piątek, 31 grudnia 2010

A rok 2010 jaki był, każdy widzi - czyli podsumowanie :)

Pewnie większość Was w tej chwili szykuje się na BAL, ale są też tacy szczęśliwcy, którzy na żadną szaloną imprezę do rana się nie wybierają i mają teraz czas na czytelnicze podsumowanie roku :)

A zadowolona z siebie jestem ogromnie: przeczytałam dokładnie 132 książki, czyli o jakieś 30 więcej, niż w roku ubiegłym :)

Która z nich podobała mi się najbardziej? Uczciwie przyznaję, że nie wiem.

Z polskiej literatury ogromne wrażenie zrobiła na mnie "Łąka umarłych" Marcina Pilisa, "Koń Alechina" Kaspra Bajona oraz "Czas w dom zaklęty" Katarzyny Enerlich. Jednocześnie bardzo dobrze czytało mi się "Cukiernię pod Amorem", w którą wciągnęłam się i na której ostatni tom oczekuję z niecierpliwością. Nie mogę też zapomnieć o takich książkach jak "Fastryga" czy "Babol", no i oczywiście o "Piaskowej górze", którą czytałam na początku roku i z której to lektury wspomnienia już mi się nieco zatarły. Naprawdę jednak nie potrafię wybrać jednej najlepszej.

Z literaturą zagraniczną nie jest łatwiej. Chyba najbardziej wryło mi się w pamięć "Oczyszczenie" Sofi Oksanen, ale czy to była najlepsza książka w tym roku...? Nie wiem. Cały czas jestem pod wrażeniem "Drugiego spojrzenia", o którym pisałam wczoraj, mam w głowie obrazy z "Księgi rzeczy utraconych", zauroczył mnie język "Ogrodu wiecznej wiosny". Najlepszej jednak wskazać nie umiem.

Nie mam natomiast wątpliwości, która książka rozśmieszyła mnie najbardziej: "Brak wiadomości od Gurba" :) I bardzo się cieszę, że mam na półce "Lekką komedię".

Rozczarowania roku? Na pewno "Dzidzia" Sylwii Chutnik - to nie jest zła książka, ale miałam co do niej ogromne oczekiwania, które zostały zawiedzione. I jeszcze bardzo namęczyłam się nad "Intruzem", ale nie ma sensu się nad tym rozwodzić.

Plany czytelnicze na rok 2011? Czytać więcej starszych książek, nie tylko nowości (niestety, TA moja deklaracja zupełnie nie została zrealizowana). Poza tym obiecałam sobie, że sięgnę po autorów takich jak Nabokov, Dostojewski, Flaubert, Balzak - bo trochę wstyd znać tylko jedną, góra dwie książki tych autorów. No i postanowiłam przyłączyć się do TEGO wyzwania czytelniczego - lepiej późno, niż wcale :)

A w Nowym Roku życzę Wam wiele radości z czytania, odkrycia nowych, wspaniałych lektur i nowych, wspaniałych autorów oraz WSZYSTKIEGO SZCZĘŚLIWEGO! :)


AAAAA! Zapomniałam o "Szwaczce"! Przecież to była cudowna książka!

czwartek, 30 grudnia 2010

Join me in death (Drugie spojrzenie - Jodi Picoult)

Książka "Drugie spojrzenie" solidnie namieszała mi w głowie. Na początku, przez jakieś sto stron, nie mogłam się wgryźć w akcję: za dużo bohaterów, za dużo wątków i w ogóle za dużo wszystkiego. Potem jednak... o Matko! Książka pochłonęła mnie całkowicie.

Nigdy nie ukrywałam, że lubię Jodi Picoult, chociaż wiele osób zarzuca jej schematyczność, tanie chwyty, granie na emocjach czytelników. Mnie jednak taki typ pisarstwa przekonuje i książki tej autorki czyta mi się świetnie - może dlatego, że nie czytam nigdy więcej niż jedną raz na kilka miesięcy.

"Drugie spojrzenie" było dla mnie zupełnym zaskoczeniem, gdyż spodziewałam się znowu tematyki społecznej, rozpraw na sali sądowej, kontrowersyjnych tematów itd. Tymczasem autorka napisała powieść o duchach(!), lecz przede wszystkim o miłości. I jeszcze: opowiedziała w "Drugim spojrzeniu" przepiękną historię, której streszczenia się nie podejmę. Dlaczego? Ano za dużo w niej wątków, za dużo bohaterów i ciężko przedstawić wydarzenia tak, by nie zdradzić tego, co powinno być dla czytelnika zaskoczeniem.

Koniecznie jednak muszę napisać, że ogromnie lubię książki mówiące o uczuciach. Tutaj autorka stawia pytanie, gdzie znajdują się granice miłości. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie rozmowa głównych bohaterów, w których jeden pytał, co ten drugi jest w stanie zrobić dla ukochanej osoby. Przeprowadzić się do innego miasta? Przeprowadzić się do innego kraju? Przeprowadzić się na inny kontynent? A co, jeśli ta osoba znajduje się w miejscu, w które nie można dojechać, dolecieć, ani dojść? Jeśli jedyną drogą, aby się do niej dostać jest... śmierć? Nic dziwnego, że w trakcie lektury non stop słuchałam tej piosenki:



Dlaczego napisałam, że książka namieszała mi w głowie? Jest w niej bowiem i wątek kryminalny: szukający śmierci Ross próbuje rozwiązać tajemnicę samobójstwa Lii, które popełniła siedemdziesiąt lat wcześniej. W połowie lektury wydawało mi się, że mam rozwiązanie. A potem co chwila okazywało się, że jest inaczej niż myślałam i moje misterne koncepcje zupełnie nie pokrywały się z zamysłem autorki. Poza tym warto wspomnieć tu o samej Lii: moim zdaniem to najlepsza kobieca postać, jaką do tej pory spotkałam na kartach książek Picoult. Poza tym wielkie brawa należą się tłumaczowi: co chwila natrafiałam na fragmenty, które miałam ochotę czytać ponownie.

O "Drugim spojrzeniu" w wypiekami na twarzy opowiadałam mojej przyjaciółce Ani, która natychmiast została obdarowana egzemplarzem i poleceniem: CZYTAJ! Aniu, potwierdź proszę, że Ci się podoba :)

Polecam - naprawdę warto! Dodam tylko jeszcze, że jutro mam zamiar napisać podsumowanie roku 2010. O tej książce na pewno wspomnę :)

J. Picoult, Drugie spojrzenie, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 504.

niedziela, 26 grudnia 2010

Książka, która (chyba) podoba się wszystkim (Książę mgły - C.R.Zafon)


Zanim sięgnęłam po "Księcia mgły" przeczytałam mnóstwo dobrego na temat tej książki na innych blogach - właściwie nie kojarzę złej recenzji. I teraz, po lekturze, wcale mnie nie dziwią entuzjastyczne wypowiedzi. Od razu dodam, że jest to pierwsza Wyrównaj z obu stronksiążka Zafona, jaką czytam, ale wiem już na pewno, że nie ostatnia, tym bardziej, że pożyczony "Cień wiatru" prawie od roku czeka na półce.

Jak pisze autor we wstępie, "Książkę mgły" to książka zaklasyfikowana jako powieść dla młodzieży. Dodaje jednak, że wierzy w to, iż przypadnie ona do gustu wszystkim, bez względu na wiek. Mnie przypadła, mimo iż metrykalnie już od jakiegoś czasu do młodzieży zaliczyć się nie mogę.

Jak zwykle w przypadku książek, o których wiele już napisano, nie widzę sensu, by rozwodzić się nad treścią, chociaż ta jest intrygująca. Nastoletni Max przeprowadza się do nowego domu wraz z całą rodziną i wkrótce zaczynają dziać się dziwne rzeczy: zegary chodzą wspak, posągi cyrkowców znajdujące się w tajemniczy ogrodzie zmieniają swoje położenie, pojawia się niesamowity, czarny kot, a staruszek mieszkający w latarni zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę.

Niesamowite jest już pierwsze zdanie powieści: Wiele lat musiało upłynąć, by Max zapomniał wreszcie owe lato, kiedy odkrył, właściwie przypadkiem, istnienie magii. Osobiście bardzo lubię nie tylko książki, ale i filmy z nastoletnim bohaterem, który nagle staje w obliczu czegoś, co zdaje się go przerastać i z czym musi się zmierzyć, a magia przeplata się z grozą - dokładnie tak jak w tym przypadku. Kolejnym plusem jest oniryczny klimat "Księcia mgły, który sprawił, że książkę zaczęłam czytać rano i lektura zajęła mi około trzech godzin: po prostu nie mogłam się oderwać. I ogromnie podobało mi się zakończenie, tylko częściowo szczęśliwe, a takie lubię najbardziej.

Nie wiem, czy wśród blogerek i blogerów uchowała się jeszcze osoba, która do tej pory nie czytała żadnej z książek Zafona. Ja cieszę się, że w końcu zdecydowałam się sięgnąć po powieść tego pisarza i mam nadzieję, że pozostałe jego powieści będą mi się podobało co najmniej tak samo jak "Książę mgły".

C.R. Zafon, Książę mgły, MUZA, Warszawa 2010, s. 198.

Książkowy Mikołaj był i przyniósł mi KSIĄŻKI :)


W tym roku, tydzień przed "oficjalnym" dniem rozdawania prezentów, wzięłam sprawy w swoje ręce i sprezentowałam sobie cztery książki Camilli Lackberg - wystarczyło, że moja przyjaciółka użyła w rozmowie telefonicznej zwrotu "skandynawskie kryminały" i chęć posiadania okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek :) A Liza Marklund stanowi świetne uzupełnienie tego stosiku.

Ponadto mam jeszcze Pamuka, mam "Lekką komedię" Mendozy (hahaha!) i "W oparach absurdu" Tuwima i Słonimskiego (ach, jak ten Mikołaj mnie zna!).

Czy muszę dodawać, że święta uważam za bardzo udane :)?

PS Nie zdawałam sobie sprawy, jaki mam bałagan, dopóki nie zrobiłam zdjęcia...

niedziela, 19 grudnia 2010

Jak to z nagrodami u Bernharda było (Moje nagrody - Thomas Bernhard)


Czy słyszeliście kiedyś o Thomasie Bernhardzie? Ja, jeszcze na studiach, miałam ogromną przyjemność uczęszczania na "ćwiczenia z Berharda", prowadzone przez prawdziwą pasjonatkę jego twórczości - Agatę Berełkowską. Na ćwiczenia owe trzeba było dużooo czytać, dlatego udało mi się wtedy sięgnąć po kilka powieści i dramatów tego autora, ale i tak najbardziej lubiłam te momenty, kiedy pani Agata opowiadała o tym, jakim był człowiekiem. A że był osobą dość mocno specyficzną (że tak oględnie powiem), tym lepiej się tych opowieści słuchało. I właśnie dlatego, mając w pamięci tamte zajęcia, zdecydowałam się na sięgnięcie po kolejną wydaną w Polsce książkę tego autora.

"Moje nagrody" to, jak sama nazwa wskazuje, książka o nagrodach, które pisarzowi przyznano i które on, z mniejszą lub większą przyjemnością, odbierał. Właściwie w każdej biografii Bernharda można przeczytać, że zawsze miał on wiele "ale" do Austrii. W drugą stronę też to działało: bardziej ceniono go za granicą. Dlatego też byłam bardzo ciekawa opinii autora na temat wszystkich tych Austriaków, którzy mu te nagrody przyznawali, a którymi on zdawał się po cichu gardzić.

Bernhard opisuje nie tylko same ceremonie, ale też np. motywy, dla których decydował się daną nagrodę przyjąć - najczęściej chodziło o czeki, które wręczano przy tej okazji. Przedstawia, co z tymi pieniądzmi robił, ale też dzieli się historiami, które jego zdaniem, łączą się z danym odznaczeniem.

Dla mnie jednak książka ta była ciekawa głównie dlatego, iż najczęściej jest tak, że widzimy, jak ktoś wchodzi na scenę, dziękuje, mówi kilka słów, kłania się i ze sceny schodzi. Natomiast tutaj mamy możliwość zobaczenia tego co było przed i co było po. Bernhard daje się także poznać jako człowiek z poczuciem humoru, który bezlitośnie obśmiewa innych (więcej: często uważa za głupców ludzi, z którymi się spotyka), ale i do siebie ma dystans. Poza tym nie sądziłam, że ten śmiertelnie poważny człowiek piszący trudne i specyficzne książki, może napisać coś, co czyta się lekko i bardzo przyjemnie o godzinie szóstej w zatłoczonym autobusie.

Mnie osobiście książka przypadła do gustu, gdyż zburzyła moje dotychczasowe wyobrażenia o autorze "Mrozu". A nie ukrywam, że lubię jak jakąś pozycja dodaje coś zupełnie nowego do tego, co już wiem.

Polecam - a jakże! :)

T. Berhard, Moje nagrody, Czytelnik, Warszawa 2010, s. 113.

***

PS Mam ogromną ochotę pokazać książki, które czekają na zapakowanie i wręczenie w czasie świąt... i okropnie denerwuje mnie to, że zrobić tego nie mogę, gdyż popsułabym niespodziankę kilku osobom :)

sobota, 18 grudnia 2010

Jak być szczęśliwym? (Buty szczęścia - Ewa Woydyłło)


Czy ktoś będzie tak miły i przypomni gapie, w której babskiej gazecie można poczytać teksty Ewy Woydyłło? Bo gapa myśli... i nie pamięta. Wie tylko, że bardzo lubi te teksty czytać, dlatego też kwestią czasu było sięgnięcie po książki tej znanej psycholożki.

"Buty szczęścia" to zbiór krótkich, hmmm, felietonów, pogrupowanych w trzy bloki tematyczne: "Co możemy zrobić dla siebie", "Co możemy zrobić dla swojego związku" i "Co możemy zrobić dla innych". A co możemy zrobić? Otóż dużo, robiąc tak naprawdę niewiele.

Autorka twierdzi, że każdy z nas zasługuje na to, by być szczęśliwym i przekonuje, że główna przeszkodą do tego jesteśmy... my sami. No dobrze: wprost tego nie pisze, ale taki jest mój wniosek po lekturze.

Mówię od razu: autorka Ameryki nie odkrywa. Bo przecież wydaje się oczywiste, że jeśli codziennie kwadrans dłużej spędzimy na słońcu, to nie tylko poprawi nam się poziom witaminy D, ale i nastrój będzie lepszy. Albo że jeśli pozwolimy sobie na "odrobinę luksusu" i raz na jakiś czas sprezentujemy sobie coś ładnego, to i nasze życie stanie się piękniejsze. I jeśli będziemy przyjaźnie nastawieni do świata, to świat odwdzięczy nam się tym samym.

Drobiazgi? Ale przecież z nich składa się życie, a książkę czyta się bardzo dobrze, tym bardziej, że Ewa Woydyłło wplata w teksty anegdotki, przykłady z literatury i życia. A poza tym jestem bardzo spragniona w ostatnim czasie pogodnych lektur, bo słońca za oknem jak na lekarstwo, dlatego gorąco polecam wszystkim smutasom mającym po dziurki w nosy szaro - burej pogody :)

E. Woydyłło, Buty szczęścia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 233.

czwartek, 16 grudnia 2010

OKO - wcale nie na Maroko :P

Czytelnicy moi,

dziś będzie nie o książkach, a o konkursie (KLIK), którego jedną ze współorganizatorek jestem JA :)

No dobra, o książkach też będzie, bo w konkursie do wygrania są książki, jednak główna nagroda jest inna: staż w nowo powstającym portalu edusieć.pl, na który wkrótce Was zaproszę.

A póki co... nadsyłajcie teksty! W końcu nie zawsze zdarza się możliwość wygrania współpracy ze mną :D:D:D

niedziela, 12 grudnia 2010

Książka, która namąciła mi w głowie (Koniec wszystkie - Magan Abbott)


Prawie połowa miesiąca, a u mnie dopiero dwa posty... niby dziwne, ale biorąc pod uwagę fakt, że ostatnio zupełnie nie mam czasu na czytanie, to i tak jest dobrze :)

Czym się ostatnio kieruję przy wyborze lektury? Gabarytami książki, która ma być lekka i mieścić się do torebki. "Koniec wszystkiego" skończyłam czytać już jakiś tydzień temu i nadal nie wiem, czy ta książka mi się podobała czy nie. Być może odebrałabym ją lepiej, gdybym miała trzynaście lat i potrafiła wczuć się w pokręcone emocje głównej bohaterki. Z drugiej jednak strony nie wiem, czy bym tę książkę zrozumiała...

Kiedy zabierałam się za czytanie myślałam, że będzie to klasyczny kryminał - ale nie. Owszem, na początku "porwana" zostaje trzynastolatka, śledztwo zostaje wszczęte... ale kryminał to nie jest. Raczej thriller psychologiczny. Albo powieść obyczajowa. Lub też powieść o dojrzewaniu... nie wiem, ale bez wątpienia świadczy to o talencie autorki, która namąciła mi tą książką w głowie i jednocześnie narobiła ochoty, aby kolejny raz obejrzeć sobie lub przeczytać "Przekleństwa niewinności".

Skąd to skojarzenie? Ano przez bardzo podobny język obu tych książek i w obu przypadkach chwilami trudno stwierdzić, co jest prawdą, a co tylko wyobrażeniem nastoletnich, rozerotyzowanych umysłów.

Lizzie, której przyjaciółka Evie nagle znika (bo słowo "porwana" zdecydowanie nie jest tu na miejscu) angażuje się w śledztwo, coraz więcej sobie przypomina, ale też jednocześnie coraz bardziej kręci i coraz bardziej plącze się w swoich uczuciach. Evie w którymś momencie przestałam postrzegać jako ofiarę szaleńca lecz... nastoletnią lolitkę? A to, co łączyło jej siostrę z ojcem nie do końca potrafię sobie wyobrazić.

Dziwna książka, która uświadomiła mi, że chociaż sama siebie postrzegam jako osobę młodziutką :), to jednak na pewno nie mam już mentalności nastolatki :)

I sama nie wiem czy to powód do radości, czy może przeciwnie.

PS Mam nadzieję, że kolejne recenzje będą pojawiać się częściej :)

niedziela, 5 grudnia 2010

O weekendzie, którego nie było.

Co się stało z weekendem?

Gdzie on się podział?

Ot, ciekawostka :)

sobota, 4 grudnia 2010

Ukryte w Słowach, czyli seans przy herbatce (Fruwajaca dusza - Yoko Tawada)

Ukryte w Słowach - to jedno z nowych miejsc, jakie odkryłam w internecie. Co to za miejsce? Herbaciarnia, galeria i księgarnia w jednym, czyli zawiera w sobie wszystko to, co lubię. Oczywiście najwięcej czasu spędziłam w internetowej księgarni, gdzie można znaleźć literaturę dla kobiet - ja odkryłam tu kilka nowych tytułów.

I kolejny raz okazało się, że warto prowadzić bloga o książkach, gdyż udało mi się nawiązać kontakt z właścicielką tej strony i księgarni - panią Kasią, w wyniku czego co jakiś czas będę mogła prezentować Wam, drogie Czytelniczki, książki pochodzące właśnie z księgarni Ukryte w Słowach.

Zapraszam zatem na pierwszy książkowo - herbaciany seans.

"Fruwająca dusza" Yoko Tawady to dla mnie książka... dziwna. A dziwność ta wynika z tego, iż jest to lektura niezwykle niejednoznaczna i oniryczna, przesycona erotyzmem, a przez to niepokojąca.

Risui, młodziutka dziewczyna, wstępuję do Szkoły Kikyo po tym, jak jej kochanek znajduje na udach dziewczyny tajemniczy znak ułożony z pieprzyków. W Szkole Risui zaczyna studiować Księgę i wstępuję na Drogę Tygrysa. Szkoła znajduje się w lesie, wśród bagien i mokradeł. Uczęszcza do niej kilkaset kobiet, a przewodzi im mistrzyni Kikyo. Tawada świetnie odmalowuje życie codzienne w niewielkiej, zamkniętej społeczności. I chociaż jej członkinie wstępują na drogę mądrości, oddają się studiowaniu i medytacji, nie brak wśród nich kłótni, zawiści, rywalizacji. Postacią niejednoznaczną jest też sama Kikyo, o której niewiele wiadomo.

Im dalej posuwała się akcja, tym więcej pytań sobie zadawałam. Czego tak naprawdę uczyły się dziewczęta? Jaki cel miała Kikyo, gromadząc je w jednym miejscu? Co jest w tej powieści prawdą, a co snem? Co jest zdarzeniem, a co tylko interpretacją głównej bohaterki? Autorka zdaje się mnożyć te pytania, nie udzielając odpowiedzi. Książka jest też gęsta od symboli i metafor, których ja, przyznaję uczciwie, nie potrafię odczytać, ale zupełnie nie przeszkadzało mi to w lekturze tej powieści.

Bo "Fruwającą duszę" czyta się fantastycznie, chociaż ta "fantastyczność" bynajmniej nie wynika z szalonej fabuły i nagłych zwrotów akcji. Napisana jest przepięknym językiem, chwilami miałam wrażenie, że czytam nie powieść, a poezję (pokreśliłam swój egzemplarz, gdyż co chwila natrafiałam na zdanie godne zapamiętania). I przede wszystkim pozwala nieco inaczej spojrzeć na Japonię. Risui nie decyduje się zostać żoną i matką, nie ulega wielopokoleniowej tradycji. Uczy się, chociaż wiedza, którą zdobywa, nie przyda się jej poza murami szkoły. Na okładce można znaleźć zdanie "Japonia ze snu". A ja dodam, że dla mnie cała fabuła książki zdaje się być zapisem marzenia sennego.

Gorąco polecam!

Y. Tawada, Fruwająca Dusza, wyd. Karakter, Kraków 2009, s. 179.