejną rzeczą, która bardzo mi się w tej powieści podobała, to tajemnica, którą poznajemy na ostatniej stronie, a która jest zapowiedziana zaraz na samym początku. Czytelnik dostaje oficjalną wersję wydarzeń: młody poeta popełnia samobójstwo w Riverton na oczach dwóch sióstr. A potem może się już tylko domyślać, jak było naprawdę. Tajemnicę zna tylko Grace i nikomu nie zdradziła jej przez kilkadziesiąt lat.

"Dom w Riverton" to bez wątpienia książka z klimatem, który najpierw tworzy zakurzona biblioteka, pokój dziecinny, suterena dla służby, relacje państwo - służba, a potem mamy już Londyn, tajemniczy romans, wyzwoloną kobietę, kobietę - wampa i kobietę zawiedzioną z swoich oczekiwaniach... bardzo udana mozaika.

Daję mocne 4+, bo jednak po lekturze czuję pewien niedosyt - sama nie wiem czego. Tym samym pierwsze spotkanie z twórczością Kate Morton na pewno nie będzie ostatnim.

Czytałam tę książkę dokładnie tydzień, co spowodowane jest faktem, iż ostatnio przeżywam pewną fascynację, której efekty pokażę na blogu już wkrótce, chociaż z książkami nie ma ona zbyt wiele wspólnego :) A tymczasem po przeczytaniu dwóch "grubasów" ochoczo zabrałam się za "Insekt" Claire Castillon - zbiór króciutkich opowiadań.

K. Morton, Dom w Riverton, wyd. MUZA, Warszawa 2007, s. 573.

czwartek, 11 lutego 2010

Witajcie w naszej bajce (Akademia pana Kleksa - Jan Brzechwa)

Nie, to nie ja zdziecinniałam, tylko pewna czwartoklasistka czytała tę książkę w szkole, a ja pomagałam jej napisać charakterystykę dziwacznego Ambrożego. I żeby jajko nie okazało się mądrzejsze od kury, ja także odświeżyłam sobie tę uroczę książeczkę. Książeczkę, którą uwielbiałam, gdy miałam siedem, osiem lat. Pamiętam, jak bardzo się cieszyłam, gdy na pierwszej stronie przeczytałam, że do swojej akademii Kleks przyjmuje tylko dzieci, których imię zaczyna się na literką "A"! Moje się zaczynało, a mojej przyjaciółki nie - o jaka ja byłam szczęśliwa, że mnie przyjmą, a ją, Dorotkę, nie. A potem doczytałam, że przyjmują tylko chłopców i mina mi zrzedła...
A jeszcze później zakochałam się w tej piosence:




Kolejną moją ukochaną książką z dzieciństwa była "Ronja, córka zbójnika". Znalazłam ją wetkniętą w jakiś zakurzony koniec półki i już nie mogę się doczekać, kiedy znów ją sobie przeczytam :)

poniedziałek, 8 lutego 2010

Słów mi brak (Piaskowa góra - Joanna Bator)


"Piaskową górę", której lekturę zapowiadałam na blogu z dobry miesiąc, przeczytałam dwa dni temu. Pierwszy entuzjazm powinien więc już opaść... ale nie opadł i chyba nie opadnie. Joanna Bator napisała bowiem książkę genialną pod każdym. względem Przeczytałam na którymś blogu, niestety, nie pamiętam na którym, że są takie książki, o których nawet gdyby napisało się w nie wiadomo jakich superlatywach, to i tak nie oddadzą one całego zachwytu. Mam wrażenie, że tutaj jest podobnie: książka ta podobała mi się od pierwszej do ostatniej strony, nie miała słabszych momentów, które czytałam mniej uważnie, nie miała bohaterów, których uważałabym za mniej ciekawych, a poza tym zachwycił mnie język.

Ale po kolei.

Na okładce znaleźć można wypowiedź autorki:

Interesują mnie już tylko opowieści. Wymyślam je, wpuszczam w język i czuwam nad tym, jak rosną. Fascynują mnie pokrętne genealogie i rodzinne (nie)podobieństwa. Ludzie jak ziarnka piasku, brzydkie miasta i stacje, na których nie zatrzymują się pośpieszne. Inność, która pojawia się jak Dominika Chmura z Piaskowej Góry i ukazuje to, co ukryte pod pozorem przeciętności i normy.

Historia opowiedziana w książce jest właśnie taka. Rozgrywa się w Wałbrzychu, na nowym osiedlu, Piaskowa Góra. Jego mieszkańcy są do bólu przeciętni, do bólu zwyczajni, jednak, jak chyba każdy, marzą o lepszym życiu. Wierzą, że gdyby tylko "coś" im pomogło, ich los mógłby się odmienić. Tymczasem życie płynie, a zmiana na lepsze nie następuje.

Jadzia Chmura, matka Dominiki, w młodości marzy, by poślubić lekarza. Kiedy wychodzi za górnika-alkoholika marzy już tylko, by powiodło się jej córce. "Powiodło" natomiast znaczy dla Jadzi tyle co wyjechać do Enerefu i złapać porządnego Niemca za męża. Mieć dom, jak z katalogu. Był ładnym i milutkim i znać swoje miejsce: kobieta zawsze pod mężczyzną (dosłownie i w przenośni). W życiu Jadzi jednak nie udaje się nic: nie udała jej się rodzina (córka-dziwadło i mąż, który umiera zakrztusiwszy się pączkiem), jej ojcem okazał się ktoś inny, niż myślała (co za wstyd!), wyśniony kochanek z Enerefu podarował jej koronkowe body i więcej nie wrócił.

Świat opisywany w "Piaskowej górze" to świat wyraźnie podzielony na męski (kopalnia, bar) i kobiecy (kuchnia, sklep), na tych, którzy zazdroszczą (tych jest więcej) i na tych, którym się zazdrości (mniejszość). To świat, gdzie ceniona jest przeciętność, lecz jednocześnie każdy ma się za kogoś lepszego niż sąsiad. I w końcu: to świat niewolnicy Izaury, tureckich bluzeczek, niemieckich krasnali i kryształów na segmencie.

Mam wrażenie, że piszę nieco chaotycznie, ale też wiem, że wszystkiego nie dam rady opisać. Książka ta bowiem opowiada kilka różnych historii: babek, matek i córek, a także męskich ambicji i aspiracji, by komuś dorównać - tylko nie zawsze wiadomo komu i po co. Jestem zauroczona językiem autorki: żywym, barwnym, potoczystym i wciągającym. Skojarzenie literackie? "Panna Nikt", "Gnój", "Konopielka". Nie dawałam jeszcze na tym blogu książkom ocen, ale posiłkując się skalą szkolną, daję 6. Z plusem oczywiście. Bo naprawdę nie pamiętam, kiedy czytałam coś aż tak dobrego. Teraz "Piaskową górę" przechwyciła moja mama i pierwsze okrzyki zachwytu już się pojawiły.

Pod koniec roku na Onecie przeczytałam, że ktoś wytypował "Piaskową górę" na drugie miejsce w rankingu na książkę roku. Pierwsza była "Toksymia" Małgorzaty Rejmer. I prawdę mówiąc nie potrafię sobie wyobrazić, jak dobra musi ona być, skoro ktoś uznał ją za lepszą od powieści Bator.

Na koniec dodam, że niezmiernie ucieszyła mnie wiadomość, że autorka pracuje nad kontynuacją. Nie mogę się doczekam. A póki co czytam "Dom w Riverton" (nie idzie mi) i poluję na "Japoński wachlarz".

J. Bator, Piaskowa góra, W.A.B., Warszawa 2009, s. 443.

Ocena: 6+/6

czwartek, 4 lutego 2010

Zdobycze biblioteczne, czyli przez pół roku mogę nie wychodzić z domu ;-)

Powiem to od razu: lubię stosiki. A piszę to dlatego, gdyż na wielu blogach pojawiają się wpisy, gdzie się na stosiki narzeka: że za duże, że znowu. Ja nie narzekam, lubię mieć wybór, bo niestety, ale nie udaje mi się książek czytać z planem w ręku. Po prostu sięgam na to, na co w danej chwili mam ochotę. Dlatego patrzę sobie na zgromadzone dziewiętnaście książek i cieszę się na samą myśl o lekturze ;-)
A oto moje najnowsze zdobycze:


Od dołu:

Czarodziejka z Florencji - Salman Rushide,
Dziesiąty krąg - Jodi Picoult
Dom w Riverton - Kate Morton (wpływ Prowincjonalnej Nauczycielki)
Pchli pałac - Elif Safak
Klub Dantego - Matthew Pearl
Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki - Mario Vargas Llosa



"Seria z miotłą" (podobały mi się wszystkie książki z tej serii, jakie do tej pory miałam okazję przeczytać, więc teraz zaopatrzyłam się w więcej). Od dołu:

39,9 - Monika Rakusa
Sto butelek na ścianie - Ena Lucia Portela
Cukiereczki - Mian Mian
Płacząca Zuzanna - Alona Kimchi
Insekt - Claire Castillon

Dodatkowo mam jeszcze "Białe zeszyty" Soni Raduńskiej, które nie zostały umieszczone na tym zdjęciu.
Od dołu:

Miasto Śniących Książek - Walter Moers
Intruz - Stephenie Meyer
Nowe przygody Mikołajka, t.2 - Rene Goscinny, Jean- Jacques Sempe
Pozłacana rybka - Barbara Kosmowaska
Igor - Barbara Ciwoniuk (bardzo podobała mi się "Ania")
Perswazje - Jane Austen (oczywiście dodatek do "Zwierciadła")
188 dni i nocy - Małgorzata Domagalik i Janusz L. Wiśniewski (dodatek do "Pani")
Ojciec Chrzestny - Mario Puzo (pierwsze miejsce w rankingu Biblionetki)

A książki, które sobie spontanicznie kupiłam, zaprezentuję wkrótce ;-)

środa, 3 lutego 2010

Kolejne ogniwo blogowego łańcuszka ;-)

Medolo, bardzo dziękuję za zaproszenie do zabawy i wymyślenie fajnych pytań :)

1. Czy jest książka, która wyjątkowo Ciebie inspiruje? Dlaczego?

Ostatnio poczytuję sobie "W dżungli niepewności" Beaty Pawlikowskiej i nie wiem, czy bardziej czuję się zainspirowana książką, czy autorką. Pada tam zdanie, że każdy jest dyrektorem swojego życia, które można porównać do firmy. I tylko od nas, dyrektorów, zależy, jak ta firma będzie prosperować. Niby banalne, ale nie chce mi wyjść z pamięci.

Inną prostą prawdę znalazłam kilka miesięcy temu w czytadle "Jedz, módl się, kochaj". Okazuje się bowiem, że na duże zmartwienia, czasem wystarczy duży talerz makaronu z sosem pomidorowym. A proste rozwiązania od dawna uważam za najlepsze.

2. Postać, z którą mogłabyś się zidentyfikować.

Ania z Zielonego Wzgórza. Nie tylko dlatego, że nosimy to samo imię i obie nienawidzimy arytmetyki. Czasem wydaję się sobie tak samo anachroniczna jak bohaterka Montgomery, która zamiast twardo stąpać po ziemi, woli sobie pomarzyć i poczytać.

Zdarza mi się też pomyśleć o sobie "To było w stylu Scarlett" - i mam wtedy na myśli bohaterkę "Przeminęło z wiatrem".

A ostatnio, o zgrozo!, rozpoznałam siebie w bohaterce filmu "Wyznania zakupoholiczki".

3. Czytanie a otoczenie - do domu przynosisz nowe książki, a rodzina/znajomi na to...

Z tym póki co nie mam problemów, gdyż mania kupowania książek ogarnęła mnie dokładnie w listopadzie ubiegłego roku - przez całe studia nie miałam czasu na czytanie "dla przyjemności", gdyż pochylałam się nad "Bez dogmatu", "Próchnem" i "Rodziną Połanieckich". Teraz nadrabiam, ale mam wrażenie, że rodzina nie do końca zdaje sobie sprawę, ile tak naprawdę kupuję. Wczoraj, gdy przydźwigałam cztery nowe pozycje, zbyłam tatę stwierdzeniem, że to z biblioteki... Mój ukochany jednak, gdy pochwaliłam się zdobyczami, powiedział krótko "- O Jezu" :).

Aerien, Virginio i Nyx - ja "typuję" Was, gdyż na blogach nie zauważyłam, abyście brały udział w zabawie.

Moje pytania są takie:

1. Jaki był Wasz stosunek do lektur szkolnych? Macie jakąś ulubioną?
2. Czy macie jakąś książkę, która stoi na półce "od zawsze", rozpada się, ale nie macie zamiaru się z nią rozstawać? (ja mam:))
3. Czy była taka książka, nad którą zdarzyło Wam się spędzić całą noc i połowę poranka?

poniedziałek, 1 lutego 2010

W poszukiwaniu utraconego czasu - (Pensjonat - Piotr Paziński)


Nigdy nie lubiłam rywalizować ani ścigać się z kimś, dlatego nie rozumiem mechanizmu, jaki zadziałał u mnie, gdy zobaczyłam w zakładce "Zakolejkowane" na blogu strona105 książkę Piotra Pazińskiego "Pensjonat". - O nie, nie, nie - pomyślałam. - Przeczytam ją pierwsza. I nic to, że właśnie czytałam coś innego: przerwałam na 20 stronie i zaczęłam czytać "Pensjonat". A że książka ma tylko 135 stron, to lektura poszła mi całkiem sprawnie, chociaż sama już widzę, że nie jest to książka do szybkiego, jednorazowego przeczytania. Fabuła bowiem w tym utworze jest właściwie żadna: dorosły mężczyzna, pochodzenia żydowskiego, odwiedza dom wypoczynkowy, do którego, już po wojnie, zabierała go babcia. Był wtedy dzieckiem i siłą rzeczy nie wszystko zapamiętałam. Odwiedza więc pensjonat ponownie, jednak nie zastaje tam już żywych ludzi, pokoje świecą pustkami. Zaludniają go zaledwie cienie tych, którzy kiedyś tam mieszkali, a teraz obecni są tylko na starych fotografiach. I oczywiście w pamięci narratora. Tym samym w trakcie lektury nie mogłam pozbyć się natrętnego skojarzenia z dziełem Marcela Prousta.

Książka ta jest wspomnieniem o tych, których już nie ma. Autor przedstawia codzienne życie w pensjonacie, przytacza rozmowy, pokazuje zwyczaje. Jednocześnie dzieło mówi o historii narodu żydowskiego, o jego tradycji, która po wojnie powoli umiera. Jak można przeczytać na okładce książki, Piotr Paziński jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Midrasz". Dlatego nie dziwi mnie swoboda, z jaką wplata w powieść te wiadomości - fragmenty, które mówiąc o kulturze i historii były dla mnie najbardziej interesujące.

W książce przeważają opisy. I niech nie przerażają się ci, którzy skrzętnie omijali je w "Nad Niemnem" - sama do nich należałam ;). Tutaj opisy są atutem, świetnie nadają się do powolnego, wieczornego czytania i właściwie każde zdanie zasługuje na podkreślenie i przepisanie.

Wcale mnie nie dziwi, że książkę nagrodzono Paszportem Polityki - co prawda nie przeczytałam wszystkich pozycji nominowanych do tej nagrody, ale nie przeszkadza mi to uważać, że Piotrowi Pazińskiemu słusznie się to wyróżnienie należy. Bardzo pozytywnie wypowiada się o powieści Michał Głowiński, a kogo jak kogo, ale jego zdaniu można ufać.

A jeśli ktoś ma ochotę na lekturę, a niekoniecznie ma zamiar książkę kupić lub czekać aż pojawi się w bibliotece, chętnie pożyczę, tzn. wyślę pod wskazany adres. Tylko trzeba mi zagwarantować, że po przeczytaniu książka do mnie wróci, a przesyłka i tak wyjdzie taniej niż zakup;-)

P. Paziński, Pensjonat, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2009, s. 135.