niedziela, 31 lipca 2011

Zbrodnie Freudem podszyte (Tabu - Casey Hill)


Podejrzewam, że gdyby "Tabu" było nie książką, lecz filmem, nie obejrzałabym go do końca, stwierdzając, że jest zbyt obrzydliwy... Książka natomiast zupełnie mi się taka nie wydała, przeciwnie: jak na prawdziwy kryminał przystało, trzymała w napięciu od początku do końca.

Reilly Steel jest jednym z lepszych śledczych sądowych, praca w laboratorium z materiałem dowodowym pobranym w miejscu zbrodni to jej żywioł. Robi karierę w Ameryce, jednak wydarzenia rozgrywają się w sennym Dublinie, gdzie panna Steel reformuje tamtejsze laboratorium kryminalistyczne. A okazuje się to prawdziwą pracą u podstaw, głównie dlatego, że jego pracownicy zupełnie nie są na zmiany przygotowani (ni w ząb np. nie rozumieją metod pracy Reilly, która na miejscu zbrodni, zamiast rzetelnie pracować, staje, zamyka oczy i odprawia czary-mary).

Reilly szybko przekonuje się, że jej praca w Dublinie będzie o wiele bardziej emocjonująca, niż się początkowo spodziewała, a to za sprawą serii zabójstw. W pierwszej chwili wydaje się, że nie ma między nimi powiązania, ale po wnikliwych badaniach okazuje się, że prawdopodobnie wszystkie makabryczne akty są dziełem jednego szaleńca.

I tutaj właśnie miałam okazję przekonać się, że o wiele bardziej jestem odporna na słowa, niż obrazy. Mordy, które opisuje Casey Hill* są wyjątkowo obrzydliwe, zabójca ma bowiem jeden zamysł: zmusza swoje ofiary do przełamania tabu, za każdym razem innego. I tak, pierwsza znaleziona martwa para to rodzeństwo, które chwilę przed śmiercią odbyło stosunek... a dalej jest coraz bardziej makabrycznie. Oprócz właśnie łamania tabu, zbrodnie mają jeszcze jeden wspólny mianownik: są mocno inspirowane nauką Freuda, co dodaje tej powieści smaku.

Autorzy stosują dość ciekawy zabieg: w pewnym momencie wiadomo już kto zabił, wiadomo też dlaczego, chodzi tylko o to, żeby tego kogoś złapać. Okazuje się także, że wszystkie makabryczne zbrodnie mają związek z pewną historią z przeszłości Reilly, dlatego też nie może ona też taktować całej sprawy rutynowo, bez emocji.

"Tabu" jest mocną książką, lecz tak, jak już podkreślałam: można po nią śmiało sięgać, gdyż, jakby nie patrzeć, nagromadzenie ohydy jest tu zasadne, podporządkowane fabule. Ponadto bardzo spodobała mi się postać Reilly: dziewczyny jednocześnie delikatnej i zadziwiająco silnej, która świetnie radzi sobie w męskim, surowym środowisku. A i zawód ma niebanalny i jednak dość... ekstremalny, chociaż w dużej mierze opiera się on na badaniu próbek. Tym samym autorzy wskazują, że pozornie zupełnie nieznaczące drobiazgi, mogą być znaczącymi wskazówkami i bardzo mi się przedstawienie tej mrówczej pracy w laboratorium podobało.

Taaaakk...na koniec wypada napisać, że mam kolejną serię książek, w którą zamierzam się wciągnąć i czekam na kolejne tomy o Reilly Steel, gdyż "Tabu" to dopiero początek serii :) Tylko kiedy ja to wszystko przeczytam - naprawdę nie mam pojęcia :)

*Pod tym pseudonimem skrywa się małżeństwo Kevina i Melisyy Hill, powieści piszą oni w duecie.

Casey Hill, Tabu, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 320.

czwartek, 28 lipca 2011

Kuchenne praktyki zen cz.2 - bułeczki z sezamem i cynamonem do prawie konfitury z wiśni

O tym, jak bardzo jestem podatna na wpływy, miałam okazję przekonać się wczoraj. Wystarczyło, że koleżanka z pracy rzuciła hasło "domowe konfitury", abym chwyciła za telefon i zaordynowała: "Tata, kup mi kilo wiśni, będę robić dżem, na spróbę!" Tak więc wczorajszy wieczór spędziłam drylując wiśnie, a potem mieszałam je przez dwie godziny drewnianą łyżką. I nie podejmę się podania przepisu na konfitury. Mogę powiedzieć tylko, że wsypałam do nich bardzo dużo cukru (oficjalnie szklankę, ale ile dosypałam w trakcie, tego nie wie nikt), a z kilograma owoców na pewno sporo ubyło już w trakcie produkcji (ubytki znalazły się w moim i taty brzuchu).

Nooo... a dzisiaj nie wytrzymałam i otworzyłam jeden słoiczek, który konsystencji dżemu jeszcze nie zdążył nabrać. A że głupio jest jeść przesłodzone wiśnie na sucho, upiekłam do nich bułeczki drożdżowe z sezamem i cynamonem - i tutaj dochodzę do sedna, czyli do przepisu.

Założenie było takie: bułki mają nie być zbyt słodkie, mają nie mieć nic w środku, bo chciałam podawać je posmarowane moją prawie konfiturą i miało
się je szybko robić, gdyż po odkręceniu słoika prawie konfitury ubywało w zawrotnym tempie. Summa sumarum, składniki ciasta są praktycznie takie same, jak w przypadku pampuchów ze wcześniejszego kulinarnego wpisu. Dla porządku podaję
jednak

Składniki:

pół kilo mąki
40 g drożdży
pół szklanki ciepłego mleka
2-3 łyżki masła
2 jajka
łyżka cukru
łyżeczka soli
sezam i cynamon do posypania

Przygotowanie:

1. Drożdże mieszamy z niewielką ilością mleka, zasypujem
y łyżką cukru, odstawiamy na kilka minut do wyrośnięcia.

2. Mąkę mieszamy z solą, dodajemy zaczyn drożdżowy, roztopione, ciepłe (nie gorące) masło, wbijamy jajko, wyrabiając, dolewamy mleko. Po wyrobieniu, c
iasto odstawiamy na 15 minut do wyrośnięcia.

3. Z ciasta formujemy kule, które następnie lekko spłaszczamy. Układamy na blasze papier do pieczenia, a na nim bułeczki, które lekko smaruje
my roztrzepanym jajkiem, posypujemy sezamem i cynamonem.

4. Pieczemy ok. 30 min. w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. 5. Jeszcze ciepłe - jemy :) Smacznego! :)

PS Bułeczek wyszło siedem!



wtorek, 26 lipca 2011

Kobieta bez retuszu (Naga - Izabela Szolc)


Pierwsza refleksja po przeczytaniu "Nagiej" jest następująca: jak autorka, która pisze taką książkę, mogła wcześniej pisać kryminały? Skąd to pytania? W "Nagiej" bowiem praktycznie nie ma fabuły, przedmiotem opisu są stany, uczucia, konkretne reakcje na konkretne wydarzenia. Jest to książka opisująca bardziej to, co wewnętrzne, niż to, co można zobaczyć. Jak więc autorka poradziła sobie z kryminałem, gdzie przecież wszystko zasadza się na odpowiednio skonstruowanej fabule? Nie wiem, ale chciałabym to sprawdzić, sięgając po "Cichego zabójcę".

"Naga" to zbiór opowiadań pisanych z punktu widzenia kobiety o niej samej. Rzadko podejmuję się interpretacji tytułu, ale tutaj ta narzuciła mi się sama: "nagie" są wszystkie bohaterki Izabeli Szolc, jednak nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Autorka portretuje je w sytuacjach najbardziej intymnych, takich jak poród czy rozpacz po stracie bliskiej osoby, przedstawia emocje, które niechętnie się ujawnia: złość, histerię, rozpacz. Pokazuje kobietę "bez retuszu", taką, jaka jest ona naprawdę w momentach, kiedy nikt nie patrzy, kiedy jest sama ze sobą, kiedy wsłuchuje się w swoje wnętrze. Jednocześnie jej bohaterki można nazwać wyzwolonymi: bez skrępowania mówią o nienawiści do matki czy partnera, wiele opowieści snuje się wokół ich własnego ciała. Szolc pokazuje również kobiety w rolach, w których obsadza je samo życie, świadczą o tym chociażby tytuły: "Wdowa", "Matka", "Kochanka", "Zgwałcona".

Przyznaję, że nie wszystkie opowiadania czytało mi się tak samo dobrze, ale warto sięgnąć po ten zbiór chociażby dla jednego tekstu: "Wdowy". Nie jest łatwo pisać o tym, co przeżywa kobieta po stracie ukochanego męża, który był dla niej najbliższą osobą na świecie. Tym bardziej nie jest łatwo, jeśli postaci te nazywają się Maria Skłodowska-Curie i Piotr Curie. Dla mnie jest to prawdziwa perełeczka i jednocześnie tekst, który wyzwolił prawdziwe wzruszenie.

Oczywiście polecam, szczególnie tym, którzy lubią prawdziwe emocje w literaturze. "Naga", mimo niewielkie objętości, nie jest książką, którą można przeczytać w godzinę. Co jest na pewno: na długo zostaje w głowie.

PS Kto czytał "Cichego zabójcę" ręka do góry! Jak wrażenia po lekturze?

I. Szolc, Naga, AMEA, Liszki 2010, s. 154.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Weź się Leniu do roboty! (Gucio zaczarowany - Zofia Urbanowska)


Nie pamiętam, na którym roku studiów to było, ale miałam takie kilka miesięcy, że co chwila trafiałam na ten tytuł: "Gucio zaczarowany". Dlatego tym bardziej cieszę się, że wreszcie mogłam przeczytać książkę, którą do tej pory znałam tylko ze słyszenia.

"Gucio zaczarowany" wydany został w 1884, toteż jest to książka mocno dydaktyczna i mówi o tym, jak ważna i pożyteczna jest praca.
Dlatego też Leniuchy: miejcie się na baczności! Wszystkie, nawet najmniejsze stworzenia pracują i dla Leni na świecie nie ma miejsca!

Do takiego właśnie wniosku dochodzi Gucio: chłopczyk, który przez długi czas czuje wstręt do jakiejkolwiek pracy i nauki, czym spędza sen z powiek swojej mateczce. W dniu jego urodzin dzieje się rzecz niezwykła: Gucia zostaje zamieniony w muchę i z tej perspektywy ogląda świat. I robi mu się wstyd, że on, która miał dwie zdrowe ręce, dwie zdrowe nogi i bystry umysł, tak bardzo marnował czas.

Książka opowiada nie tylko losy chłopca przemienionego w muchę, lecz także pokazuje mechanizm funkcjonowania świata roślin i zwierząt. Oprócz silnego dydaktyzmu, jest więc to opowieść jak najbardziej edukacyjna.

"Gucio zaczarowany" oczarował mnie bardzo. Przede wszystkim nie da się ukryć, że powstał on ponad sto lat temu: widać to i w języku, i w samym przesłaniu. Ponadto chylę czoła przed autorem rysunków, panem Bohdanem Butenko. Mam ochotę dopuścić się czynu niewybaczalnego, mianowicie: wyrwać z książki obrazki i powiesić sobie na ścianie.

Nie wiem, czy "Gucio zaczarowany" ma szansę zainteresować młodszego czytelnika, wychowanego na bajkach z Cartoon Network, ale już dla dorosłych jest to bez wątpienia pozycja ciekawa. Tym bardziej, że jak doczytałam, była to książka, którą w dzieciństwie czytał Czesław Miłosz, Jarosław Iwaszkiewicz, Aleksander Wat...

Gorąco polecam do poczytania sobie przed snem, jak ja to uczyniłam: z kubkiem kakao smakuje wybornie :)

Z. Urbanowska, Gucio Zaczarowany, OFFICYNA, Łódź, 2011, s. 148.

niedziela, 24 lipca 2011

Kuchenne praktyki zen cz.1 - pampuchy z jagodami

"Zagniatanie ciasta jest dla mnie jak praktyka zen" - mniej więcej takie zdanie przeczytałam kilka miesięcy temu w książce Jodi Picoult"Krucha jak lód". I tym właśnie zdaniem chciałam zapoczątkować nowy cykl na moim blogu: cykl kulinarny.

Wiem, że z czytaniem gotowanie ma być może niewiele wspólnego, ale jedno i drugie sprawia mi ogromną frajdę i po prostu chcę się tą nową pasją tutaj dzielić. W internecie jest mnóstwo wspaniałych blogów kulinarnych, więc stwierdziłam, że nie ma sensu zakładać kolejnego, tym bardziej, że nie potrafię robić przygotowanym potrawom pięknych zdjęć, a uwielbiam je oglądać.

No i uwielbiam jeść i zagniatać wspomniane już ciasto - i o tym właśnie od czasu do czasu zamierzam napisać :)















A na początek mój smak z dzieciństwa: pampuchy z jagodami. Uwielbiałam, kiedy przygotowywała je moja babcia i potem, wraz z kuzynką, zajadałyśmy się jeszcze ciepłymi. Przez długi czas wydawało mi się, że przygotowanie ich jest szalenie skomplikowane, ale nie: jest banalnie proste, a smakują.... mmmm :)

A robi się je tak:

Potrzebujemy
500 g mąki pszennej
250 ml mleka
0,5 l jagód
50 g masła
30 g drożdży
2 jajka
2 łyżki cukru
sól

Przygotowanie:

1. Rozkruszyłam drożdże w miseczce, dodałam dwie łyżki letniego mleka, wymieszałam, zasypałam łyżką cukru, zostawiłam na kilka minut do wyrośnięcia. Następnie rozpuściłam masło i zostawiłam do ostygnięcia.

2. Do mąki dodałam łyżkę cukru, sól, jajka oraz zaczyn drożdżowy i letnie mleko, na końcu zaś ostudzone masło. Wyrabiając ciasto, można podsypywać je mąką, żeby się nie kleiło. Wyrobione zostawiłam na pół godziny w misce, przykryte ściereczką, do wyrośnięcia.

3. Z wyrośniętego ciasta uformowałam kulki, które nadziałam łyżką jagód. Wyszło mi 17 takich kul, z czego, po uparowaniu, zjadłam 6 :) Nadziane jagodami pampuchy zostawiłam na ok. 30 min. do wyrośnięcia.

4. Jako iż nie posiadam garnka do gotowania na parze, do zwykłego, dużego gara nalałam wody i obwiązałam... tetrową pieluchą, tak jak robiła moja babcia :) Pampuchy ułożyłam w pewnej odległości od siebie, żeby się nie skleiły. Gotujemy, a raczej parujemy, ok. 10 minut.

5. Z pozostałych jagód zrobiłam sos do polania: 3 łyżki śmietany 18% zmieszałam z lekko rozgniecionymi jagodami oraz kefirem, na oko było to pół szklanki kefiru.

A potem, jak już pisałam, zjadłam 6, przy czym odnotowuję, że zastanawiam się nad siódmym :)

Smacznego!

piątek, 22 lipca 2011

Wirtualne średniowiecze (Hyperversum - Cecilia Randall)


"Hyperversum" przez ostatni miesiąc było moją książkę "do poduszki", głównie ze względu na swoje pokaźne gabaryty: 768 stron raczej trudno zmieścić do torebki, a ostatnio czytam głównie w drodze do i z pracy.

Cecilia Randall napisała przede wszystkim powieść dla młodzieży, a stwierdzam to, ponieważ powieść czytała też moja nastoletnia kuzynka i jej "Hyperversum" podobało się chyba jednak bardziej niż mi. Sylwia, która na szczęście czyta dużo, doceniła samą fabułę: pełną niesamowitych przygód, pojedynków, prób - książka po prostu ją wciągnęła, dlatego też jeśli zastanawiacie się, jaką książkę podarować nastolatce: polecam!

Autorka opisała losy grupy przyjaciół, którzy uwielbiają gry komputerowe, w szczególnie jedną: tytułowe "Hyperversum". W wyniku błędu systemu, sami stają się częścią gry i przychodzi im wcielić się w role postaci, które sami wcześniej wymyślili. Ian, Daniel, Jodie i Martin są przerażeni, bezbronni i mocno zdezorientowani, w dodatku zaraz na samym początku wdają się w konflikt z jednym z najpotężniejszych ludzi tamtych czasów. Wirtualna rzeczywistość okazuje się być nie tyle fascynująca, co przerażająca i niepewna.

Wbrew pozorom nie jest to jednak powieść z kręgu fantastyki, lecz ze względu na miejsce i czas akcji, historyczna. I tutaj chylę czoła przed autorką, którą drobiazgowo opisała realia średniowiecza, a także znane z historii wydarzenia dotyczące konfliktu między panującymi rodzinami z Francji i Anglii. Dzięki temu, że prezentuje detale, naprawdę można się zaciekawić tamtym okresem. Słabsze punkty? Są i takie, ale w tak ogromnej powieści trudno ich uniknąć. Bohaterowie są nieco schematyczni, jeśli ktoś jest dobry na początku, to taki już pozostanie. Z założenie dobrzy są Francuzi, natomiast rola tych złych przypadła Anglikom i nie ma zmiłuj: źli są wszyscy bez wyjątku.

Nie zmienia to jednak faktu, że Cecilia Randall zrobiła kawał solidnej, literackiej roboty i czekam na ciąg dalszy - bo taki nastąpi, ha! :)

C. Randall, Hyperversum, Espirit, Kraków 2011, s. 768.

środa, 20 lipca 2011

Historia Kopciuszka 80+ i innych aniołów (Cudowne życie Staśka i innych aniołów - T.A. Aleksandrowicz)


"Cudowne życie Staśka i innych aniołów" to historia o Kopciuszku, a raczej o Kopciuszkach dwóch. To piękna bajka, która w życiu się nie zdarza, ale w końca od czego jest literatura?

Natalia ma 81 lat, jej mieszkanie jest wielkości pudełka po butach, ona sama zaś z trudem daje sobie radę finansowo. Natalia kocha muzykę poważną, kocha książki, jest osobą inteligentną i elokwentną, z duszą nastolatki ukrytą w osiemdziesięcioletnim ciele. A przy tym, niestety, samotną. I ta właśnie Natalia spotyka Michała: starszego pana mieszkającego z synem (znanym muzykiem zresztą) w ogromnej willi, który gosposi domowej płaci 6 tys. miesięcznie, a na kolację jada szynkę z melonem.

Natalia i Michał spotykają się, a po drugim, czy też może trzecim spotkaniu, postanawiają się pobrać. W ten sposób dwie samotności spotykają się i wzajemnie sobie pomagają.

Drugi Kopciuszek to tytułowy Stasiek: pijak-filozof, który znajduje ogromną sumę pieniędzy zaszytą w kołnierzu kurtki, dzięki czemu ma nie tylko za co pić, ale też próbuję uszczęśliwiać innych wokół.

W powieści tej autorka próbuje łączyć to, czego z pozoru połączyć się nie da: stosuje konwencję baśni, opisując ciężkie realia życia ubogich emerytek oraz ludzi, których potocznie nazywa się menelami. Czy mi się to podobało? Podobało, chociaż zabieg to mocno karkołomny, jednak podziwiam odwagę autorki. Oczywiście nie wierzę, a szkoda, że podobne historie się zdarzają, ale na papierze przecież nie zawsze musi być jak w życiu.

Poza tym książka ma jeszcze jedną niewątpliwą zaletę: panią Wandę. Co prawda pewne rysy jej charakteru mocno działały mi na nerwy, jednak jej uzależnienie od leków i bycia chorą - bezcenne!

Książkę zabrałam na wakacje, jako jedyny nie-kryminał, przeczytałam w kilka godzin i jakże przyjemnie było sobie przy niej pomarzyć :)

Teresa Anna Aleksandrowicz, Cudowne życie Staśka i innych aniołów, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

czwartek, 7 lipca 2011

Zło skryte za zasłonką (Kobieta bez twarzy - Anna Fryczkowska)


"Kobieta bez twarzy" jest kryminałem dość... dziwnym. Z jednej strony bowiem jest tu wszystkiego teoretycznie za dużo: dwa trupy na wejście, jedno samobójstwo, jedno zaginięcie, a dalej jest już tylko lepiej: świnie - kanibale, ukraińska mafia, pedofilskie filmiki i, a jakże, nawiedzony dom.

To jeszcze jednak nie koniec. Powieść Anny Fryczkowskiej nie jest bowiem klasycznym kryminałem, lecz powieścią obyczajową, opisującą relacje społeczne, a także historią niepełnej rodziny Hanki Cudny, której to mąż, wspomniany już samobójca, któregoś dnia śmiało stawia krok za okno. Za okno, które znajduje się na siódmym piętrze.

Po tej tragedii Hania, wraz z córką Miśką i synem Maksem, przeprowadza się na wieś. Po spokój, świeże powietrze i ciszę. Niestety: jej córka znajduje pierwszego trupa, syn wrzeszczy po nocach, bo dręczą go koszmarne sny, zaś Hania nie dość, że ma depresję i czuje się zupełnie pogubiona w nowym życiu, to jeszcze wikła się w dziwne relacje z miejscowym masarzem (nie od masowania, tylko od wędlin), lokalnym aktywistą i policjantem. A w dodatku śledzony jest każdy jej krok: Świątkowice są tak hermetycznym miejscem, że wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i przed spojrzeniami oraz długimi językami nie sposób się schować.

A Hania budzi zainteresowanie. Przede wszystkim jak na Świątkowice jest dość wyluzowana, wygadana i... ciekawska. Interesuje się zabójstwami Ukrainek, za co obrywa po głowie (dosłownie i w przenośni). Dopatruje się złych rzeczy w fabryce największego lokalnego pracodawcy, czego robić nie powinna. Za bardzo interesuje się osamotnionym rodzeństwem, którego rodzice zniknęli. I tak dalej. A poza tym, wiadomo, jest obca w małej społeczności.

Piszę o Hani, jednak najbardziej i tak podobała mi się druga bohaterka tej książki: Misia. Misia jest dziewczynką w tzw. głupim wieku: już nie jest dzieckiem, a jeszcze nie do końca można nazwać ją nastolatką. Misia jest zamknięta w sobie, wrażliwa, a jednocześnie ma w sobie ten rodzaj buntu, z którego niestety się wyrasta.

Czytałam "Kobietę bez twarzy" do trzeciej w nocy, chociaż musiałam wstać o piątej dwadzieścia. Do końca nie domyśliłam się, kto zabijał i jak to z tymi pedofilskimi filmami było. Jestem pełna uznania dla autorki, że wszystkie te wątki, które wymieniłam na początku, na koniec połączyła w jedną zgrabną całość. No i klimat, proszę Państwa. Duszny, lepki, mdlący...czytając, czułam to samo osaczenie, co Hanka, ba! ja we własnym łóżku czułam się niemal podglądana. Co więcej: mieszkańcy wioseczki wydawali mi się tak poczciwi, tak szczerzy i prości, że aż trudno było uwierzyć, że właściwie każdy z nich mógł być zdolny do zła.

Lato z kryminałem? Czemu nie, jeśli jest on tak dobry jak "Kobieta bez twarzy". Szczerze polecam!

Anna Fryczkowska, "Kobieta bez twarzy", Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 416.

środa, 6 lipca 2011

Czytanie tematyczne: Z melancholią po Europie (Królowa pszczół - Katarzyna Krenz)


Piękna, melancholijna książka - idealna na deszczowe, ale jednak, lato. To moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Krenz, ale że "Lekcję tańca" mam na półce już ponad rok, to czuję się zmotywowana, by po nią sięgnąć.

O czym jest ta książka? O samym życiu, mówiąc w największym skrócie. Grupa osób, w różnym wieku, o różnych doświadczeniach i przemyśleniach, wyrusza razem do Hiszpanii, by tam dać występ na przeglądzie amatorskich teatrów. I tu pierwszy plus: niewiele znam osób, które grają w amatorskich teatrach i są w stanie na taką okazję na jakiś czas zupełnie wyłączyć się z życia - a tak właśnie robią bohaterowie tej powieści. Niewiele znam osób, które przypominałyby bohaterów Krenz: ludzi wrażliwych, którzy zastanawiają się nad własnym życiem, analizują je, zwracają uwagę na niuanse.

Dla każdej z postaci wyprawa przez Europę stanowi szansę, by zostawić coś za sobą, od czegoś uciec, dać sobie czas na przemyślenie. Jak łatwo się domyślić, nie do końca się to udaje, gdyż bohaterowie ruszają w podróż obciążeni całym bagażem doświadczeń, których nie mogą ot tak zostawić w domu. I chociaż podróżują w większym gronie, odniosłam wrażenie, że tak naprawdę każdy z nich jest sam: nie da się bowiem wejść w wszechświat drugiego człowieka i go zrozumieć - najwyżej można być blisko. Co ważne, z podróży na pewno wrócą odmienieni, chociaż potoczyła się ona nie do końca tak, jak to było zaplanowane. Wszak wiadomo, że ważniejsza od celu podróży, jest sama podróż.

Ogromnie żałuję, że nie mam przed sobą egzemplarza "Królowej pszczół", jest tam bowiem pewien fragment o "Zbrodni i karze" Dostojewskiego, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Jedna z bohaterek, cierpiąca na koszmarne bóle głowy, nie rozstaje się z tą książką i czyta o tym, że nowego życia nie można sobie podarować tak po prostu, że nie można odpokutować i zwyczajnie zacząć od nowa. W ich kontekście bohaterowie Krenz zyskują nieco tragiczny wymiar, ale, zaznaczam od razu, książka nie jest smutna! A jaka jest? Subtelna, delikatna, wręcz poetycka. Do przemyślenia i do rozkoszowania się każdym zdaniem. Do przeczytania właśnie teraz!

K. Krenz, Królowa pszczół, Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 333.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Czytanie tematyczne: Spacerownik po Londynie pod rękę z Virginią Woolf


Książki pani Woolf lubię i cenię od dawna, chociaż nie ukrywam, wszystkich nie przeczytałam (natomiast "Panią Dalloway" i inspirowane nią "Godziny" czytałam kilka razy, więc jest to jakaś rekompensata).

"Widoki Londynu" (tytuł jest odpowiedzią na zagadkę z poprzedniego zagadkowego wpisu: z okna (widoki) plus miasto (Londyn), a Londyn leży w Anglii, więc książka jest angielską częścią cyklu wakacyjnego - Kaś, proste, prawda :)? ) to zbiór sześciu esejów o Londynie. Same opisy... w dodatku opisy miejsca, w którym nigdy nie byłam (wstyd!). Tematyka w zasadzie nie różni się więc od tego, co prezentują przewodniki turystyczne, ale za to wykonanie... czapki z głów!

Virignia Woolf ma wybitny zmysł obserwacji - taki oto mało błyskotliwy wniosek wysnułam po lekturze. Wydaje mi się, że nie jest trudno pisać o architekturze i krajobrazie ukochanego miasta. Natomiast pisać o ludziach związanych z danym miejsce, i to pisać w tak subiektywny i niesztampowy sposób - to już mi się podobało bardzo!

Przykłady? Opisując angielskie kościoły, Woolf stwierdza, że zmarli prezentują w nich postawę wybitnie roszczeniową. Całe metry ścian pokryte są spisanymi ich zasługami i cnotami - to prawdziwa rozpusta w porównaniu ze skromnymi nagrobkami, które nie rzucają się w oczy.
Zwiedzając domy dwóch sławnych pisarzy, Woolf dowodzi, jaki wpływ na życie jednego z nich miał brak dostępu do bieżącej wody.
I wreszcie: nie zna Londynu ten, kto nie zna pewnej szacownej damy, latem zasiadającej przy oknie, zimą zaś przy kominku, w której salonie zdają się zbiegać wszystkie londyńskie plotki i ploteczki. Nikt nie może wziąć ślubu, aby ona nie wiedziała, żaden skandal nie obejdzie się bez jej patronatu.

Co jeszcze? Nie zdradzę, ale gorąco zachęcam do odbycia spaceru wraz z autorką: jest ona świetną przewodniczką i opowiada niezwykle sugestywnie o mieście, o którym, zdawać by się mogło, napisano już wszystko. Dla mnie rewelacja, chociaż książka jest zdecydowanie zbyt krótko... Polecam!

Egzemplarz Widoków Londynu otrzymałam od księgarni Prus24.

V. Woolf, Widoki Londynu, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

niedziela, 3 lipca 2011

Jakim cudem...?

... z piątkowego wieczoru zrobiła się niedziela? Mało tego: niedziela wieczorem???

piątek, 1 lipca 2011

Czytanie tematyczne plus zagadka plus oddam "kolor i wodę" :)

Dawno, oj dawno, nie robiłam weekendów tematycznych na blogu, więc najwyższy czas to zmienić :)
Tak się złożyło w tym tygodniu, że przeczytałam dwie książki polskich autorów oraz jedną brytyjskiej pisarki.

Ułożyły się one, zupełnie przypadkowo, w wakacyjny cykl hiszpańsko(Margot i pszczoły) - śródziemnomorsko (kolor i woda) - angielski (z okna + miasto).

Recenzje pojawią się jutro i w niedzielę, a kto pierwszy zgadnie, o jakich książkach będę pisać(wystarczy jeden tytuł), otrzyma "kolor i wodę" :)

Ha! I cóż ja mogę mieć na myśli :)?