sobota, 29 października 2011

Nocne zwierzęta (Tony i Susan - Austin Wright)

Z dobrymi książkami jest... dziwnie. Najpierw, zachwycony czytelnik - recenzent daje sobie "chwilę" na odsapnięcie, przemyślenie, poukładanie myśli, potem na ta "chwila" przedłuża się do prawie miesiąca... i oto kiedyś zachwycony, a teraz mocno zdezorientowany czytelnik zasiada przed komputerem i nie wie co napisać . Tak mam w tym przypadku.

"Tony i Susan" to powieść, która wbiła mnie w fotel. Poruszyła, zachwyciła, maksymalnie wciągnęła. A gdy skończyłam czytać, zaczęłam kombinować. Czy oby na pewno dobrze ją zrozumiałam? Zaraz, zaraz... jak należy interpretować tę scenę? Hmm, co też autor mógł mieć na myśli? I przekombinowałam. I doszłam do wniosku, że takie pytania nie mają sensu. Że lepiej za jakiś czas przeczytać książkę raz jeszcze i może dojrzy się w niej coś, co przy pierwszej lekturze umknęło. Bo mam wrażenie, że "Tony i Susan" wymaga drugiego podejścia. Kiedy bowiem czyta się pierwszy raz, całkowicie pochłania fabuła. Za drugim razem zaś... no właśnie Za drugim razem można wydobyć to, co mam wrażenie, przy pospiesznej lekturze umyka. 

Tony nie istnieje naprawdę. Jest bohaterem książki, którą napisał Edward, były mąż Susan. Edward prosi kobietę, żeby przeczytała Nocne zwierzęta, które napisał. Susan czyta - i chwilami nie wierzy w to, co czyta. A czytelnik nie wierzy razem z nią.

Głównym bohaterem Nocnych zwierząt jest, jak już wspomniałam, Tony. Tony, wraz z żoną i córką, wybierają się na wakacje. Na drodze dochodzi do przepychanki między dwoma samochodami, Tony jest zmuszony zjechać na pobocze. Pozwala, by dwoje mężczyzn uprowadziło, a następnie zgwałciło i zabiło te dwie najbliższe mu kobiety. Sam nie robi nic, co dla mnie było szokiem. Ale z drugiej strony odniosłam wrażenie, że autor zagrał tu z czytelnikiem: tak przedstawił wydarzenia, że właściwie wychodzi na to, iż nie było dobrego moentu, aby zareagować. Wychodzi na to, że Tony mógł tylko stać i patrzeć na rozgrywającą się tragedię - a przecież to absurd!

Mężczyzny absolutnie nie tłumaczy to, że nie jest typem macho, że jest człowiekiem kulturalnym, brzydzi się przemocą i nigdy wcześniej jej nie stosował. Nie tłumaczy go to też fakt, że nigdy wcześniej nie był w podobnej sytuacji, że jest profesorem, a więc typem intelektualisty a nie mięśniaka i że on był sam, a napastników trzech. Przecież chodziło o jego żonę i córkę! Tony opamiętuję się po fakcie, gdy jest już za późno. Współpracuje z policją, stara się rozpoznać sprawców, na koniec zaś.... no właśnie! Zakończenie tej powieści jest niesamowite i nie zamierzam go zdradzać.

Susan zaś to wszystko czyta, analizuje, a przy okazji rozmyśla o swoim byłym związku z Edwardem, sfrustrowanym pisarzem i, mam wrażenie, takim samym niedojdą jak powieściowy Tony. I nie ukrywam też, że w którymś momencie miałam ochotę huknąć w ucho i ją, i Tony'ego. Za ten marazm, analizowanie wszystkiego, powolność.

Na okładce powieści straszny napis: Zapomniane arcydzieło amerykańskiej literatury. "Straszy", ponieważ ja tych wszystkich "arcydzieł" zawsze mocno się obawiam i do takich haseł podchodzę sceptycznie. Zapewniam jednak, że tu nie ma się czego bać i jeśli którąś z ostatnio czytanych powieści miałabym nazwać arcydziełem, to może właśnie tą? Polecam książkę wymagającemu czytelnikowi, który lubi w powieściach emocje, ale takie, które nie wnikają z szalonej akcji, lecz ze śledzenie mrocznej strony ludzkiej duszy, gdzie bohater zostaje postawiony w sytuacji skrajnie nietypowej i w której zachowuje się zupełnie nie tak, jak byśmy tego oczekiwali. Ale dzięki temu też, przedstawionej historii nie sposób wyrzucić z pamięci.

A. Wright, Tony i Susan, MUZA, Warszawa 2011, s. 381.

czwartek, 27 października 2011

Wyszła z domu, nie wróciła (Rzeka zimna - Magdalena Kawka)

Oj, popłynęła autorka tej książki, popłynęła... Wątek zaginionej pisarki, wątek nieudanego małżeństwa, wątek trudnych relacji matka - córka i to razy dwa, wątek machlojek w małym miasteczku, wreszcie: wątek-o-którym-nie-mogę-napisać-żeby-nie-popsuć-niespodzianki. A to nie koniec! Tematyka "Rzeki zimna" jest przebogata, połączyć to wszystko w spójną całość - karkołomne. A jednak można! Najnowszą powieść Magdaleny Kawki czyta się rewelacyjnie, a mnogość sytuacji i bohaterów tylko tę lekturę uprzyjemnia, nie ma bowiem szans na to, żeby się znudzić.

Zawsze fascynowała mnie tematyka zaginięć. Jak to? Wyszedł z domu i nie wrócił? To co się z nim stało? Jak to zniknął? Tak bez dokumentów, ubrań na zmianę, z dnia na dzień, z godziny na godzinę? Z tymi pytaniami musi zmierzyć się Tamara, młoda kobieta mieszkająca w Paryżu, która otrzymuje wiadomość, że w Grzmotach, malutkiej mieścinie, zniknęła jej matka. Zostawiła wszystko: komórkę, dokumenty, głodnego kota. Co się z nią stało? Tamara próbuje rozwikłać tę zagadkę i szybko wpada na trop skandalicznego procederu, w który zamieszane są osoby, których nigdy by o to nie podejrzewała.

Motyw amatorskich śledztw pojawia się w literaturze dość często i ja osobiście bardzo go lubię. Może dlatego, że sama należę do osób raczej strachliwych i nigdy w życiu bym się takiego działania nie podjęła? Tamara jest wybitnie nieostrożna, lekceważy znaki ostrzegawcze, które dostaje i tylko cudem udaje jej się uniknąć tragedii.

Tamara zjawia się w Grzmotach, gdzie wszyscy wszystkich znają i gdzie atmosfera jest aż duszna od plotek i wzajemnych podejrzeń. Jednocześnie sporo czasu spędza w domu, gdzie szczelnie zamyka okna i zaciąga rolety, gdyż ktoś urządza sobie spacery pod jej oknem. A w okolicy podobno straszy duch myśliwego... Niesamowity klimat!

W pierwszej chwili myślałam, że "Rzeka zimna" to powieść kryminalna, mam jednak wrażenie, że wątków społeczno - obyczajowych jest w niej znacznie więcej, co akurat przemawia na korzyść. Autorka nie kreuje sielskiej atmosfery prowincji, lecz wprowadzając np. postać Agaty, sąsiadki Tamary, pokazuje zaściankowy sposób, w jaki myślą mieszkańcy Grzmot. Przerażające, tym bardziej, że poczciwa Agata w dobrej wierze ogromnie krzywdzi swoją córkę. A przecież nie jest złą osobą! Tam po prostu wszyscy myślą podobnie! A jeśli już przy bohaterach drugoplanowych jesteśmy, to dużym plusem jest to, że każdy z nich jest "jakiś", nie zlewają się oni w jedną szarą masę.

Jedyne, czego do końca nie rozumiem, to sam tytuł powieści. Okej, zakończenie (bardzo dobre zakończenie!)  w jakiś sposób go wyjaśnia, ale jakby... nie do końca. Biorąc pod uwagę całość, jest to jednak zupełnie nieistotny szczegół :)

M. Kawka, Rzeka Zimna, SOL, 2011, s. 316.


wtorek, 25 października 2011

Zaczęło się od... diabła (Okno z widokiem - Magdalena Kordel)

"Okno z widokiem" to książka idealna na chandrę. Należy ona bowiem do gatunku tych lżejszych, ale lżejszych w dobrym znaczeniu tego słowa. Zapewnia bowiem bardzo przyjemną rozrywkę na kilka godzin, a przy tym ma to "coś", co mnie ogromnie urzekło i przez co mogę ją z czystym sumieniem polecić.

Opisana historia zaczyna się od ogromnej fascynacji głównej bohaterki, Róży, diabłem. Na "spotkania" z diabłem chadza jej babcia, co ogromnie małą Różę intryguje. A gdzie najczęściej można diabła spotkać? No tak: na rozstaju dróg. A że na rozstaju dróg jest też kapliczka, Róża zaprzyjaźnia się ze św. Antonim, z którym ubija różne ciemne interesy. Okazuje się jednak, że Antoni jest w niebezpieczeństwie: zły inwestor chce zająć tereny przy rozstajnych drogach i wybudować tam jakieś hale, niszcząc tym samym piękny krajobraz. Róża stanowczo się temu sprzeciwia, wciągając w całą akcję profesora i studentów archeologii. Ma bowiem zamiar udowodnić, że jest to teren cenny ze względu na swoją historię i nie można tam nic zmieniać.

Sama historia jest dość prosta, nie ma tu nagłych zwrotów akcji ani łzawych dramatów. Ogromnie podobały mi się jednak w tej powieści dialogi, które uważam za jej najmocniejszą stroną. Uważam, że trudno jest zapisać rozmowę tak, aby nie brzmiała ona sztucznie, używając przy tym naprawdę ładnej polszczyzny. Autorce ta sztuka się udała: dialogi Róży z profesorem oraz Róży i proboszcza to prawdziwy majstersztyk. Ponadto bardzo dobrze udało się oddać autorce klimat niewielkiej miejscowości: Malownicze w tej powieści naprawdę jest malownicze i aż ma się ochotę tam pojechać... na trochę, na napoleonki do "Piątego Koła" :)

I koniecznie muszę dodać jeszcze jedną rzecz! To, co jeszcze spodobało mi się w "Okno z widokiem" to Róża: kobieta z pasją, zasadami i głową na karku. A o takie bohaterki we współczesnej tzw. "babskiej" prozie wcale nie jest tak łatwo :)

M. Kordel, Okno z widokiem, SOL, 2011, s. 312.

niedziela, 23 października 2011

Stosik z niespodzianką :)

Wiem, że zdjęcie bardziej niż książki prezentuje bałagan, wiem, że jeden z tytułów za bardzo się świeci, generalnie miałam te książki dopiero ułożyć i sfotografować, ale jeden malutki czarny ogonek tak mnie rozbawił, że stwierdziłam, że co tam, daję to! I jest :)


Miłej niedzieli życzę! :)

czwartek, 20 października 2011

Hiszpańskie rytmy, czyli Subiektywny Przewodnik Muzyczny :)

Dzisiejszy wpis sponsorują moje koleżanki zza biurka, które w takich rytmach są większymi specjalistkami ode mnie :) A mi się nastrój udziela :)

Najbardziej popularna peruwiańska artystka:



Piękny głos, tragiczna historia.



Przyspieszmy, to już mój ulubiony hit:



A tu utwór tak skoczny, że bardziej się chyba nie da :)




Ulubione hity TEJ Pani :)



Oglądałyście "Zbuntowanego Anioła" :)?



Prawda, że od razu zrobiło się cieplej? :) Macie jakieś swoje ulubione hiszpańskie przeboje? Chętnie je tutaj dorzucę :)
Miłego czwartku!

wtorek, 18 października 2011

Wszystko zostaje w rodzinie (Matki, żony czarownice - Joanna Miszczuk)

Szybkie pytania: ile swoich przodkiń potraficie wymienić? Mama, babcia - wiadomo. A dalej? U mnie, niestety, jest z tym bardzo kiepsko. Mama - Wisława, wiem dużo. Mama mamy, Lila, wiem niedużo. Moja prababcia natomiast, Aniela... nie wiem nic oprócz tego, że była mamą mojej babci. A jej mama? Nie wiem nawet, jak miała na imię. Z kobietami od strony taty jest równie źle... albo nawet jeszcze gorzej. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ "współczesna" bohaterka powieści "Matki, żony, czarownice", Asia, uzyskała niezwykły spadek. Jest to nie tylko okazały dom we Francji, ten jest mniej ważny, bo to tylko mury, chociaż wiele się w nich wydarzyło. Asia uzyskała wiedzę o kobietach ze swojej rodziny, z której wynika, że były one nie tylko piękne, lecz mądre, kochające, niezwykłe, wyrastające ponad swoje czasy. 

Przyznam, że książkę zaczęło czytać mi się kiepsko. Ploteczki z koleżankami, narzekanie na beznadziejnych facetów, coraz mniej wybredne żarty wraz z opróżnianiem kolejnych butelek wina... - O nie - pomyślałam. Nie takiej lektury się spodziewałam! Chciałam porządnej sagi, z historią i czarownicami w tle - i wszystko to dostałam, tylko kilkadziesiąt stron musiałam na to poczekać. Czy było warto? I tak, i nie.

Asia, o której już wspomniałam, to typowa "czterdziestka": po rozwodzie, zakochana w swoim drugim mężu i córce. Jednak chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy jeśli powiem, że mąż okaże się "ciapą", która zdradzi ją z koleżanką z pracy i Asia będzie musiała ułożyć sobie życie od nowa. Jej losy na tle historii kobiet, które autorka prezentuje, wypadają bardzo przeciętnie. A co takiego niezwykłego wydarzyło się wcześniej?

Otóż wszystkie te kobiety łączy to, że mocno kochały i zostały mocno w tej miłości zranione. I tutaj, mam wrażenie, autorkę fantazja nieco poniosła. Mamy bowiem mezalians kobiety ze szlacheckiego rodu z chłopem i to jest okej. Dalej jednak pojawia się np. romans z Norwidem, którego córka odwiedza potem w przytułku, a ojciec umiera praktycznie na jej rękach - trochę traci nieprawdopodobieństwem. Dalej: fatalna historia o romansie czarownicy z inkwizytorem, w którym za grosz nie ma prawdopodobieństwa psychologicznego. A w międzyczasie pojawia się jeszcze wątek kobiety romansującej ze znanym malarzem, w czym bardzo kibicuje jej mąż... homoseksualista, przez którego została zgwałcona w noc poślubną, jednak potem zostają najlepszymi przyjaciółmi. Nie kupuję tych historii zupełnie. 

Kupuję natomiast sam pomysł i jestem tu pełna uznania dla autorki, że odważyła się podjąć tak wielowątkową opowieść, w dodatku nie jest zapisana ona chronologicznie, a mimo to, poszczególne kawałki pasują do siebie, jeden logicznie wynika z drugiego, wzajemnie się uzupełniają. Poza tym bardzo podoba mi się pewna powtarzalność motywów, jakimi operuje autorka. Trudno powiedzieć, czy to przypadek, czy "coś" przekazywane w genach, czy też może po prostu fatum, które ciąży nad rodem Asi, ale żeby w pełni zrozumieć sens opisywanych historii, trzeba poznać je wszystkie.

Powieść oczywiście polecam, mimo pewnych niedociągnięć, szczególnie tym, którzy tak jak ja, uwielbiają wszelkie sagi i opowieści rodzinne. Przyjemna lektura, szczególnie w towarzystwie herbatki z malinami i koca :)

J. Miszczuk, Matki, żony, czarownice, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

poniedziałek, 17 października 2011

Weź sprawy w swoje łapy! (Strzeż się psa - Izabela Szolc)

"Strzeż się psa" to moje drugie spotkanie, po "Nagiej" z Izabelą Szolc.
Spotkanie niezwykle udane, należy dodać. 

Książka zaintrygowała mnie, gdyż jej podtytuł brzmi "Psi kryminał. O ile się nie mylę, istnieje książką "Sprawiedliwość owiec" (ktoś czytał?), gdzie śledztwo prowadzą owce, ale psy w roli detektywów wydały mi się równie ciekawe. Jednak czytając doszłam do wniosku, że jednak wcale nie o kryminał tu chodzi, lecz o nieco zjadliwą satyrę na nasze społeczeństwo.

Głównym bohaterem powieści jest Al, olbrzymi bloodhound. Mieszka wraz ze swoją panią Laurą na strzeżonym warszawskim osiedlu, gdzie właściwie nie spotyka się kundli, lecz wyłącznie psy rasowe (kundelek trafia tam zupełnie przypadkowo, zostaje wyrzucony z auta). Al jest beznadziejnie zakochany w Laurze, młodej kobiecie prowadzącej jednoosobową firmę, która co chwila sprowadza do domu nowych amantów.

Al natomiast jest psem niezwykle inteligentnym i elokwentnym, zresztą nie ma się co dziwić, skoro jego "dziadkowie", tj. rodzice Laury specjalizują się w filologii klasycznej i średniowiecznym włoskim. Al kulturą jest wręcz przesiąknięty, sypie łacińskim sentencjami jak z rękawa, ale świetnie też orientuje się kulturze współczesnej. Ponadto obserwuje i komentuje, a doprawdy jest co. Znajduje się bowiem w otoczeniu przeważnie młodych i przeważnie bogatych ludzi, którzy na przemian pracują, kopulują i konsumują, co mądremu psu chyba nie do końca się podoba.

Al ma również świetnych przyjaciół. Dialogi jakie psy prowadzą to mistrzostwo świata, tym bardziej, że mądrali i neurotyków wśród nich nie brakuje.

A gdzie w tym wszystkim kryminał? Taki wątek, owszem, też jest. Otóż na strzeżonym osiedlu nagle zaczynają się pojawiać się zwłoki psów: skąd, dlaczego - nie wiadomo. Ludzie, jak to ludzie, są zajęci swoimi sprawami, ale czworonogi poprowadzą śledztwo. A czytelnik w tym czasie będzie miał okazję wciągnąć się w zakręconą narrację i na chwilę spojrzeć na świat z zupełnie innej niż dotychczas perspektywy. 

Warto dodać, że książką na kilku ostatnich stronach zawiera opis działać i cele fundacji Viva!, a autorka całe tantiemy ze sprzedaży przekazuje właśnie na jej rzecz.

I. Szolc, Strzeż się psa, Oficynka, Gdańsk 2011, s. 168.


niedziela, 16 października 2011

Dawno nie było chwalenia się...

... a przecież wszyscy lubimy chwalić się nowymi książkami i czytać w komentarzach: "Ale Ci zazdroszczę!" :) Więc się chwalę, a co!


Od dołu (z wyjątkiem "Dziewczyn wojennych") do Mary Roach - książki kupione już jakiś czas temu na wielkiej wyprzy w Znaku
Paula McCartney 'a wygrałam w Trójce, "Jaśnie Panicza" dostałam od wydawnictwa MG, "Nim zapadnie noc" przyszła z Rebisu, a książka o intrygującym tytule "Banana Yellow" z Janki.

Oczywiście najbardziej dumna jestem ze stosu "znakowego", gdyż za 6 świetnych książek zapłaciłam niecałe 100 zł.

Oczywiście to nie koniec przyjemności: właśnie czytam "Marzenie Celta" Llosy, równocześnie z biografią Flauberta Renaty Lis, "Strzeż się psa" Izabeli Szolc i ostatnią częścią "Cukierni pod Amorem". A z półki uśmiechają się do mnie dwa tomy Colette - ależ mam fajnie! :)

sobota, 15 października 2011

W to mi graj, czyli subiektywny przewodnik muzyczny! (I)

Nie wiem, czy kiedykolwiek już o tym pisałam, ale tak, jak nie wyobrażam sobie życia bez książek, tak chyba nie przeżyłabym bez muzyki. W drodze do i z pracy, słuchawki obowiązkowe. W pracy, radiowa "Trójka". W domu, przed zaśnięciem, może i wstyd, ale nauczyłam się słuchać audycji Marcina Wojciechowskiego w Zetce.
Mam wiele piosenek, do których często wracam, ostatnio też otworzyłam się na zupełnie nowe brzmienia i np. doszłam do zaskakujących wniosków, że Beyonce ma świetny głos i podoba mi się skoczna muzyka hiszpańska, do czego jeszcze kilka miesięcy temu nie przyznałabym się za żadne skarby świata.

Pomyślałam, że skoro piszę o książkach, skoro pisuję o filmach i kuchni - to czemu by nie dorzucić do tego zestawu i muzyki? Co prawda z bloga w zamierzeniu literackiego robi się trochę taki misz masz, ale w sumie... co z tego :)?

Miłego odbioru zatem!

Numer jeden na Liście Przebojów Programu Trzeciego i ma mojej prywatnj liście przebojów również!


Hit z reklamy Kinder Bueno. Kocham!


Lenny Kravitz z nowej płyty. Trochę kiczowaty tekst, świetny do słuchania we dwoje :)


Nie rozumiem ani słowa (na dobra, wyłapałam "Chanel:) ), ale utwór ma tak pozytywną nutkę, że żadna jesień nie jest mi straszna :)


I na koniec utwór, który kompletnie mnie zaskoczył, ale bardzo pozytywnie. Lady Gaga i Tony Bennet, to nie mogło się udać. A jednak!


piątek, 14 października 2011

(Prawie jak) Ameryka na peerelowskim blokowisku (Obrazki z Nebraski - Grażyna Trela)

"Obrazki z Nebraski" to książka bez fabuły i bez głównego bohatera, za to z wyraźnie określonym miejscem i czasem akcji. To blokowisko na jednym z osiedli, w roku 1969. W tym roku Amerykanie stanęli na Księżycu, a świat najmłodszego pokolenia mieszkającego w peerelowskiej  Nebrasce staje na głowie. Wszak wiek zobowiązuje: nie są już dziećmi, mają lat "jedenaście". 

Książka jest pamiętnikiem autorki, dlatego też, jak wspomniałam, brak tu klasycznej fabuły. To raczej kolaż ze wspomnień, które trzeba szybko spisać, by nie uleciały z głowy, by nie pochłonął ich szybki świat, w którym autorka żyje i który tak bardzo różni się od tego z roku 1969. Wtedy bowiem czas się zatrzymał: płynął powolnie, rozciągając się jak guma do życia.

Jaki jest ten świat? Słodko - gorzki, bo i takie bywa na ogół dzieciństwo i młodość, kiedy to wszystko jest nowe i wszystko przeżywa się pierwszy raz. Dlatego też temu okresowi towarzyszą aż takie emocje. Autorka wspomina zabawy na lodowisku, rozbicie syfonu, wyjadanie palcem oranżady z proszku oraz pierwszą, baaaardzo nietypową, inicjację seksualną. Kolorowo jednak nie jest: w sklepach nie tylko puste półki, ale od strony gór wieje halny, po którym zawsze ktoś popełnia samobójstwo. Na szkolnych korytarzach trwa katorga zwana w-fem jakiś malec traci oko, czego nikt nie zauważa, uczeń bije się z nauczycielką, jedne z chłopców, zwany Masą, z uporem maniaka spaceruje po torach, aby w końcu stracić tam życie, kolejny zaś marzy o zderzeniu z samochodem, żeby jego mózg zaczął normalnie funkcjonować. 

Co mi się podoba to fakt, że autorka nie podejmuje się oceny przedstawianych wydarzeń, już z perspektywy osoby dorosłej. Po prostu: "stało się", "tak było" i komentarz wydaje się zbędny. Inna ciekawostka: prawie nie występują tu dorośli. Owszem, kilka wyjątków jest (np. Rysiu, który żeby wymigać się od wojska, tatuuję sobie przyrodzenie, które potem pokazuje w zamian za piwo, albo Elegant słuchający Hanki Ordonówny), ale przede wszystkim opisany zostaje świat dzieci. Przepraszam: już nie dzieci, młodzieży :)

Nie ukrywajmy: takie książki już były, ale z drugiej strony: można by zapytać: a jakich jeszcze nie było? Dlatego też nie jest to żaden zarzut: przeciwnie. polecam przede wszystkim miłośnikom prozy inicjacyjnej, którą ja od czasów studiów uwielbiam.

Dodam jeszcze, że "Obrazków z Nebraski" z pewnością nie można zaliczyć do książek "grzecznych", chociaż wcale nie o tak zwane "momenty" tu chodzi, tych prawie nie ma. W czym zatem rzecz? Polecam sprawdzić :)

G. Trela, Obrazki z Nebraski, Prószyński i S-ka, 2011.

czwartek, 13 października 2011

O życiu na 101%! (Magdalena Kulus - Blondyn i blondyna)

Plan na dziś był taki, żeby przeleżeć w łóżku z książką i z paskudnym choróbskiem, ale jak wiadomo nie od dziś: książki mają wartość terapeutyczną, toteż pod wpływem lektury "Blondyna i Blondyny" wygrzebał się spod kocy i zasiadłam do komputera.

Określenia, jakie przychodzą mi na myśl po lekturze, to niezwykła, mądra, ciepła, optymistyczna, "przebudzająca" opowieść, oparta na notatkach z bloga prowadzonego przez autorkę. O sile życia, o małych - wielkich wyzwaniach, o przyjaźni, o pasji, o pełnej wyzwań codzienności. I wbrew pozorom, wcale nie jest to książka o chorobie, chociaż Magdalena Kulus od wielu lat choruje na zanik mięśni, porusza się na wózku (zwanym w książce elektrykiem) i potrzebuje pomocy przy najprostszych czynnościach. Nie przeszkadza jej to jednak w chodzeniu na koncerty, do biblioteki, napisaniu pracy doktoranckiej, prowadzeniu warsztatów dziennikarskich, pracy z dziećmi w przedszkolu i normalnej pracy w Urzędzie Miasta.

Autorce od 2007 towarzyszy Igor, tytułowy Blondyn. To pies asystent, który, jak sama p. Magdalena pisze, zmienił jej życie diametralnie. Opisuje to, jak ćwiczy z Igorem, jak spacerują, bawią się, podróżują, przełamują kolejne bariery, również te mentalne. A Igor to pies do zakochania się: mądry, opiekuńczy, czasami niesforny, łakomczuch nad łakomczuchy. 

Książka Magdaleny Kulus zebrała już na blogach wiele ciepłych recenzji i ja chciałabym dołączyć się do tch zachwytów, bo i jest nad czym się zachwycać. Przede wszystkim autorka pokazuje, że tak naprawdę choroba nie jest żadną barierą, by żyć na 100%. Jeśli istnieją jakieś bariery, to wyłącznie w naszych głowach. Tak, to jest banał, ale "Blondyn i Blondyna" uświadamiają, że życie mamy jedno i tylko od nas zależy, czy spędzimy je aktywnie, ciesząc się każdą chwilą, czy też przewegetujemy przed telewizorem. 

A! Magdalena Kulus i jej niezwykły pies stali się pierwowzorami bohaterów jednej z powieści, którą napisała Monika Szwaja. Muszę koniecznie zapolować na nią w bibliotece (na książkę, nie Monikę Szwaję :) )

Polecam! Książka działa jak najlepszy terapeuta!

M. Kulus, Blondyn i Blondyna, SOL, 2011, s. 261.

Książka Mariki Krajniewskiej wędruje do... :)

Uff.... Rozwiązanie konkursu miało być wczoraj, ja wiem, ale katar, kaszel i gorączka skutecznie mnie wczoraj przegoniły od komputera - więc dzisiaj szybciutko nadrabiam zaległości.

Z programem do losowania nie ma co dyskutować: 4 to 4, a więc co się kryje za zakrętem sprawdzi... CYRYSIA!

Gratuluję i proszę o kontakt!

wtorek, 11 października 2011

Oddam książkę w dobre ręce :)


Wczoraj, robiąc przegląd wojsk (czytaj: przeglądając książki, które mam na półce), zauważyłam dwa egzemplarze "Za zakrętem" Mariki Krajniewskiej. A że aż takim maniakiem nie jestem, żeby upierać się przy posiadaniu dwóch takich samych książek, jedną chętnie oddam. Więcej informacji o książce i autorce znajdziecie na stronie Papierowego Motyla.

Czytelniku! Jeśli chcesz sprawdzić, co znajduje się za zakrętem, napisz mi o tym w komentarzu, a ja jutro, wieczorem wyłonię zwycięzcę :)

niedziela, 9 października 2011

Kot kotu kotem (P. Wechterowicz - Każdy kot ma dwa końce)





















Perełka! Oto trzymam przed sobą książeczkę, która zauroczy każdego kotomaniaka i nie ma takiej opcji, że nie wywoła uśmiechu na twarzy. I przy okazji można znów poczuć się jak dziecko, gdyż niewiele tu tekstu, za to dużo obrazków :)


Książeczka ta jest dziełem dwóch autorów: Przemysława Wechterowicza i Anny Nowocińskiej - Kwiatkowskiej. Ten pierwszy wziął na warsztat znane polskie przysłowia i przerobił je na kocie mądrości. I cóż, nie da się ukryć, że zmienione na kocią modłę, nabrały one nie tylko nowego znaczenia, ale i głębi. Jednocześnie zaś potraktowane w ten sposób stają się bliskie kotolubom, którzy wielu z nich (tych kocich mądrości) codziennie doświadczają na własnej skórze. Bo czyż nie jest prawdą, że np. kot rośnie w miarę jedzenia :)?



Wielkie brawa należą się ilustratorce: dzięki jej obrazkom, to, co już autor tekstu wymyślił, nabiera nieco ironicznej wymowy - a ironię lubię, oj lubię :) A poza tym są po prostu, no cóż, śmieszne, koty na nich rozmaite: i grube i chude, i czarne i rude - po postu świat kocich łobuzów w miniaturze :)

Dodam jeszcze, że kiedy przeglądałam książkę pierwszy raz, próbowałam patrząc na obrazek dojść do tego, jakie przysłowie ilustruje. Udało mi się tylko raz, niestety. Kto da więcej :)?

PS Po kliknięciu, obrazek powiększy się.

P. Wechterowicz, Każdy kot ma dwa końce, ilustracje: Anna Nowocińska - Kwiatkowska, wyd. MG.

czwartek, 6 października 2011

Wspólnota kobiecych doświadczeń? (Kiedyś przy Błękitnym Księżycu - Katarzyna Enerlich)


Prozę Katarzyny Enerlich znam i lubię, jednak to, co spotkało mnie przy lekturze tej książki jest... inaczej: ostatni raz podobne emocje towarzyszyły mi dawno, dawno temu w trakcie czytania "Dziewczyny z zapałkami" Anny Janko. W obu przypadkach maksymalnie wczułam się w emocje głównych bohaterek. Zaczęłam czytać... i już nie mogłam przestać, na każdej stronie odnajdując uczucia, które w jakimś okresie życia i mi towarzyszyły. W obu przypadkach jest to nieco dziwne, gdyż nigdy nie miałam takich doświadczeń jak te opisywane w książkach.

W mojej rodzinie zawsze była mama i tata, tata nigdy nie miał problemów z alkoholem, w miarę możliwości rodzice spełniali moje zachcianki, nigdy nie musiałam wykradać i sprzedawać książek, żeby móc kupić sobie nową bluzkę, nie musiałam się wstydzić przed rówieśnikami. Nigdy też nie straciłam dziecka, o ile wiem, w mojej rodzinie nie ma jakiś traumatycznych tajemnic, które ktoś przede mną ukrywa. Basia, bohaterka "Kiedyś przy Błękitnym Księżycu" różni się ode mnie jeszcze tym, że często zmieniała partnerów, tak naprawdę szukając bliskości, wikłała się w chore związki, trzykrotnie poroniła. A jednak...

No właśnie: a jednak. Chyba istnieje coś takiego, jak wspólnota doświadczeń, a może raczej stanów, uczuć - nie wiem, jak to nazwać - właściwa wszystkim kobietom. I dzięki temu odnajdują się one w historiach, które pozornie ich nie dotyczą? Bo ja się w tej historii naprawdę odnalazłam, chociaż przecież zupełnie nie powinnam. Nie tylko ogromnie się wczułam, ale też wzruszyłam. Nie tylko się wzruszyłam, ale też zaczęłam zastanawiać nad rzeczami z pozoru banalnymi, a jednak ważnymi, o których autorka pisze. Nad tym, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkowo, że gdzieś w tym wszystkim jest jakiś wyższy plan, którego możemy nie ogarniać, ale nie jesteśmy w stanie go uniknąć. Zamyśliłam się nad tym, że los często plącze ścieżki, aby potem wszystkie one zbiegły się w jakimś jedynym możliwym punkcie. I już tak całkiem banalnie przyszło mi na myśl, że chyba warto czasem pocałować wiele żab, żeby znaleźć tą jedną, która okaże się księciem :)

Nie potrafię napisać, czy Katarzyna Enerlich napisała książkę wesołą czy smutną, swoją najlepszą, czy może przeciętną - zupełnie o tym w trakcie lektury nie myślałam, nie analizowałam. Dla mnie jest to jedna z książek już osobistych, do postawienia na półce, wracania myślami i pożyczenia przyjaciółce. Także Aniu droga, szykuj się na lekturę! :)

K. Enerlich, Kiedyś przy Błękitnym Księżycu, MG, s. 256.

wtorek, 4 października 2011

O dziwnych wypadkach odziedziczonych w spadkach (J.D. Bujak - Spadek)


Hmm... jak tu napisać o książce, która podobała mi się ogromnie i którą mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, ale jednocześnie ta sama książka rozczarowała mnie i trochę zdegustowała? Chodzi tu o "Spadek" J.D. Bujak. Powieść tę mocno przedyskutowałam z Moni i - co ciekawe! - miałyśmy takie same odczucia. Z jednej strony zachwyt, super, och i ach, zaś z drugiej... no właśnie.

Małgorzata zwana Megi, niespodziewanie otrzymuje w spadku kamienicę w Krakowie. Kamienica jak kamienica: dobrze zlokalizowana, część można by wynająć, część przeznaczyć na jakiś sklep i czerpać z tego spore zyski. Tak by zapewne Megi zrobiła, gdyby jej ciotka nie zastrzegła w testamencie, że tak właśnie zrobić nie można. I do tego momentu uwag nie mam, pierwsze kilkadziesiąt stron czyta się rewelacyjnie. Ale idźmy dalej.

Szybko okazuje się, że dom jednak ma w sobie coś niezwykłego i dzieją się w nim różne zastanawiające rzeczy. Przykład? Proszę bardzo! W pokoju nagle robi się zimno, widok z okna zmienia się: można zobaczyć ulicę taką, jaką była kilkadziesiąt lat wcześniej, z piwnicy dochodzą dziwne odgłosy, a klucz, który chwilę wcześniej był zwykłym, chłodnym kluczem, nagle poparzył tego, kto miał zamiar go użyć. I póki co, dla mnie nadal rewelacja: co prawda sama już po kilku pierwszych takich incydentach zwiałabym z tego domu gdzie pieprz rośnie, ale Megi do strachliwych nie należy, tym bardziej, że na podorędziu ma przystojnego Jana, zawsze gotowego jej bronić.

Dalej niestety zaczynają się schody. Dziewczyna postanawia wyjaśnić, co tak naprawdę dzieje się w jej odziedziczonym spadku, kto lub co jest sprawcą tych wszystkich niewytłumaczalnych zdarzeń. I tutaj, moim zdaniem, następuje porażka na całej linii. Duchy w Krakowie - jasne, super! Ezoteryka, czary, wieńce z ziół - żaden problem. I teraz powinnam napisać: wszystko zaakceptuję, ale nie zniosę, nie uwierzę, nie przyjmę...!!! No właśnie, nie powiem co, gdyż nie chcę psuć niespodzianki, wszak na tym wyjaśnieniu opiera się cały sens tej powieści, którego nie chcę zdradzać. A rozczarowuje on ogromnie. Powtarzam: o-gro-mnie!

Uważam, że autorka zwyczajnie zmarnowała świetnie rozpoczętą powieść. Pozaczynała wątki, które wypadałoby doprowadzić do końca, lecz nie zrobiła tego. A szkoda mi tym bardziej, że właśnie te wątki zapowiadały się świetnie i to na nie najbardziej liczyłam. Np. autorka zasugerowała pokrewieństwo między Megi a Marianną, współczesną czarownicą. No właśnie: zasugerowała i co z tym dalej? Jeden z bohaterów zwraca się do Megi "Megan". Jestem wyczulona na takie szczegóły, spodziewałam się, że forma ta, pojawiająca się z całej książce tylko raz, coś wniesie do opowieści, jej użycie zostanie wyjaśnione - ale nie, nic takiego się nie stało. No i ostatnia sielska scena na plaży zmasakrowała (że użyję tego uniwersalnego słowa) cały, skądinąd przecież świetny, utwór.

Mogłabym tak wymieniać dłużej, ale nie chcę, gdyż, zaznaczam to kolejny raz: ta książka naprawdę zasługuje na uwagę i naprawdę czyta się ją z ogromnym zainteresowaniem, fabuła ogromnie wciąga. Marzy mi się jednak, żeby ktoś napisał ją jeszcze raz, z innym zakończeniem. Okej, miałam jakieś swoje oczekiwania, nie wymagam, żeby wszystkie książki kończyły się po mojej myśli... ale niech nie kończą się tak jak ta!

A co mnie tak zdegustowało: proszę sprawdzić. Wiele osób takie zakończenie może jednak mocno ucieszyć :)

J.D. Bujak, Spadek, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.