Dziś będzie o kolejnej książce " z pasją i o pasji" i nie jest to książka byle jaka, gdyż... tadam, tadam, pierwszy raz przeczytałam coś, co można z powodzeniem nazwać BIOGRAFIĄ KULINARNĄ.
Bo jak inaczej określić książkę, w której tyle samo miejsca (a może i więcej) poświęcone jest jedzeniu i gotowaniu co innym sprawom, a opisy tego co autorka jadła i gotowała wysuwają się na pierwszy plan?
Napisać, że Julia Child żyła gotowaniem to mało. Gotowanie było jej życiem - już lepiej, chociaż pasja ta narodziła się dość późno. Słynna autorka programów kulinarnych zaczęła uczyć się gotować w wieku 37 lat (jako pierwsza kobieta ukończyła prestiżową szkołę Cordon Bleu - swoją drogą: pierwszy egzamin oblała, gdyż okazał się zbyt... łatwy), kiedy trafiła do Francji. Tam zapałała miłością nie tylko do Paryża, lecz także do kuchni francuskiej. Do gotowania podchodziła jak do pracy w laboratorium: precyzja, precyzja i jeszcze raz precyzja. Po kilkunastu latach gotowania, wydaniu kilku książek z przepisami i nakręceniu kilkuset odcinków programu nie popadła w rutynę: ciągle miała coś do zbadania i przetestowania. Nie wahała się nawet przepytać chemika pracującego w firmie Nestle o to, z czego produkuje się czekoladę, jak powinno się ją podgrzewać, ucierać itd. Kto "normalny" zajmujący się kuchnią, zwraca uwagę na takie rzeczy? I kto "normalny" testuje jeden przepis trzydzieści razy, by wyszedł idealny?
Julia Child była kucharką totalną, o ile można ją tak nazwać: jadła wszystko (ślimaki, czajki, nie miała skrupułów przed zakupem sarniej nogi z raciczką i futerkiem) i interesowało ją wszystko: wiele tygodni poświęciła na dobranie właściwych proporcji majonezu i zajmowała się porównywaniem mąki używanej we Francji do tej używanej w Ameryce.
Sama Julia Child pisze, że jest to książka o jej największych miłościach: mężu. Francji i jedzeniu.
Dla mnie jest to jednak przede wszystkim powieść, jak już pisałam, o pasji, pasji i jeszcze raz pasji. Podoba mi się podejście Julii do gotowania: ma być zabawą, przyjemnością, ale będzie tak tylko wtedy, jeśli posiądzie się pewne umiejętności: improwizacja nigdy nie była jej bliska, a określenia takie jak "szczypta soli", "trochę wody", "odrobina masła" doprowadzały ją do szaleństwa.
Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Otóż pisać o jedzeniu nie jest prosto. Ma się bowiem do dyspozycji określoną liczbę przymiotników: słodki, gorzki, zarumieniony, krwisty itp. Tyle, że te słowa dla każdego oznaczają coś innego i używanie ich przez prawie 500 stron może być nużące. Nie wiem, czy to zasługa tłumacza, ale ja czytając książkę byłam non - stop głodna i tyle odgrzewanych w piekarniku bagietek dawno nie pochłonęłam! Żadnej nudy, żadnego znudzenia!
I jeszcze: jeśli czasem świtała mi myśl, że mam fajne życie, toooo... Julia Child miała fajniejsze. Opisuje spotkania ze świetnymi ludźmi, mieszkała w Ameryce, Francji, Niemczech i Norwegii, miała wspaniałego męża, pasję, którą co chwila jej tu wypominam, naturalną radość cieszenia się życiem i nonszalancki sposób bycia... a poza tym była z niej świetna nie tylko kucharka, ale i kobieta. I bardzo miła odmianą było dla mnie to, że Julia nie była się w swojej kuchni kalorii: z upodobaniem korzystała z masła, śmietany, serów...
Gorąca polecam - nie tylko smakoszom kulinarnym, ale i smakoszom dobrej literatury.
Bon appetit! (tak Julia kończyła swoje słynne programy kulinarne)
(a na koniec dodać muszę, że swoim zwyczajem popłakałam się ze śmiechu czytając, jak siostra Julii uczyła się francuskiego... jej pomyłki językowe były prze- śmie - szne!)
J. Child, Moje życie we Francji, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 474.
Bo jak inaczej określić książkę, w której tyle samo miejsca (a może i więcej) poświęcone jest jedzeniu i gotowaniu co innym sprawom, a opisy tego co autorka jadła i gotowała wysuwają się na pierwszy plan?
Napisać, że Julia Child żyła gotowaniem to mało. Gotowanie było jej życiem - już lepiej, chociaż pasja ta narodziła się dość późno. Słynna autorka programów kulinarnych zaczęła uczyć się gotować w wieku 37 lat (jako pierwsza kobieta ukończyła prestiżową szkołę Cordon Bleu - swoją drogą: pierwszy egzamin oblała, gdyż okazał się zbyt... łatwy), kiedy trafiła do Francji. Tam zapałała miłością nie tylko do Paryża, lecz także do kuchni francuskiej. Do gotowania podchodziła jak do pracy w laboratorium: precyzja, precyzja i jeszcze raz precyzja. Po kilkunastu latach gotowania, wydaniu kilku książek z przepisami i nakręceniu kilkuset odcinków programu nie popadła w rutynę: ciągle miała coś do zbadania i przetestowania. Nie wahała się nawet przepytać chemika pracującego w firmie Nestle o to, z czego produkuje się czekoladę, jak powinno się ją podgrzewać, ucierać itd. Kto "normalny" zajmujący się kuchnią, zwraca uwagę na takie rzeczy? I kto "normalny" testuje jeden przepis trzydzieści razy, by wyszedł idealny?
Julia Child była kucharką totalną, o ile można ją tak nazwać: jadła wszystko (ślimaki, czajki, nie miała skrupułów przed zakupem sarniej nogi z raciczką i futerkiem) i interesowało ją wszystko: wiele tygodni poświęciła na dobranie właściwych proporcji majonezu i zajmowała się porównywaniem mąki używanej we Francji do tej używanej w Ameryce.
Sama Julia Child pisze, że jest to książka o jej największych miłościach: mężu. Francji i jedzeniu.
Dla mnie jest to jednak przede wszystkim powieść, jak już pisałam, o pasji, pasji i jeszcze raz pasji. Podoba mi się podejście Julii do gotowania: ma być zabawą, przyjemnością, ale będzie tak tylko wtedy, jeśli posiądzie się pewne umiejętności: improwizacja nigdy nie była jej bliska, a określenia takie jak "szczypta soli", "trochę wody", "odrobina masła" doprowadzały ją do szaleństwa.
Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Otóż pisać o jedzeniu nie jest prosto. Ma się bowiem do dyspozycji określoną liczbę przymiotników: słodki, gorzki, zarumieniony, krwisty itp. Tyle, że te słowa dla każdego oznaczają coś innego i używanie ich przez prawie 500 stron może być nużące. Nie wiem, czy to zasługa tłumacza, ale ja czytając książkę byłam non - stop głodna i tyle odgrzewanych w piekarniku bagietek dawno nie pochłonęłam! Żadnej nudy, żadnego znudzenia!
I jeszcze: jeśli czasem świtała mi myśl, że mam fajne życie, toooo... Julia Child miała fajniejsze. Opisuje spotkania ze świetnymi ludźmi, mieszkała w Ameryce, Francji, Niemczech i Norwegii, miała wspaniałego męża, pasję, którą co chwila jej tu wypominam, naturalną radość cieszenia się życiem i nonszalancki sposób bycia... a poza tym była z niej świetna nie tylko kucharka, ale i kobieta. I bardzo miła odmianą było dla mnie to, że Julia nie była się w swojej kuchni kalorii: z upodobaniem korzystała z masła, śmietany, serów...
Gorąca polecam - nie tylko smakoszom kulinarnym, ale i smakoszom dobrej literatury.
Bon appetit! (tak Julia kończyła swoje słynne programy kulinarne)
(a na koniec dodać muszę, że swoim zwyczajem popłakałam się ze śmiechu czytając, jak siostra Julii uczyła się francuskiego... jej pomyłki językowe były prze- śmie - szne!)
J. Child, Moje życie we Francji, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 474.