Strony

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Janusza L. Wiśniewskiego monolog do siebie samego (Z moim synem na fejsie - Janusz L. Wiśniewski. Irena Wiśniewska)

Czasem, kiedy zastanawiam się, co napisać o danej książce, nachodzą mnie refleksje natury ogólnej. I tak kończąc czytać "Na fejsie z moim synem" Janusza L. Wiśniewskiego, pojawiły się w mojej głowie pytania, po części zapewne retoryczne.

Czy aby dobrze bawić się przy piosenkach Izabeli Trojanowskiej konieczna jest impreza o nazwie "kicz party"? Bo wtedy można udawać, że Iza wcale nam się nie podoba, a te dzikie pląsy to tylko w ramach wspomnianego kiczu?
Czy to, że teraz publicznie się przyznam, że zdarza mi się (całkiem często mi się zdarza!) zaczynać dzień od pudelka, w jakiś sposób będzie o mnie źle świadczyło?
I wreszcie: czy Janusz L.Wiśniewski, aby posadzić obok siebie na jednej kanapie Marylin Monroe, Kinsley'a i Jima Morrisona naprawdę musiał uczynić to za pośrednictwem swojej matki, Ireny Wiśniewskiej?

Pytam, ponieważ dawno nie czytałam czegoś tak... nieprawdopodobnego i z nową książką Janusza L. Wiśniewskiego może się równać tylko proza Katarzyny Michalak - chociaż to dwie zupełnie różne bajki. Otóż autor tym razem przytacza monolog swojej zmarłej matki, która pisze do niego na fejsie, z czeluści piekielnych, co mi osobiście wydaje się pomysłem karkołomnym. Skąd bowiem syn może wiedzieć, co chciałaby powiedzieć mu matka, nieżyjąca od 1977 roku? I już samo to, że mężczyzna podejmuje się napisania pośmiertnego monologu w imieniu kobiety jest dziwne. W chwili jednak, kiedy to syn w imieniu matki pisze do samego siebie... moja wyobraźnia dotychczas aż tak daleko nie sięgała :)

Nie zmienia to jednak faktu, że książkę czytałam z ogromnym zaciekawieniem. Autor bowiem pisze o naprawdę ciekawych rzeczach. O sztuce i Sylwii Plath. O fizyce i "cząstce Boga". O Hitlerze i ojcach Kościoła. I o miłości - chyba we wszystkich jej aspektach. I mimo że temat ograny, robi to naprawdę bardzo ładnie.

Właśnie za sprawą tej tematyki narodziło się moje pytanie: czy Janusz L. Wiśniewski, aby napisać taką nieprawdopodobną książkę o wszystkim, naprawdę musiał włożyć tę opowieść w usta prostej, niewykształconej kobiety, bo jemu, "magistrowi fizyki, doktorowi informatyki, doktorowi habilitowanemu chemii" nie wypada? I czemu ten zabieg tak naprawdę służy? Przecież to jego przemyślenia, ciekawe zresztą, a nie Ireny Wiśniewskiej! I to jest główny zarzut, jaki tej książce stawiam. Miało być autentycznie, ale ja ani przez moment nie mogłam zapomnieć, że to sam autor pisze "synuś" i sam do siebie się zwraca. Niestety, ale bardzo mi to przeszkadzało w odbiorze tej powieści, mimo iż bez wątpienia została ona napisana z pomysłem i dużym zaangażowaniem.

I dlatego nie wiem, czy ją polecam, bo boleśnie odczułam tu "formę", która chwilami przesłaniała mi treść.  Moją ulubioną książka autora nadal pozostaje "Samotność w sieci", którą czytałam wiele lat temu i do której boję sie powrócić, aby nie przeżyć rozczarowania.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.

J. L. Wiśniewski, Na fejsie z moim synem, Wielka Litera, 2012, s. 448.


środa, 25 kwietnia 2012

Thriller miłością podszyty (Siostra - Rosamund Lupton)

Dużo czasu zajęło mi "wgryzienie" się w książkę Siostra i dużo czasu potrzebowałam, aby przyzwyczaić się do specyficznego stylu autorki. Teraz jednak, kiedy lektura już za mną, nie żałuję ani jednej minuty, którą spędziłam z powieścią Rosamund Lupton. I kolejny raz dochodzę do wniosku, że czasem tak naprawdę o tym, czy powieść jest udana, czy też nie, decyduje nie "co", ale "jak".

Bo nie oszukujmy: takie książki i filmy już były: jedna osoba ginie, zaś druga, mocno związana ze zmarłym, nie wierzy w to, co się stało. W tym przypadku umiera Tess, młodsza siostra Bee. Wszystko wskazuje na to, że było to samobójstwo, taką wersję przyjęli też policjanci i lekarze. Jednak Bee nie wierzy. Samobójstwo? Nie Tess! Tess była tak pełna radości życia, że po prostu nie mogła dobrowolnie go sobie odebrać!

Bee rozpoczyna śledztwo na własną rękę, jednak w niczym nie przypomina to rutynowych działań policji. Ona raczej podąża śladem zmarłej siostry, próbuje zrozumieć, co działo się z nią na kilka dni przed śmiercią, próbuje zbliżyć się do niej - jakkolwiek dziwnie to brzmi, wszak Tess nie żyje. Tym samym przechodzi niemalże tą samą drogę, co siostra, a zabieg ten sprawił, że kończąc powieść, szeroko otworzyłam oczy ze zdumienia.

Było w powieści kilka momentów, które wydawały mi się niejasne i niepokojące, zakończenie zaś wszystko mi rozjaśniło i odsłoniło, jak świetny pomysł na przedstawienie tej historii miała autorka. Uwielbiam być zaskakiwana i uwielbiam zakończenia, które potem długo tkwią w głowie. Uwielbiam też mieć uczucie, że właściwie cała fabuła jest tylko wprowadzeniem do tego, co miało wydarzyć/okazać się na końcu. I pod tym względem Siostra spełniła wszystkie moje oczekiwania. 

Na okładce Siostry napisano, iż jest to mroczny, wzruszający i zaskakujący thriller. Ja bym mimo wszystko położyła tu jednak nacisk na słowo "wzruszający", bo naprawdę ogrom miłości, jaką Bee darzy Tess chwilami przyprawia o dreszcze. Jednocześnie zaś uczucie to połączone jest z niezwykłą fascynacją i ta mieszanka nasunęła mi skojarzenia z Przekleństwami niewinności, książką, którą od wielu lat uwielbiam. 

Siostra łamie schemat powieści kryminalnej i thrillera. Owszem, jest śledztwo, jest trup, jest mroczna zagadka. Ale to tylko tło, aby pisać o uczuciach. Zresztą, książka kończy się słowami:

Potrzebowałam wielu godzi wypełnionych mrocznym przerażeniem i niezliczonych tysięcy słów, w rezultacie to wszystko sprowadza się do kilku tyko zdań.
Przepraszam.
Kocham cię.
Zawsze będę kochała.

I cytat ten stanowi najlepsze podsumowanie Siostry
Gorąco polecam!

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Świat Książki

R. Lupton, Siostra, Świat Książki, 2012, s. 319.


czwartek, 19 kwietnia 2012

Emocjonalny dynamit w świetnym wydaniu! (Płatki na wietrze - V.C.Andrews)

Ufff... Skończyłam Płatki na wietrze, kontynuację Kwiatów na poddaszu, które jakiś czas temu zrobiły na mnie ogromne wrażenie. I o ile wtedy marudziłam, że książka, choć fascynująca, jest mocno przegadana, tak tym razem podobnych obiekcji nie mam. Dlaczego więc zaczynam od westchnienia? Ano dlatego, że Płatki na wietrze mnie wyczerpały - ale w pozytywnym sensie!

Książka, chyba nawet jeszcze bardziej niż pierwsza część, przesycona jest emocjami, zaś na pierwszy plan wysuwa się zemsta. Cathy, dziewczynka, która przez ponad trzy lata wraz z rodzeństwem była więziona na poddaszu przez własną matkę, nie może jej wybaczyć krzywdy, jaka ją spotkała. Nie może i nie chce, pragnienie zemsty zaś determinuje jej postępowanie, zatruwa myśli. Cathy obwinia matkę nie tylko za przymusowe zamknięcie. Uważa, że to przez matkę nawiązała dwuznaczną relację z bratem, że to przez nią Cory, najmłodszy brat, nie żyje, to przez nią na światło dzienne wychodzą wszystkie jej najgorsze cechy. I w sumie trudno nie przyznać jej racji...

Cathy spełnia swoje marzenie, zostaje słynną baletnicą, chociaż na sam szczyt nie trafia. Viriginia C. Andrews opisuje jej determinacje, by być najlepszą, pokazuje, ile wysiłku dziewczynę kosztowało to, by zajść tak daleko. Głównie jednak skupia się na opisie relacji Cathy - mężczyźni, a te są bardzo burzliwe. Wynika to nie tylko z temperamentu dziewczyny, która łączy w sobie cechy wampa i dziecka, lecz także z faktu, że w jej życiu cały czas obecny jest starszy brat. Poza tym... no właśnie. 

Przyzwyczajona do życia w zamknięciu Cathy nie może znaleźć swojego miejsca. O ile Chris rozpoczyna karierę lekarza, a Carrie znajduje przystań w domu doktora Paula, tak Cathy jest niczym tytułowy płatek na wietrze: podróżuje, lecz nigdzie nie jest naprawdę u siebie, nawiązuje relacje z różnymi mężczyznami, lecz żaden do końca nie jest w stanie spełnić jej oczekiwań. 

Jednak nie tylko ona cierpi: w książce każda postać zdaje się mieć jakąś skazę, która nie pozwala po prostu cieszyć się życiem. Dla mnie najbardziej przejmująca była opowieść o młodszej siostrze Cathy - Carrie. Dziewczynka jeszcze na poddaszu traci swojego ukochanego brata bliźniaka, Cory'ego. Przez to, że żyjąc w zamknięciu nie miała dostępu do światła i świeżego powietrza, a matka karmiła ją zatrutymi pączkami, nie urosła. Dla dziewczynek z prywatnej szkoły była karlicą ze zbyt dużą głową - a wszyscy wiemy, jak okrutne potrafią być dzieci. Carrie marzy o tym, by założyć rodzinę, marzy o tym, by być zwyczajną... co nie zostaje jej dane. Zresztą: w tej powieści nikt nie jest szczęśliwy, nikt w stu procentach nie dostaje tego, co sobie wymarzył. 

Długo bym jeszcze mogła pisać o książce Virginii C. Andrews, właściwie każda postać, każdy wątek, zasługuje tu na uwagę. Owszem, wahania nastroju Cathy były nieco nużące, owszem, całość robi nieco przygnębiające wrażenie, ale nie zmienia to faktu, iż mamy do czynienia z powieścią wybitną, emocjonalną, przemyślaną, na długo pozostającą w pamięci, która absolutnie się nie zestarzała, pomimo upływu lat.

Gorąco polecam i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy!

Premiera książki będzie miała miejsce 9 maja. Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Świat Książki

V. C. Andrews, Płatki na wietrze, Świat Książki, 2012.  s. 430.

środa, 18 kwietnia 2012

Filmowa środa (XVII)

Rzadko ostatnio piszę o filmach, gdyż - nigdy nie sądziłam, że to powiem - przerzuciłam się na seriale. I tak, trzeci lub czwarty raz oglądam pierwszy sezon "Gotowych na wszystko", tym razem jednak w towarzystwie mężczyzny, który stwierdził, że serial jest super - Ameryki nie odkrył, bo wiedziałam o tym od dawna :)

Dalej: serial "Kości". Po tym, jak przeczytałam książkę... poooszło. Potrzebowałam trzech odcinków by stwierdzić, że dzień bez Tempe Brennan jest dniem straconym i maksymalnie wciągnąć się w zmagania pani antropolog. 

Podoba mi się też "Dexter", lecz po obejrzeniu kilku odcinków nie jestem go jeszcze w stanie do końca docenić/ocenić. 

Muszę też podzielić się jedną, nieco wstydliwą nowiną. Otóż pod wpływem pewnej dziesięciolatki, wciągnęłam się w... "Julię" emitowaną na TVN, co jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Ale z drugiej strony... jak tu nie oglądać tej bajki, skoro wszystko jest w niej takie ładne, estetyczne i poprawne? No jak? Teraz śmieję się, że przede mną jeszcze "M jak miłość", "Klan" i "Na dobre i na złe" - pożyjemy, zobaczymy :)

A jeśli już o serialach mowa, chciałam Wam polecić nowe pismo o filmach, które nie do końca wiem, jak się nazywa, ale obstawiam, że "Filmowy Magazyn do Czytania". Numer pierwszy przyciągnął mnie okładką oraz nazwiskami piszących autorów: Karpowicz, Dukaj, Szczygieł, Hugo-Bader, Sobolewski - super! Nie rozczarowuje także treść: bardzo dużo miejsca poświęcone zostało serialom właśnie, których w większości nie oglądałam, lecz teksty te przeczytałam z zainteresowaniem i przyjemnością. Przede wszystkim, omawiane seriale stanowią tylko punkt wyjścia do opowieści o społeczeństwie, polityce, współczesnej kulturze. Trzymają poziom - i to się ceni! 

Samych recenzji w "Filmowym" jest niewiele. Owszem, nowości zostały wymienione, lecz teksty mają najczęściej formę wywiadu z twórcami czy aktorami, co mi odpowiada i dlatego pismo szczere polecam wszystkim kinomaniakom.

Dla porównania, zaopatrzyłam się również w "Film" - miesięcznik, do którego mam stosunek dość ambiwalentny, lecz który kiedyś regularnie czytałam. Bo o ile lubię czytać teksty stricte o filmach, tak mój gust filmowy zupełnie nie pokrywa się z gustem redaktorów. Nie wiem, czy jakimś rozwiązaniem nie byłoby po prostu oglądanie tych filmów, które zostały najniżej ocenione. W każdym razie jest to dla mnie pismo bardzo nierówne, w którym oprócz artykułów - perełek, znajdują się rzeczy zupełnie niestrawne. W kwietniowym numerze szczególnie spodobał mi się tekst o adaptacjach "Wichrowych Wzgórz". Tę ostatnią, w reżyserii Andrei Arnold dość mocno zjechano, ale, przekornie, bardzo chcę ją zobaczyć :)

A o samych filmach napiszę innym razem, jak już minie mi serialowa mania :)

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Skarletka w kuchni, czyli subiektywny przegląd książek kucharskich - część druga

Jeśli miałabym wskazać jedną, jedyną książkę kucharską, bez której nie potrafię się obejść, to byłaby to właśnie ta.
Jeśli miałabym wskazać książkę, z której korzystam najczęściej, to znów wskazałabym na tą.
I gdybym miała wskazać zbiór z przepisami na dania, które ZAWSZE się udają, to byłaby to "Odnowa na talerzu".

"Odnowę na talerzu" kupiłam mniej więcej dwa lata temu na fali zainteresowania makrobiotyką, zdrowym odżywianiem i gotowaniem wg pięciu przemian. Od tej pory korzystam z niej praktycznie bez przerwy, jest czymś w rodzaju mojej kulinarnej Biblii. Dlaczego? Otóż to od pani Żak-Cyran dowiedziałam się, czym się amarantus, a potem sama doszłam do tego, że świetnie nadaje się do zagęszczania za rzadkich zup-kremów. To tutaj znalazłam przepis na "ulubioną pizzę", którą w ostatnim miesiącu robiłam chyba pięć razy. No i dzięki tej książce wprowadziałam do kuchni takie innowacje jak mąka kukurydziana, glony, karob czy miso. Poza tym stwierdziłam, że taka dieta, jaką proponuje autorka, oparta na naturalnych, nieprzetworzonych produktach, bardzo mi odpowiada. Dania są nie tylko smaczne, ale też świetnie się po nich czuję i wiem, że robię dla siebie coś dobrego - co znowu ogromnie poprawia mi humor.

Plusy? Proszę bardzo:

+ wszystkie, ale to wszystkie potrawy z tej książki się udają;

+ książka ma bardzo czytelny układ, potrawy zostały podzielone na zboża, zupy, jarskie pasty, pasztety, kotlety, gulasze, warzywa, sosy, dania rybne, napoje, desery i wypieki (mój ulubiony rozdział:) ), lecznicze napoje, potrawy, kompresy i okłady oraz na przepisy na półprodukty stosowane w przygotowaniu potraw;

+ opis mniej znanych produktów - baaaardzo przydatne, szczególnie na początku gotowania;

+ zaproponowane dania można przygotowywać codziennie, nie są pracochłonne i na tyle różnorodne, że po prostu się nie nudzą;

+ przepisy można sobie swobodnie modyfikować, zmieniać proporcje i składniki - do czego zresztą autorka zachęca.

Minusów w zasadzie nie dostrzegam. "W zasadzie", bo bardzo lubię książki kucharskie z fotografiami, a tutaj ich nie ma. No i na początku trzeba jednak kupić sporo produktów, które owszem, są dostępne, ale w sklepach ze zdrową żywnością, co może stanowić pewne utrudnienie.

Nie zmienia to faktu, że "Odnowa na talerzu" jest moją absolutną ulubienicą wśród książek kucharskich :)

B. Żak-Cyran, Odnowa na talerzu. Poradnik żywienia naturalnego 259 przepisów - recept na zdrowie, Galaktyka, 2008, s. 240.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Para jak z żurnala! (Mysza i Niedźwiedź mają dziecko - Tomek Matkowski)

Książki Tomka Matkowskiego o Myszy i Niedźwiedziu po raz pierwszy pokazała mi na studiach moja przyjaciółka Magda - i obie się w nich zakochałyśmy. Pamiętam, jak Magda stawała w drzwiach do mojego pokoju i czytała mi na na głos co lepsze fragmenty, a potem radośnie zanosiłyśmy się śmiechem. Dlatego też z wielką przyjemnością teraz przypomniałam sobie o tej sympatycznej parze :)

Mysza i Niedźwiedź są przykładnym małżeństwem. Żyją w bajkowym czasie, który płynie równolegle do naszego i w którym związek gryzonia z misiem nie stanowi nic dziwnego. Mysza jest "typową kobietą" - o ile takie zdanie w ogóle ma sens. Lubi porządek, lubi zakupy i dużo czasu spędza gotując dla swojego partnera. Niedźwiedź zaś, typowy samiec, nie lubi sprzątać, za to lubi leżeć i patrzeć z sufit, od czasu do czasu odzywa się w nim dusza artysty i wtedy musi się "wyżyć" nad kartką papieru. W ich prawie idealnym związku brakuje jednego: dziecka. Ale i to się szybko znajduje: rodzina powiększa się o małą koteczkę, która natychmiast staje się oczkiem w głowie tatusia, a Mysza dzielnie bierze na siebie rolę głównej żywicielki rodziny. I zaczyna się: bieganie po domu, chowanie się za szafą, chaotyczne pisanie łapami po klawiaturze, ochy i achy, bo maleństwo tak pięknie rośnie - każdy, kto ma kota, wie, o czym mowa :)

Być może opis tej niewielkiej książeczki nie brzmi zbyt atrakcyjnie, ale wierzcie mi, że można zrywać boki ze śmiechu. Szczególnie uwielbiam cięte riposty Myszy i nieco spóźniony refleks Niedźwiedzia,, który często w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że żona go obraża. I jakkolwiek dziwnie to brzmi, książka ta dużo mówi o współczesnych stosunkach damsko - męskich, gdzie kobiety nie tylko są szyją, ale i głową domu, zaś panowie... przemilczmy. Aczkolwiek, co cóż, Niedźwiedź w tym wszystkim jest po prostu uroczy.

"Mysza i Niedźwiedź mają dziecko" nie jest pierwszą książeczkę o tej parze, wcześniej ukazała się "Mysza, bajka nie dla dzieci" oraz "Mysza na wakacjach". Wszystkie czytałam, wszystkie polecam :) 

A przy okazji polecam zajrzeć do środka i szybko książkę przekartkować. :)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Nowy Świat.

T. Matkowski, Mysza i Niedźwiedź mają dziecko, Nowy Świat, s. CXXI, 2006.

środa, 11 kwietnia 2012

Kobieta bez właściwości (Zanim zasnę - S.J. Watson)

Wspomnienia nas definiują. 

Tym zdaniem zaczyna się opis książki "Zanim zasnę" umieszczony na okładce. Szczerze mówiąc, nigdy się nad tą kwestią nie zastanawiałam, gdyż wyznaję filozofię życia "tu i teraz" i nie wracania do tego, co było. Jednak w kontekście powieści książki S.J. Watsona, moje myślenie wydaje się dość... upiorne.

Wyobraźcie sobie bowiem sytuację, kiedy budzicie się rano, w nieznanym pokoju, przy nieznanej osobie, w ciele starszym o jakieś dwadzieścia lat niż się spodziewacie. W łazience natrafiacie na fotografie, na których owszem, rozpoznajecie siebie, ale nie macie pojęcia gdzie i kiedy zostały zrobione. Ktoś, kto akurat jest przy was tłumaczy, że jest waszym mężem/żoną, spędziliście razem ponad 20 lat, a teraz szybko na dół, bo śniadanie czeka... I tak codziennie: ta samo zdezorientowanie i panika, bowiem przez noc mózg wykasował wszystkie wspomnienia. 

Christine cierpi na amnezję. Pamięta tylko tyle, ile uda jej się przeżyć przez jeden dzień, reszta to dla niej terra incognita. Pamięć traci w wyniku wypadku, którego też nie pamięta. Mieszka w domu, którego rozkład jest jej obcy. Nie wie, czy woli kawę z cukrem czy bez, nie pamięta, czy ma jakiś przyjaciół, nie pamięta, w co byla ubrana dzień wcześniej. Żyje z człowiekiem, który twierdzi, że ją kocha i opiekuje się nią. I to on, Ben, przekazuje jej informacje o tym, co było kiedyś, rekonstruuje jej przeszłość, o której Christine następnego dnia i tak zapomina.

W wyniku terapii, której potajemnie się poddaje i pamiętnika prowadzonego dzień po dniu, Christine stopniowo zaczyna przypominać sobie niektóre rzeczy. I okazuje się, że to, co zapamiętała, znacznie różni się od tego, o czym opowiadał jej mąż. Kłamie zatem w dobrej wierze, żeby oszczędzić kobiecie bólu, czy też okłamuje ją z premedytacją, by ukryć to, o czym sam nie chce pamiętać? Dlaczego stanowczo odmawia żonie konsultacji z lekarzem i twierdzi, że część wspólnych zdjęć spłonęła w pożarze?

Nie wiem, czy pamiętacie film "50 pierwszych randek" - pogodną komedię romantyczną? Pomysł w "Zanim zasnę" jest mniej więcej ten sam, ale jego realizacja o niebo lepsza. Książka pokazuje bowiem dramat, z jakim Christy zmaga się każdego dnia, obrazuje, jak bardzo nieporadny i zagubiony jest człowiek, który nie wie o sobie właściwie nic. Kobieta żyje w wiecznym "dzisiaj", do końca nie rozumiejąc, dlaczego znalazła się w takiej sytuacji. A gdy powolutku robi krok w stronę normalnego życia okazuje się, że najbliższej osobie bardzo zależy na tym, by do tego nie dopuścić...

"Zanim zasnę" bez wątpienia na długo zapadnie mi w pamięć, tym bardziej, że zakończenie nie tylko mnie zaskoczyło, ale też było sporym szokiem. Przeczytałam, że prawa do ekranizacji powieści zakupił Ridley Scott, a o główną rolę Kate Winslet, Cate Blanchet i Helen Hunt. Oj, bardzo chętnie obejrzałabym zanim zasnę na dużym ekranie, z tą pierwszą w roli głównej :)

Gorąco polecam!


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Sonia Draga.
Premiera książki będzie miała miejsce 18 kwietnia. 

S.J. Watson, Zanim zasnę, Sonia Draga, 2012, s. 407.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Niewypał w stylu "Alchemika" (Zaginiona róża - Serdar Ozkan)

Nie lubię pisać recenzji książek, które mi się nie podobały. Mam bowiem nie tylko wrażenie, że sama straciłam czas, ale też marnuję czas osób, które tę recenzję czytają. Z drugiej jednak strony... OSTRZEGAM! Jeśli "Alchemik" Coelho wyszedł Wam bokiem, nie czytajcie "Zaginionej róży"!

W książce tej nie podobało mi się absolutnie nic. NIC! Główna bohaterka, Diana, traci matkę, ale jednocześnie dowiaduje się, że ma siostrę bliźniaczkę, której nie zna. Matka przed śmiercią prosi, aby dziewczyna odnalazła Mary. Ta, choć niechętnie, po jakimś czasie zaczyna jej szukać. Tak trafia do Stambułu, pod dach kobiety, która ma nauczyć ją słuchać mowy róż. Jednocześnie opowiada jej o "specjalnym zerze", które tym różni się od "niespecjalnego", że gdzieś na końcu ma jedynkę, umawia się na spotkaniach o przedziwnych godzinach i ogólnie działa mi na nerwy.

Książka, która "stała się światowym bestsellerem" dla mnie jest stekiem pretensjonalnych bzdur, filozofii wyssanych z palca i zdań, których nie da się czytać bez zgrzytania zębami. Przykład pierwszy z brzegu: Dla tych, którzy są niezwykli, to, co niezwykłe staje się całkiem zwyczajne albo Jak sądzisz, Diano, kto najbardziej potrafi cenić życie? Ci, którzy otarli się o śmierć. 

O czym jest ta książka? O poszukiwaniu siebie, o słuchaniu swojego własnego głosu i podążaniu własną ścieżką. I oczywiście są to rzeczy, w które ja osobiście głęboko wierzę, ale w takim wydaniu... no nie, są nie do przyjęcia. Nie lubię książek utrzymanych w stylistyce "Alchemika", a mam wrażenie, że autork poczuł się duchowym bratem Paula Coelho. I co wiedział, to przelał na papier. Ale czytać się tego nie da, oj nie.

Dlaczego więc przeczytałam "Zaginioną różę" od deski do deski? Otóż poleciała mi ją bibliotekarka, która na pewno mnie zapyta o wrażenia z lektury. Czytałam więc, żebym nie musiała się tłumaczyć nie tylko z tego, że książkę solidnie przetrzymałam, ale też że jej nie przeczytałam. W każdym razie: TRZYMAJCIE SIĘ OD "ZAGINIONEJ RÓŻY" Z DALEKA!

S. Ozkan, Zaginiona róża, Świat Książki, 2009, s. 208.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Dlaczego kupujesz, kobieto? (Zakupy na obcasach - J. Cunningham, P. Roberts)

Po książkę "Zakupy na obcasach" sięgnęłam z dwóch bardzo konkretnych powodów. Pierwszy jest taki, że dopiero trzy lata po studiach mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że minęło mi obrzydzenie do opracowań i książek popularnonaukowych. Po drugie zaś powzięłam ambitne postanowienie, że chciałabym jednak umrzeć trochę mądrzejszą niż jestem w tej chwili. Z tej to przyczyny wybrałam się na studia podyplomowe, lecz rozpoczęłam także domową edukację, na własną rękę. I nawet nieźle mi to wychodzi, odpukać, póki co. Właściwie to jest jeszcze trzeci powód, dla którego sięgnęłam akurat po "Zakupy na obcasach", dużo bardziej złożony, który ma na imię "kolczyki". Mam w domu jakieś dwa miliony par, niektóre nawet czasem założę, zupełnie nie przeszkadza mi to jednak w tym, by kupować i robić sobie nowe. To już nawet nie chodzi o to, że lubię je nosić. Ja po prostu lubię je mieć. Dlaczego? Tego właśnie chciałam się dowiedzieć z tej książki.

Książka "Zakupy na obcasach" sytuuję się gdzieś na pograniczy psychologii i marketingu. Na samym początku autorki wyjaśniają, dlaczego w ogóle ją napisały. Otóż spotkały się kiedyś z bardzo głupią opinią. Jakiś pan w garniturze z agencji reklamowej stwierdził, że aby sprzedać coś kobiecie, nie trzeba wcale jakiś specjalnych zabiegów. Wystarczy, jeśli... reklama będzie ociekać różem. Tak! Robimy wszystko tak, jak w przypadku reklam produktów dla panów, tylko dajemy, powiedzmy, różowe tło albo różowe opakowanie. Ach, żeby to było takie proste!

Znaczną część książki autorki poświęcają zagadnieniu różnic między kobietą a mężczyzną. A jako konsumentów (i nie tylko zresztą), różni ich prawie wszystko. Kobieta, wybierając dany produkt, kieruje się zupełnie innymi wartościami i pobudkami niż mężczyzna. Aby przywiązała się do jakiejś marki nie wystarczy, aby produkt był po prostu najlepszy. Nie wystarczy postraszyć ją cellulitem i bakteriami z zlewie - tu trzeba czegoś więcej.

Książka "Zakupy na obcasach" pokazuje, jakich kodów, opartych na wartościach wyznawanych przez kobiety, należy używać, by przekonać je do danego produktu. Bez wątpienia jest więc to wiedza przydatna osobom, które zawodowo zajmują się sprzedażą, reklamą czy marketingiem, lecz wiele mówi kobietom o nich samych. Książka uświadamia bowiem, jakie taktyki stosują spece z wielkich korporacji, by sprzedać nam akurat ten konkretny szampon, masło czy jogurt. Zresztą, dobitnie pokazane zostaje coś, o czym wiedziałam od dawna, ale co dotarło do mnie jeszcze wyraźniej. Kupując dany produkt wcale nie kupujemy go po prostu dlatego, że nam się podoba albo jest nam potrzebny. Kupujemy go, by stać się kimś innym, by stać się częścią utopii, do której dążymy.

Takie myślenie rzuciło nieco światła na mój kolczykowy zakupoholizm. Frida Kahlo, którą podziwiam, zawsze miała w uszach jakieś błyskotki. Baglady, która jest moją ulubiona szafiarką, nie pokazuje się bez kolczyków. I o ile dobrze pamiętam, uwielbiana  w dzieciństwie Alexis z "Dynastii" też zawsze miała kolczyki - może to wtedy wbiłam sobie do głowy, że kolczyki muszą być :)?

Dodatkowym plusem książki jest bardzo przejrzysty tok wywodu, liczne przykłady, a także to, że niemalże każda postawiona teza ma swoje uzasadnienie naukowe. Polecam, szczególnie przed świętami, kiedy to ochoczo łapiemy za portfele :)

J. Cunningham, P. Roberts, Zakupy na obcasach, PWN, 2012, s. 320. 




środa, 4 kwietnia 2012

Książka, w której tyyyyle się dzieje (Z krwi i kości - Kathy Reichs)

Oglądacie serial "Kości"? A może czytaliście już książki o Temperance Brennan? Pytam o to, ponieważ powieści Kathy Reichs, która powołała do życia Tempe, zainspirowały twórców wspomnianego serialu, którego, przyznaję, nigdy nie oglądałam i wcześniej zupełnie nie kojarzyłam autorki. Niemniej jednak z książką "Z krwi i kości" spędziłam kilka zwariowanych godzin.

Dlaczego zwariowanych? Otóż autorka narzuciła szalone tempo. Do tego stopnia, że w którymś momencie musiałam usiąść i spisać sobie na karteczce, kto jest kim, bo lekko się pogubiłam. Akcja zaczyna się w chwili, kiedy w niewielkim miasteczku Charlotte, gdzie właśnie rozpoczynają się wyścigi NASCAR, przyciągające tłumy widzów. I właśnie wtedy, na wysypisku tuż obok torów, zostają odkryte zwłoki młodego mężczyzny. Znalezisko jest jednak o tyle nietypowe, że zwłoki zalane został asfaltem i upchnięte do beczki. Do akcji wkracza Temperance Brennan, antropolog kliniczny, która stara się odkryć tożsamość mężczyzny. 

Od tej chwili fabuła wchodzi na najwyższe obroty i nie zwalnia do końca. Pojawiają się kolejne trupy, trzeba przesłuchać kolejnych świadków i odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: co łączy mężczyznę z beczki z dwójką zaginionych kilka lat wcześniej nastolatków, którzy pasjonowali się wyścigami samochodowymi i przez krótki czas należeli do skrajnie prawicowej organizacji zrzeszającej zwolenników supremacji białej rasy?

Książka Kathy Reichs jest pełna szczegółów dotyczących codziennej pracy antropologa sądowego. Dość makabryczne, lecz jednak ciekawe, tym bardziej, że autorka wie, o czym pisze: sama przez wiele lat wykonywała ten zawód, pracowała m.in. w Afryce przy ekshumacji zwłok zamordowanych w wojnie domowej. Dygresja osobista: kiedy spojrzałam na zdjęcia Kathy Reichs, kolejny raz doszłam do wniosku, że pozory mylą. Autorka wygląda mi bowiem bardziej na instruktorkę fitness, niż antropologa - ale to na marginesie.

Jeśli miałabym krótko scharakteryzować książkę, to uważam, że jest to "kryminał akcji". Nie znam poprzednich tomów, może w nich więcej uwagi poświęcono relacjom między bohaterami i ich psychice - tutaj jednak zdecydowanie nacisk położono na to, żeby "się działo". Ponadto, tak!, jestem z siebie bardzo dumna, gdyż o wiele szybciej niż bohaterowie domyśliłam się, kto zabił. Sytuacje takie zdarzają mi się dość rzadko, więc radość była tym większa.

W książce pojawia się jeszcze jeden wątek, który bardzo przypadł mi do gustu, mianowicie kot głównej bohaterki, Birdie. Kot nieco kapryśny, obrażalski, meloman. Jako zdeklarowana kociara, uwielbiam takie wtręty :)

Polecam - przede wszystkim jednak nie ze względu na kota, lecz naprawdę wciągającą fabułę.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictw Sonia Draga

K. Reichs, Z krwi i kości, Wydawnictwo Sonia Draga, 2012 s. 360.