środa, 29 sierpnia 2012

Tytuł mówi sam za siebie :) (Wyznania upiornej mamuśki - Jill Smokler)

Tytuł: Wyznania upiornej mamuśki
Autor: Jill Smokler
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka (dziękuję!)
Liczba stron: 190
Rok wydania: 2012


Książka Jill Smoker najpierw prawie miesiąc czekała na półce na odpowiedni moment... a potem pochłonęłam ją za jednym zamachem, w dwie godziny! Jest to bowiem jedna z tych lektur, od których nie można się oderwać. Jak już człowiek zacznie czytać, to człowiek przestanie dopiero wtedy, gdy dojdzie do ostatniej strony.

Jill Smokler jest matką trójki dzieci: jednej dziewczynki i dwóch chłopców. Przed ich urodzeniem pracowała jako architekt wnętrz, spędzając wolny czas głównie na zakupach. Pierwsza ciąża była dla niej kompletnym zaskoczeniem, czuła się zupełnie nieprzygotowana na to, co ma ją spotkać. Dwie następne... no cóż. Dwie następne wcale nie sprawiły, że nagle zaczęła spełniać się w roli perfekcyjnej mamy, zawsze uśmiechniętej, piekącej domowe ciasteczka i angażującej się w życie szkoły. 

Autorka kilkakrotnie podkreśla, że nie jest pisarką, a Wyznania upiornej mamuśki powstały na podstawie bloga, którego zaczęła prowadzić między czytaniem książeczek, a przygotowywaniem dzieciom obiadu. 

Nie jestem mamą, ale nawet mi jest łatwo zauważyć, że kwestie, o których pisze autorka są często przemilczane. Stwierdza ona bowiem, że macierzyństwo to nie sama słodycz, że zdarza jej się mieć serdecznie dość swoich pociech i czasem na obiad podaje im chleb z masłem orzechowym.

Jill Smokler pisze w sposób lekki i zabawny, przytacza wiele komentarzy czytelników swojego bloga, przy których prawie umarłam ze śmiechu. Nie mam pojęcia jednak, dlaczego nazywa się "upiorną". Dla mnie jest po prostu szczera, a to, że czasem najchętniej wysłałaby swoje pociechy w kosmos... zdarza się najlepszym, prawda :)?

Książkę serdecznie polecam mamom, które będą miały okazję skonfrontować swoje doświadczenia z doświadczeniami autorki. Myślę jednak, że w tym przypadku posiadanie dzieci nie jest konieczne, aby świetnie się bawić przy lekturze - książka stanowi świetny antydepresant, w dodatku wydawany bez recepty! :)

Polecam! :)

niedziela, 26 sierpnia 2012

Mongolia dla początkujących (Wszyscy jesteśmy Nomadami - Małgorzata Dzieduszycka - Ziemilska)

Tytuł: Wszyscy jesteśmy Nomadami
Autor: Małgorzata Dzieduszycka - Ziemilska
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Liczba stron: 279
Rok wydania: 2012

Po książki podróżnicze sięgam baaaardzo rzadko, żeby nie powiedzieć wcale.
Nie lubię ich... ponieważ rzadko znajduję w nich coś ciekawego.

Niektóre książki podróżnicze za bardzo przypominają mi sprawozdania w stylu: ile kilometrów, jaki środek transportu, jaka pogoda itd. A co mnie to obchodzi?

Inne znowu niebezpiecznie zbliżają się do podręcznika historii i skupiają się na takich rzeczach jak daty, miejsca, postaci historyczne... z ja po lekturze i tak nic z tego nie pamiętam.

Wkurzają mnie też wynurzenia w stylu: "Przybyłem na Świętą Górę, pokłoniłem się bóstwom i och!, ach!, ależ jestem uduchowiony".

Co więc musi się stać, abym sięgnęła po książkę będącą relacją z podróży :)?

Musi ona np. opowiadać o kraju, o którym nie wiem zupełnie NIC.

I tak jest w przypadku Mongolii.
Stolica Mongolii? Yyyyyy....eeee...Ułan Bator?
Znani ludzie z Mongolii? 
Zespoły? Filmy? Artyści?
Nie mam pojęcia!

A że mam obsesję na punkcie, mówiąc dosadnie, bycia mniej głupią niż jestem, bardzo chętnie skorzystałam z możliwości przeczytania książki o Mongolii właśnie.

Nasze kontakty z przypadkowo spotkanymi Mongołami są pozorne. Na ogół nic z nich nie wynika. Ani nie wzbogacamy wiedzy o napotkanych ludziach, ani nie wzbudzamy ich zainteresowania nami. Żadnych bliższych przyjaźni ani relacji na przyszłość z tych spotkań nie będzie. Przyglądamy się sobie - bardziej my im niż oni nam, bo my znaleźliśmy się tutaj także i po to, żeby im się przyglądać. Jesteśmy zadowoleni, gdy są ubrani w tradycyjne stroje, krzywimy się, gdy mają na sobie T-shirty z nadrukiem. A jeśli zatrzymamy się w jakiejś jurcie na dłużej, zjemy z gospodarzami posiłek, wypijemy kumys, słoną herbatę albo przywiezioną przez nas wódkę, czy wtedy dochodzi między nami do jakiejś wymiany? (s. 182)

Dla mnie powyższe słowa są kwintesencją książki Wszyscy jesteśmy Nomadami. I naprawdę doceniam ich szczerość. Bo czym tak naprawdę jest podróżowanie? Zmianą miejsca, przerwaniem rutyny, oderwaniem się od codzienności. Chociaż tego ostatniego nie jestem pewna, w dobie Internetu i komórek... Nie do końca też chce mi się wierzyć w to, że ktoś pobył tydzień w jakimś mało uczęszczanym miejscu, przespał się w namiocie i od tej pory "nic w jego życiu nie było takie samo". Nie twierdzę, że nie może się tak stać, ale też sądzę, że takie sytuacje są naprawdę rzadkie. 

Autorka nie dorabia do swojej podróży żadnej ideologii. Albo nie wyłapałam tego momentu, albo słowem nie wspomina o tym, dlaczego zdecydowała się na podróż. Kilka razy natomiast pisze, że przez jakąś salę muzealną przeszła nie zatrzymując się przy eksponatach, albo zwyczajnie darowała sobie jakąś atrakcję turystyczną.

Wiele miejsca natomiast poświęca na subiektywne opisy przyrody, nastroju swoich kompanów (a miała ich wyjątkowo niedobranych) czy ludzi mijanych po drodze. Są to jednak tylko opisy, migawki, coś, co ja odbieram jako literackie pocztówki z wakacji, które tworzy się, aby nie zapomnieć nastrojów, wrażeń, ulotnych myśli. 

Dla mnie ta książka jest przede wszystkim bardzo szczera. Małgorzata Dzieduszycka - Ziemilska w żaden sposób nie upiększa tego, co mija po drodze. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zachwycić się zdjęciami, które prezentuje: nie miałam pojęcia, że krajobrazy Mongolii są tak piękne! No i zdjęcia mongolskich zdjęci: cudo!

Czy jestem po tej lekturze mądrzejsza? Na pewno, ale nie jest to wiedza, którą mogłabym zdobyć czytając notkę w Wikipedii. 

Książkę szczerze polecam. Absolutnie nie jest ona sztampowym przewodnikiem - i właśnie ten nieprzewodnikowy charakter uważam za jej największą zaletę. 

A autorka o książce opowiada TUTAJ.

A przecież może być tak pięknie - zapraszam na nowego bloga! :)

Część z Was już pewnie wie, cześć jeszcze nie, ale od ponad miesiąca prowadzę drugiego bloga, którego motto brzmi:

A przecież może być tak pięknie!

O czym? O wszystkim innym niż książki :)
Początkowo blog miał służyć mi do motywowania się, zapisywania dobrych rzeczy, jakie mnie spotykają, do dzielenia się przemyśleniami i inspiracjami, do pisania o zdrowym odżywianiu, pozytywnym myśleniu, muzyce itd.

Teraz widzę, że skręca on nieco w stronę, której nie przewidziałam: w stronę sportu, który zaczynam po amatorsku uprawiać, w stronę zdrowego stylu życia, wreszcie: podejrzewam, że często będą pojawiać się posty o makijażu, gdyż połknęłam malarskiego bakcyla.

A zatem: serdecznie zapraszam!




wtorek, 21 sierpnia 2012

Zbrodnia i kawa! (Handlarz śmiercią - Sara Blædel)

Tytuł: Handlarz śmiercią
Autor: Sara Blædel
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka (dziękuję!)
Liczba stron: 365
Rok wydania: 2012

Pamiętam, jak jeszcze kilka miesięcy temu krygowałam się przed napisaniem recenzji kryminału. Bo się nie znam, bo rzadko czytam, bo mogę przecenić albo nie docenić. Tymczasem od dłuższego czasu nadrabiam kryminalne zaległości i czytam ich naprawdę dużo. W sumie nie ma się specjalnie czym chwalić, ale z dumą zaznaczam, że moja opinia staje się coraz bardziej wiarygodna :)

Ale do rzeczy. Handlarz śmiercią Sary  Blædel zalicza się do popularnego nurtu "skandynawskich kryminałów", które osobiście całkiem lubię. Nie ma tu jednak siarczystej zimy, szybko zapadającego zmroku i przejmującego wiatru. Tak często eksponowane w tego typu powieściach zjawiska atmosferyczne schodzą na dalszy plan, może nawet trochę ze stratą dla książki, która traci przez to  ów "skandynawski" klimat. Za to, co z satysfakcją odnotowałam, bohaterowie piją wprost niewyobrażalne ilości kawy. Kawa naprawdę leje się tu strumieniami!

Handlarz śmiercią zaczyna się świetnie, całkowicie dałam się porwać historii, która przedstawiona zostaje z prawdziwym impetem. Na wstępie bowiem mamy dwa trupy: młodej dziewczyny uduszonej w parku oraz dziennikarza kryminalnego, który interesował się handlarzami narkotyków w Kopenhadze. 

Wydarzenie przedstawione są z dwóch perspektyw: Louise i Camilli. Ta pierwsza jest asystentką kryminalną, druga zaś pracuje jako dziennikarz i nie przestaje węszyć w poszukiwaniu tematów na pierwszą stronę. Louise i Camilla w którymś momencie zaczynają prowadzić równoległe dochodzenie, z takim samym zaangażowaniem.

Niestety, po kilkudziesięciu stronach śledztwo staje w martwym punkcie i w powieści robi się nieco mniej ciekawie. W moim odczuciu, autorka do końca nie odzyskuje impetu, z jakim wystartowała. Właściwie nie do końca potrafię stwierdzić, czy mi się to podoba, czy nie. Błyskawicznie przestępców łapie się bowiem tylko w filmach akcji, książka, opisując np. bezskuteczne działania policji, ma szansę nieco bardziej zbliżyć się do rzeczywistości.

Trochę rozczarowało mnie także zakończenie. Fakt, wszystkie wątki zostały wyjaśnione, niby nie ma nieścisłości, a jednak... czegoś mi zabrakło. Nie chcę zdradzać za dużo, bo moje rozczarowanie dotyczy w dużej mierze tego, kto zabił, ale jednak końcówka wydała mi się trochę niedopracowana.

Nie zmienia to jednak faktu, że Handlarz śmiercią jest powieścią, która czyta się szybko i z przyjemnością. Ciekawa jest relacja między dwiema przyjaciółki, Louise i Camille, który niby się przyjaźnią, ale jednak można wyczuć rywalizację miedzy nimi, ciekawie został zarysowany wątek dotyczący życia prywatnego Louise i z chęcią sprawdzę, jak zostanie od pociągnięty w dalszych tomach.

Czy polecam? Powiem tak: czytałam kryminały zarówno lepsze, jak i gorsze, ten plasuje się gdzieś po środku. Gdybym miała określić go jednym słowem, byłoby to słowo "poprawny". Ale, jak wiadomo, gusta są różne i najlepiej samemu sprawdzić, czy Camilla Lackberg nie przesadza twierdząc, że uwielbia kryminały Sary Blædel.

sobota, 18 sierpnia 2012

Jeśli chcesz zabić człowieka... (Zakładnik - Pierre Lemaitre)

Tytuł: Zakładnik
Autor: Pierre Lemaitre
Wydawnictwo: MUZA (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 357

Pisałam ostatnio na Facebooku, że im mniej mam czasu na czytanie, tym więcej fajnych książek wpada mi w ręce. Zakładnik jest kolejnym przykładem na potwierdzenie mojej tezy. To książka brawurowa, oparta na świetnym pomyśle, w której od pewnego momentu wszystko dzieje się w zawrotnym tempie. I ma wszystko to, czego zabrakło mi w trakcie lektury TEJ książki: fakt, przypomina nieco hollywoodzki film, ale bez tandetnych zwrotów akcji i łzawych zakończeń.

Książka zaczyna się bardzo spokojnie, czytelnik poznaje głównego bohatera, Alaina Delambre. To miły i spokojny człowiek, który od dłuższego czasu pozostaje na bezrobociu. Każdy, kto kiedykolwiek szukał pracy dłużej niż pół roku, wie, jak przygnębiający to stan. Wie, z jaką zazdrością patrzy się na osoby, które wstają rano i na osiem godzin pogrążają się w "pracowych" sprawach. Wie, jak frustrujące są wizyty w Urzędzie Pracy, wie, jak przygnębiające jest odpowiadanie na kolejne oferty, które pozostają bez odpowiedzi. 

Alain zna to aż za dobrze, jego frustracja rośnie z każdym dniem. Mało tego, pracodawca, który za marne pieniądze zatrudnia go na kilka godzin dziennie, wytacza mu proces. Dlatego też nie należy sie dziwić, że mężczyzna jest w stanie zrobić wszystko, kiedy na horyzoncie pojawia się szansa na otrzymanie zatrudnienia na reprezentacyjnym stanowisku w wielkiej korporacji, gdzie jego wiedza i doświadczenie mają szansę znowu się przydać. 

Alian przygotowuje się do rozmowy, godzi się także na dziwny pomysł firmy rekrutacyjnej, która chce przeprowadzić symulację wzięcia zakładników. Zakładnikami w tym przypadku mają być pracownicy firmy, a Alain miałby ich przesłuchać... Podejrzewam, że mężczyzna zgodziłby się nawet na ich torturowanie, gdyby go o to poproszono - jego desperacja jest tak wielka. 

Tymczasem dowiaduje się... że w grze zwanej "rekrutacja" jest tylko figurantem, a stanowisko otrzyma ktoś inny. Od tej pory wypadki zaczynają toczyć się przerażającym tempie, a sam Alain, kiedy idzie na rozmowę z naładowaną bronią, nie do końca jest w stanie przewidzieć, co z tego wyniknie.

Może świadczy to mnie o źle... ale rozumiem emocje Alaina, który ustawia potencjalnego pracodawcę pod ścianą i celuje do niego... Autentycznie to rozumiem i myślę, że chyba zrozumie to większość bezrobotnych. Książka jest więc z jednej strony powieścią sensacyjną, z pogoniami, więzieniem i złym facetem w kominiarce. Z drugiej jednak strony, to znakomite studium człowieka doprowadzonego do ostateczności.

Alain nie jest zdemoralizowany, nie ma w sobie duszy zabójcy, nie chce nikogo skrzywdzić. Chce po prostu godnie żyć - i dlatego jest w stanie postawić na jedną kartę i zaryzykować... właściwie wszystko.

Zakładnika czyta się szybko i w napięciu. Fakt, jest kilka momentów, które wydają się trochę naciągane, ale też można to wybaczyć, bo nie są zupełnie nieprawdopodobne. Świetne jest to, że autor nie zafundował czytelnikowi na koniec taniego happy endu, że nie wszystko kończy się dobrze. Fantastyczny jest także sposób, w jaki autor przedstawia miłość głównego bohatera do żony i córek. I niech mi ktoś powie, że nie jest to siła, która napędza i daje nieprawdopodobną siłę. 

I na koniec motto, które bardzo zapadło mi w pamięć i które może stanowić nieco ironiczne podsumowanie recenzji oraz Zakładnika:

Jeśli chcesz zabić człowieka, zacznij od dania mu wszystkiego, o czym marzy. Najczęściej to wystarczy.

Gorąca polecam: powieść sensacyjna na najwyższym poziomie!

Jednocześnie tak oto znalazłam kolejnego autora, którego twórczość będę z uwagą śledzić, to już druga, po Ślubnej sukni, powieść tego autora i obie uważam za rewelacyjne!

czwartek, 16 sierpnia 2012

Książka, którą napisano dla mnie! (Przyjaciółki - Lisa Verge Higgins)

Tytuł: Przyjaciółki
Autor: Lisa Verge Higgins
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 334


Doskonale zdaję sobie sprawę, że wiele osób po lekturze tej notki może stwierdzić, że moja entuzjastyczna recenzja jest na wyrost i przesadzam z zachwytem. Tyle... że ja nie przesadzam. Przyjaciółki to jedna z tych książek, o której, gdybym przeczytała ją w innym czasie, napisałabym, że jest dobrym czytadłem, na odprężenie, które co prawda niczego nowego nie wnosi, ale miło spędza się z nią czas.

Tymczasem Przyjaciółki mogę zaliczyć do tej samej kategorii, do której kiedyś zaliczyłam Jedz, módl się, kochaj. Wiem, że na pisarstwo Elizabeth Gilbert wiele osób reaguje wysypka, ja jednak na jej książkę trafiłam w dobrym momencie... Można powiedzieć, że to nie ja znalazłam lekturę, lecz ona znalazła mnie. Tak jest i tutaj: Przyjaciółki nie są arcydziełem, jednak czytałam je o szóstej rano w zatłoczonym autobusie z wypiekami na twarzy... bo to był właśnie mój moment na tę książkę!

Tyle tytułem wstępu. Lisa Verge Higgins opowiada w swoje powieści historię czterech przyjaciółek. Poza przyjaźnią - dzieli je wszystko. A jednak... 

Prawdziwy przyjaciel zna nas lepiej, niż my sami siebie znamy - i tak jest w tym przypadku.

Rachel umiera i wie o tym. Przed śmiercią jednak wykazuje się wielką przenikliwością i każdej z bohaterek przydziela zadanie, które ta ma wykonać po jej śmierci.

Kate - moja absolutna ulubienica, dzięki której zakochałam się w tej książce! - ma skoczyć z samolotu na spadochronie. Brzmi super... tylko Kate nie ma duszy ryzykantki, nie lubi wyzwań, wychowuje trójkę dzieci i to im poświęca się bez reszty. Skoki ze spadochronem nie mieszczą się w jej rozkładzie dnia.

Takie zadanie bardziej pasowałoby do Jo, kobiety sukcesu, która nie lubi stabilizacji, zmienia facetów jak rękawiczki i pnie się po szczeblach drabiny zawodowej. Tyle że Jo... ma zająć się osieroconą córką Rachel. A na małych dziewczynkach Jo zna się tak, jak kura na pieprzu.

Zostaje jeszcze Sarah, która za sprawą Rachel leci do Indii, żeby... spotkać się ze swoją miłością sprzed lat. No własnie: "sprzed lat". Czy mężczyzna, którego Sarah przez lata idealizowała, spełni jej oczekiwania?

Dla mnie Przyjaciółki to książka mówiąca o tym, co w życiu ważne. Czasem jednak okazuje się, że ważne jest wcale nie to, co przez lata za takie uważaliśmy. Albo wręcz przeciwnie, może się okazać, że to, co najważniejsze, mieliśmy na wyciągnięcie ręki i żeby to odkryć, wcale nie trzeba było podróżować na druga półkulę czy robić inne, równie zwariowane rzeczy.

Nie wiem, czy na kogoś ta książka będzie miała podobny wpływ, ale dla mnie była jak... terapia. W miejscu, gdzie absolutnie się tego nie spodziewałam, znalazłam wskazówki, których od dawna szukałam. Znalazłam kilka sytuacji, przez które jakiś czas temu przechodziłam...

I dla mnie właśnie na tym polega magia książek w ogóle. Dokładnie na tym! 

Przyjaciółki uważam bowiem za pozycję napisaną specjalnie dla mnie... i nie ma znaczenia, że pewnie przeczytają ją tysiące osób na całym świecie!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Książka jak hollywoodzki film (Dwukrotna śmierć Daniela Hayesa)

Autor: Marcus Sakey
Tytuł: Dwukrotna śmierć Daniela Hayesa
Wydawnictwo: Rebis (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron. 410

Za filmami akcji nie przepadam. Nie fascynują mnie pościgi, ucieczki, strzelaniny. Jednak to, co na ekranie wypada kiepsko, w literaturze okazuje się... no własnie: czym? Czytając Dwukrotną śmierć Daniela Hayesa mniej więcej do połowy lektury myślałam, że wychwalę tę książkę pod niebiosa. Jednak w połowie nastąpiło coś takiego, że mój zachwyt gdzieś wyparował. 

A zaczyna się tak: młody mężczyzna budzi się na plaży nagi i zziębnięty... i zupełnie nie pamięta, kim jest. Nie rozpoznaje swoich ubrań, nie ma pojęcia, co w jego samochodzie robi broń. Kiedy przegląda się w lustrze, własna twarz, którą przecież każdy zna najlepiej, wydaje mu się zupełnie obca. Nazwisko "Daniel Hayes", które należy do niego, nic mu nie mówi. Ożywia się natomiast oglądając serial Słodkie dziewczyny, zaś jedna z grających aktorek wydaje mu się dziwnie znajoma. I to przeczucie, że skądś zna Emily Sweet jest jedyną rzeczą, jaka naprowadza go na trop swojego wcześniejszego życia. Kiedy jednak przeszukuje internet dowiaduje się, że odtwórczyni postaci Emily, Laney Thayer, nie żyje. Że prawdopodobnie została zamordowana. Jako pierwszego podejrzanego Daniel typuje siebie... chociaż potem zaczyna mieć coraz więcej wątpliwości. 

Książka Marcusa Sakeya należy do tych powieści, w których ciągle coś się dzieje. Część wydarzeń ma miejsce w świecie realnym, jednak dużo miejsca zajmują też myśli Daniela. A ten ma w głowie prawdziwy chaos! 

Nie ukrywam, że Dwukrotna śmierć... tak porządnie wciągnęła mnie dwa razy: na samym początku oraz pod koniec. Ostatnie pięćdziesiąt stron zaś nie przeczytałam, a pochłonęłam. Chociaż...

Uważam, że w środkowych rozdziałach autor sam sobie strzelił w kolano. Bo jeśli zaczyna się świetnie, plącze wątki, stawia pytania, ma się ambicje napisać coś więcej, niż tylko powieść sensacyjną... to w połowie nie robi się czytelnikowi takiego numeru! Marcus Sakey, w moim odczuciu, trochę za bardzo wczuł się w to, że jedna z jego bohaterek gra w serialu... i sam zastosował motyw rodem wzięty z jakiegoś głupiego tasiemca. I od tego momentu, niestety, powieść nie jest już taka super. 

Dwukrotna śmierć Daniela Hayesa jest powieścią wartą przeczytania, co do tego nie mam wątpliwości. Świetny język, wartka akcja, świetne wstawki w formie scenariusza, które nadają dynamizmu i wprowadzają nowa perspektywę. Zakończenie jest zgrabne, wszystko do siebie pasuje, ja jednak wyobrażałam je sobie trochę inaczej. Z jednej strony czytelnik otrzymuje odpowiedź na wszystkie pytania, jakie zdążył sobie zadać, z drugiej zaś... to zakończenie mogło być lepsze, nie tak ckliwie i "serialowe". 

Wiem, że jest to moja skrajnie subiektywna ocena, ale dla mnie pierwsze rozdziały tej książki mają siłę dynamitu... który stopniowo staje się kolorowymi fajerwerkami. Niby wszystko jest okej, niby przyjemnie się patrzy... ale niedosyt pozostaje. 

środa, 1 sierpnia 2012

Zapomnij o serniku z proszku! (Ciasta bez pieczenia Dr. Oetker)

Tytuł: Ciasta bez pieczenia od A do Z
Wydawca: Weltbild (dziękuję!) 
Liczba stron: 320
Rok wydania: 2012

Książki z logo "Dr. Oetker" kupuję w ciemno i jest to swoisty wyjątek. Bardzo nieufnie bowiem podchodzę do książek kucharskich, których autorem nie jest Polak. Nieufności tej nauczyła mnie Julia Child, która dowodziła, że np. miary w poszczególnych krajach się różnią. I tak np. "szklanka mąki" napisana w przepisie stworzonym przez Francuza, może oznaczać zupełnie inną ilość niż ta sama "szklanka mąki" z przepisu z książki amerykańskiej.

Ciasta bez pieczenia są moim wakacyjnym hitem i właściwie odkąd pojawiły się na straganach pierwsze truskawki, nie wynoszę jej z kuchni. I pewnie jeszcze długo w niej pozostanie, zawiera bowiem aż 220 przepisów. Powtarzam: 220! Podejrzewam więc, że przez następne 10 lat nie będę musiała szukać inspiracji na zimne słodkości gdzie indziej :)



Mocną stroną tej książki są przede wszystkim zdjęcia. Jak to zwykle w "etkerowskich" publikacjach bywa, ciasta pożera się oczami. Zdjęcia są kolorowe i radosne, a ciasta przepięknie wystylizowane (o ile mogę użyć tego słowa). 



I chyba nie znajdzie się osoba, która nie znajdzie tu propozycji dla siebie. Są bowiem przepisy i na wykwintne torty, i na ciasta, które przygotowuje się (dosłownie!) w 15 minut.  Są ciasta z truskawkami, malinami, brzoskwiniami, jagodami, jabłkami... Są serniki i ciasta z bezą. Są propozycje dla dzieci i dla smakoszy, z alkoholem. Mamy ciasta klasyczne jak i takie, przy których na pewno usłyszycie pytanie: A co to jest?

Kolejną rzeczą, na którą zawsze zwracam uwagę, jest dostępność składników. W tym przypadku jest okej. Fakt, może być kwestią problematyczną zdobycie wafelków z kształcie serduszek, ale cała reszta jest jak najbardziej osiągalna. Opis przygotowania również jak najbardziej przejrzysty, czytając i przygotowując, nie miałam dylematów w stylu "co do czego i jak". 



Gorąco polecam tę książkę! Zarówno tym osobom, które zrobiły już w życiu setki serników na zimno, jak i tym, które dopiero rozpoczynają przygodę z gotowaniem. Kopalnia pomysłów i inspiracji, a książkę naprawdę można oglądać godzinami!

PS Zdjęcia pochodzą z TEJ strony.