Strony

piątek, 30 kwietnia 2010

Totalna niespodzianka! (Monika Szwaja - Zupa z ryby fugu)


Nową książkę Moniki Szwai pochłonęłam w kilka godzin. Z góry zaznaczam, iż wcześniej czytałam tylko dwa tomy "Dziewic" oraz "Jestem nudziarą" i włożyłam sobie te książki do przegródki z napisem "miła, lekka, odprężająca lektura". Myślałam, że z "Zupą z ryby fugu" będzie tak samo... i owszem, było... przez pierwsze 10 stron. Potem coraz szerzej otwierałam oczy ze zdziwienia.

Otóż drodzy Czytelnicy. "Zupa z ryby fugu" to książka, chyba mogę to zdradzić, o in vitro. O rozpaczliwej chęci posiadania dziecka. O walce, jaką musi sama ze sobą stoczyć kobieta, która chce być matką, a nie może. A ma tym trudniej, jeśli żyje w Polsce. Bo jeśli poczęcie nie odbywa się "po bożemu", to dyskusje i dylematy moralne są nieuniknione. Nawet jeśli początkowo wątpliwości natury etycznej się nie ma. Autorka pokazuje także drugą stronę medalu: co czuje kobieta, która z różnych względów decyduje się zajść w ciążę, by potem dziecko oddać. Co to znaczy być inkubatorem dla pary, która stara się o potomstwo? Co to znaczy być "brzuchem do wynajęcia"?

Spodziewaliście się tego? Bo ja nie.

Tak jak pisałam, połknęłam tę książkę. I po pierwszym zdziwieniu, bardzo ucieszyło mnie to, że nie jest to zabawna pozycja o relacjach damsko - męskich - bo w końcu ile można czytać na ten sam temat? (No dobra: ja mogę)

Nie zdradzę szczegółów akcji, dość poplątanej zresztą. Napiszę tylko, że moją uwagę od razu zwróciła postać niejakiej Elizy. Eliza jest sfrustrowaną polonistką, której życie, delikatnie mówiąc, nie układa się. Dlatego wykorzystuje moc internetu i niszczy ludzi, zostawiając na forach internetowych ociekające jadem wpisy. Co więcej: nie oszczędza nawet swojej najlepszej przyjaciółki. Ogarnęła mnie groza, kiedy uświadomiłam sobie, że tacy ludzie naprawdę istnieją i bynajmniej nie są to żadne wyjątki.

Podobało mi się, iż opowiedziana historia ma dwie główne bohaterki. Przez jakiś czas ich wątki prowadzone są równoległe, by w końcu się połączyć. Podobało mi się, iż Miranda studiowała polonistykę - jak ja. I podobały mi się jej wizje nauczania literatury -sama bym tak chciała.

Autorka zmierzyła się z tematem trudnym, ale bardzo dobrze sobie z nim poradziła. Owszem, kiedy trzeba, było poważnie, lecz nie ucierpiał na tym charakterystyczny, lubiany przeze mnie, styl Moniki Szwai.

Co mi się nie podobało? Na samym początku powieści pojawiała się postać matki męża jednej z głównych bohaterek - Kalina Dolina - Grabiszyńska. Świetna postać, chociaż kawał jędzy. A potem prawie jej w powieści nie było, a szkoda.

Mimo to, moim skromnym zdaniem, książka ma szansę zaskoczyć wielu czytelników i pokazać zupełnie nowe oblicze autorki, która do tej pory przede wszystkim bawiła. Nie wiem, jaką ścieżką podąży teraz Monika Szwaja, jednak tą książkę budzi we mnie ewidentne skojarzenie z Jodi Picoult, czym zasługuje na moje wielkie TAK!

M. Szwaja, Zupa z ryby fugu, Wydawnictwo SOL, Warszwa 2010, s. 349.

Wpuść Skarletkę do ksiegarni, to wyjdzie z książkami (wiosenny stosik)

Obkupiłam się z okazji święta sprzed tygodnia, aż miło.

Ale tak sobie myślę, że na co mam wydawać pieniądze, jeśli nie właśnie na książki? Ubrania mnie ostatnio, o dziwo!, nie kręcą, kosmetyki wysypują się z szafki, na nieruchomości mnie nie stać, aut nie kolekcjonuję, a brylanty podobają mi się średnio:>?
Od lewej pozują:
Rachel Cusk - Arlington Park
C.S. Levis - Dopóki mamy twarze
Melanie Benjamin - Alicja w krainie rzeczywistości

Isabel Allende - Suma naszych dni
Virginia Woolf - Flush
Gail Tsukiyama - Ulica tysiąca kwiatów
Anne Fortier - Julia

PS Zdjęcie można powiększyć

czwartek, 29 kwietnia 2010

Czytanie tematyczne: Człowiek krukowi waranem (Zwierz w łóżku - Dorota Sumińska)


Miałam pokazać najnowsze nabytki, ale mój aparat dzisiaj rano zaczął żyć własnym życiem i odmówił zrobienia zdjęć. Więc napiszę o książce Doroty Sumińskiej pt. "Zwierz w łóżku". Nie wypada mi o niej pisać źle z dwóch względów:

po pierwsze primo: książkę dostałam od Zająca, którego sponsorowały moje przyjaciółki: Ania i Magdalena;

po drugie primo: książkę podczytuję sobie od świąt, po kilka stron dziennie i sprawia mi to wiele frajdy.

Dorota Sumińska jest lekarzem weterynarii, miłośniczką zwierząt i ich znawczynią, a także istotą społeczną, która obserwuje zwyczaje rasy ludzkiej i porównuje je do zwyczajów zwierząt maści wszelkiej.

Swoją książkę podzieliła na cztery części. Pierwsza, o wymownym tytule: "Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz" mówi o zalotach. Zalotach zwierząt, które są powielane w świecie ludzkim. Przekonuje, że od Fafika do Zdziśka wcale nie taka daleka droga.

Druga część mówi "emocjach, które trudno opisać słowami". Okazuje się, że nie tylko ludzie przytulają się, całują i skrapiają perfumami, zwierzęta także, z tymże to nie my wymyśliliśmy te zachowania: w świecie fauny istnieją od milionów lat, u nas zaledwie od tysięcy.

Dwie pozostałe części opowiadają o dziwnych sposobach wyrażania uczuć oraz przedstawiają najdziwniejsze relacje, jakie mogą łączyć ludzi i zwierzęta.

Bardzo spodobała mi się historia pewnej malarki, której wrażliwa dusza pokochała warany Waran wygląda tak. Po kilku miesiącach spędzonych wśród tych zwierząt, bez żadnego przygotowania!, oznajmiła, że jest waranem, a te pozwalały jej wyciągać sobie ciernie z łap. Potulne jak baranki!

"Zwierz w łóżku" w pierwszej chwili wydał mi się książką nieco schematyczną, gdyż teksty z pierwszej części zbudowane są według tego samego schematu. Potem jednak było już tylko lepiej. Nie wiem, jak wyglądałaby lektura tej książki "za jednym posiedzeniem", gdyż czytałam na raty i takie czytanie polecam. A gdzie w tym wszystkim są psy? Otóż autorka co chwila pisze o swoich czworonogach i moich absolutnych faworytach: ruchliwym "zakochanym kundlu" Drapku oraz jego wiernym towarzyszu, ważącym 80 kilo Ciapku :) Że o jeżu Cholerku nie wspomnę...

Wnioski, jakie nasunęły mi się po lekturze, są dwa:

Po pierwsze primo: człowiek, choćby nie wiem jak kulturalny, nie zwalczy swoje zwierzęcej natury (czytaj: zwierz zawsze wyjdzie z człowieka)

Po drugie też primo: człowiek nie pochodzi od małpy :)

D. Sumińska, Zwierz w łóżku, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s. 280.

środa, 28 kwietnia 2010

Czytanie tematyczne: Flush - psia arystokracja (Flush - Virginia Woolf)


Do książek Virginii Woolf ma stosunek niejednoznaczny. Z jednej strony sięgam po nie, maksymalnie skupiam się na lekturze, do niektórych fragmentów wracam, a "Panią Dalloway" przeczytałam kilka razy. Czytałam też biografię i dzienniki oraz artykuły krytycznoliterackie. Nie zmienia to jednak faktu, iż cały czas mam wrażenie, że jest to pisarka przeze mnie do końca nieodczytana, że w jej książkach cały czas są treści, których ja nie jestem w stanie wyłapać. Dlatego o "Flushu" piszę z lekką nieśmiałością, gdyż pozycję tę czytam pierwszy raz, ale na tym pewnie nie koniec.
Tytułowy Flush jest psem, spanielem, jednak to jegomość zupełnie inny niż Florek, o którym pisałam we wcześniejszym poście. Flush jest arystokratą wśród psów i zachowuje się godnie - tak, jak na arystokratę przystało. Co prawda zdarza mu się zatopić zęby w czyjejś łydce, ale takie zachowanie ma swoje głębokie uzasadnienie. Flush należy do Elizabeth Barret - kalekiej, wiktoriańskiej poetki. Virginia Woolf przedstawia głęboką więź, jaka łączy tę parę.
Flush i Elizabeth są jak naczynia jednostronnie połączone - nie wiem, czy istnieje coś takiego, ale chodzi tu o to, że pies jest niezwykle wyczulony na wszystkie nastroje swojej pani, które bezbłędnie wyczuwa np. po sposobie, w jaki mówi; te nastroje często mu się udzielają. Dla niej rezygnuje z pól i lasów, wyzbywa się tego, co dla spanieli wydawałoby się jak najbardziej naturalne. Virginia Woolf przedstawia przepiękną przyjaźń między człowiekiem a zwierzęciem: urzekły mnie juz początkowe opisy, kiedy opisuje fizyczne podobieństwo między Flushem a jego panią.

Kolejnym bohaterem powieści, jak to zazwyczaj u Woolf bywa, jest czas. Czas płynie powoli, lecz nieubłaganie, wprowadzając zmiany, które początkowo trudno dostrzec gołym okiem. Bardzo często, kiedy piszę o jakiejś książce, narzekam na brak akcji. Tutaj akurat jest to zaletą i tym, co u tej pisarki bardzo lubię. Zupełnie nie przeszkadzają mi piętrowe porównania i skupianie się na szczegółach: z wielką przyjemnością je studiowałam. Podobało mi się także, iż "Flush" jest kolejną wariacją na temat, który chyba nigdy mi sie nie znudzi: poświęcenia, "zamknięcia z złotej klatce", utknięcia w codzienności - chociaż tutaj dotyczy to nie tylko poetki, a także psa, co jest dla mnie czymś nowym.

I jeszcze muszę dodać, iż nie spodziewałam się takiej tematyki u Woolf, chociaż przecież miałam świadomość, iż taka książka istnieje, i takiego... ciepła. Zaskoczenie bardzo na plus.
"Flush" to jedna z pozycji, które sprezentowałam sama sobie z okazji Dnia Książki. Mam już paczkę z Empiku, więc resztę pokażę w nastepnym poście :)

Ocena - oczywiście najwyższa
Virginia Woolf, Flush, wyd. Znak, Kraków 2009, s. 120.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Czytanie tematyczne: lektura pod psem (Angielska choroba - Magdalena Samozwaniec)


Nie wiem, czy też macie takie osoby, którym w kwestii literatury ufacie bezgranicznie. I jeśli ta osoba powie, że jakaś książka jest dobra i, w tym przypadku, śmieszna, to rzucacie wszystko i zaczynacie czytać. Ja taką osobą mam i mam nadzieję Aniu, że wiesz, że o Tobie mowa :)

Ania od jakiegoś czasu czyta książki Magdaleny Samozwaniec i na gg podsyła mi co lepsze fragmenty, z których zgodnie rechoczemy, każda po swojej stronie monitora. Książkę "najśmieszniejszą z śmiesznych" dostałam od Ani w sobotę z poleceniem, żebym przeczytała. I przeczytałam! I uśmiałam się aż miło!

"Angielska choroba" to książka nietypowa, gdyż narratorem jest pies: wielorasowy jamnik Florek. Florek nie tylko śpi, je i domaga się głaskania, lecz także komentuje. A jego komentarze wyglądają np. tak:

Oczywiście tak samo jak ludzie, mamy wśród psów antypatie i sympatie, z którymi się bawimy, ale trzeba przyznać, że sympatie to są przeważnie suczki. A propos suczek - bardzo nie lubię, gdy się o suczkach mówi "pies" - tak samo jak o kobietach nie należy mówić "człowiek".

Florek zostaje przemycony przez swoją panią Różę do Anglii. Są lata 60-te XX wieku, autorka kreśli więc zjadliwy obraz Polaków na wyspach. W "Angielskiej chorobie" mamy całą galerię dziwaków, Samozwaniec portretuje m.in. panią, która kupuje samochód, aby jej jeż mógł jeździć na spacer. Jednak ta urocza dama jest wyjątkiem: inni Polacy w Anglii są po prostu głupi, pazerni, zapominają, skąd pochodzą - i pod tym względem książka jest bardzo aktualna.

Co ja tu jednak piszę... Głównym bohaterem jest Jamnik i dlatego ta książka tak bardzo mi się spodobała. Bo Florek jest po prostu u-ro-czy! Jak i cała ta cieniutka książeczka, którą polecam nie tylko miłośnikom psów. Ubaw po pach - gwarantowany!

Tą książką chciałabym rozpocząć kolejne czytanie tematyczne: następny w kolejce czeka "Flush", a więc rzecz o spanielu, a potem, dzięki książce Doroty Sumińskiej, napiszę o zwyczajach godowych samców ptasich i ludzkich :)

Ocena: 5+ (bo za krótka)/6

Magdalena Samozwaniec, Angielska choroba, Iskry, Warszawa 1983, s.94.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Podręcznik anatomii dla początkujących (Intruz - Stephanie Meyer)


O "Intruzie" początkowo planowałam napisać krótko, gdyż, delikatnie mówiąc, nie zachwyciła mnie ta książka.

Planowałam napisać, że przez 550 stron akcja toczy się powoli i ociężale. Że co i rusz miałam wrażenie deja vu: bohaterowie toczą rozmowy na ten sam temat, tylko w różnych konfiguracjach. Poza tym są oni do siebie bardzo podobni, oprócz, dwóch, może trzech indywidualności, reszta jest zupełnie nijaka.

Poza tym w którymś momencie, żeby urozmaicić sobie lekturę, zaczęłam wyłapywać z tekstu nazwy narządów wewnętrznych człowieka :) Nie wiem, czy to zauważyliście, ale już w "Zmierzchu" co chwila pojawiały się zdania typu: "Żołądek skurczył mi się i przewrócił na drugą stronę", "Wydolność moich płuc gwałtownie malała", "Poczułam nagły ucisk w wątrobie", "Moje żyły nie nadążały z pompowaniem krwi do zmęczonych członków", "Zdarłam sobie skórę do krwi", "Bolały mnie żebra". Okej - ja te zdania wymyśliłam. Ale jako że książka mnie nudziła, starałam się ich wyłapać jak najwięcej i brzmiały one mniej więcej tak. Zawsze to jakaś rozrywka :)

Przy "Klubie Dantego" zastanawiałam się, jaka to dziwna siła kazała mi doczytać niezbyt fajną książkę do końca. Tutaj już wiem. Byłam po prostu ciekawa zakończenia i dlatego przez te 550 stron brnęłam.

Bo jak pewnie wszyscy wiedzą, "Intruz" opowiada historię napadu dusz na Ziemię. Dusze to istoty niesamodzielne, które potrzebują żywicieli i wybrali sobie na nich ludzkie ciała. Jeśli jednak dochodzi do sytuacji, że żywiciel - człowiek jest silny i trudno go złamać, w jednym ciele mieszkają dwie "osoby": człowiek i wszczepiona mu dusza. Tutaj w dodatku kochają jednego mężczyznę. Sytuacja i pomysł wydał mi się na tyle niecodzienny i nieograny, że końcówki nie mogłam sobie darować.

A że książka kiczowata? No cóż... Można w niej jednak wyłowić, oprócz zdań rodem z podręcznika anatomii, takie "perełeczki":

Zbliżył do mnie twarz, znalazł moje usta, a potem zaczął mnie całować, powoli i delikatnie, jak płynna skała falująca łagodnie w ciemnościach ziemi, aż powoli przestałam się trząść.

Złośliwie podejrzewam, że w tym samym momencie bohaterce przestały migotać przedsionki i ustała akcja serca :)

Daję 2 - bo pomysł dobry, ale wykonanie...

S. Meyer, Intruz, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008, s. 550.

PS A w jednym z następnych postów pochwalę się nowymi książeczkami zakupionymi z okazji piątkowego święta :)

piątek, 23 kwietnia 2010

Maszyna losująca poszła w ruch! (konkurs rozwiązany!)

Najpierw wypisałam wszystkich chętnych na małych karteczkach:


Następnie wcieliłam się w rolę maszyny losującej i narobiłam zamieszania:



Potem, a jakże!, wyciągnęłam jedną...

...i przeczytałam:
KAŚ!

Kasiu, gratuluję i poproszę adres na maila :) Książka będzie lekko spóźnionym prezentem z okazji Dnia książki :)

A wszystkim dziękuję za udział w zabawie :)

PS nad prawidłowym przebiegiem losowania czuwała moja kotka, która jednak zdecydowanie nie miała nastroju do pozowania i zdjecia sobie zrobić nie dała :)

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Komu książkę, komu? ( Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu - Pearl S. Buck)


Jest to mój pięćdziesiąty wpis na blogu i w sumie nie ma się czym chwalić, biorąc pod uwagę, ile wpisów jest na innych blogach, ale mimo to postanowiłam oddać w dobre ręce książkę, którą właśnie czytam.

Chodzi tu "Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu" noblistki Pearl S. Buck.

Opis z okładki:

Urodzona w chińskiej arystokratycznej rodzinie, Kwei-Lan odebrała stosowne wychowanie, doskonale zna uświęcone tradycją zwyczaje i jest gotowa do poślubienia mężczyzny, którego wybrała jej rodzina, jeszcze zanim dziewczyna przyszła na świat. Jednak bohaterka wcale się nie spodziewa, że jej własny mąż, absolwent amerykańskiej uczelni, będzie podważał wszystko to, co wpajano jej przez całe życie.

Powieść Buck opowiada o sile miłości, a w historii jej bohaterów odbijają się przemiany, jakim zaczęło ulegać społeczeństwo azjatyckie, które po wiekach izolacji otworzyło się na wpływy z zewnątrz.

Jest to moje pierwsze spotkanie z tą autorką i uważam je za bardzo udane. Nie chcę pisać więcej, aby nie odebrać komuś przyjemności z lektury. Powiem tylko tyle, że polecam ją wszystkim, którym podobał się "Malowany welon". Zainteresowane osobyo zostawienie wiadomości o chęci posiadania książki w komentarzu, do, powiedzmy, piątku, czyli 23 kwietnia.

A następne moje lektury będą także z wiatrem w tytule :)

piątek, 16 kwietnia 2010

"Wojna - wojną, życie - życiem, a hyś - hysiem!" ( Życie nie jest romansem, ale... - Maria Pruszkowska)

Kolejny raz dorwałam się do książki Marii Pruszkowskiej i kolejny raz lektura pochłonęła mnie całkowicie. "Życie nie jest romansem, ale..." to kontynuacja "Przyślę panu list i klucz", która kilka tygodni temu rozłożyła mnie na łopatki.

O ile pierwsza część opisywała beztroskie lata dzieciństwa i młodości, okres "durny i chmurny", tak tutaj autorka opisuje wydarzenia rozgrywające się w czasie wojny. Dlatego jest mniej czytania, a więcej zabawnych (!) perypetii. Narratorka Zosia bowiem na wojenną rzeczywistość patrzy okiem "Zagłoby z chlewika". Owszem, zaznacza, że tragiczne wydarzenia miały miejsce, ale o nich można poczytać w poważnych książkach historycznych. Były też jednak takie, które oprócz tego, że napawają grozą, w gruncie rzeczy okazały się śmieszne. I przytacza ich naprawdę wiele: a to jak w pierwszych latach wojny, w marcu, została zatrzymana z kotką w koszyku, której szukała kociego męża. To znowu jej matka, wystrojona w futro wybrała się na "szmugiel" masłem. Masło pod futrem się stopiło i drogocenne sobole nadawały się tylko do wyrzucenia. To znowu szwagier Wiktor spadł ze schodów, przyprawiając o atak serca połowę ukrytych w piwnicy ludzi, którzy myśleli, że to niewypał i że za chwilę wszyscy zginą. Siostra głównej bohaterki, kiedy trafiła na roboty do Niemiec, słała kartki, w których donosiła, że "po Berlinie sobie tupta".

Upłakałam się ze śmiechu, zanotowałam kilka tytułów ("Colas Breugnon" - ktoś czytał?) i narobiłam ochoty na kolejne książki tej autorki, po które na pewno sięgnę.

Oczywiście polecam - nie jest to może wybitna literatura, ale na chandrę i niebanalną rozrywkę - jak znalazł :)


PS Tym razem bez okładki, gdyż egzemplarz, który czytałam, okładki "do pokazania" nie posiada, a wznowień tej książki się nie dopatrzyłam.

PS 2 Tytuł notki to mój ulubiony cytat z tej książki.

M. Pruszkowska, Życie nie jest romansem, ale..., Wydawnictwo Gdańskie, Gdańsk 1971, s. 187.


środa, 14 kwietnia 2010

Z pamiętnika młodego nauczyciela (Metodyk - Daniel Radziejewski)


Drodzy Czytelnicy, dziś będzie inaczej. Jestem tyle co po lekturze niesamowitej książki Daniela Radziejewskiego "Metodyk", po którą sięgnęłam po pierwsze dlatego, iż bardzo zachwalała ją Tucha, po drugie zaś: ta sama Tucha okazała się tak miła, że podzieliła się swoim egzemplarzem. Jako iż autor prowadzi bloga i łatwo odszukałam jego adres mailowy, postanowiłam, zamiast pisać kolejną entuzjastyczną recenzję, oddać głos autorowi. A że autor się zgodził, to teraz pozostaje mi tylko przytoczyć jego odpowiedzi.

Od siebie napiszę tylko, że "Metodyk" jest powieścią znakomitą i zaskakującą. Ostatnio takie zdziwienie przeżyłam kilka lat temu, oglądając "Szósty zmysł". Tutaj dałam się autorowi wodzić za nos do ostatniej strony, a na koniec zrobiłam wielkie oczy. Dodam, że jest to debiut autora.

"metodyk" opowiada o młodym nauczycielu, który w przeciwieństwie do mnie, wierzy w metodykę. Rozpoczyna pracę w gimnazjum i studia doktoranckie, na czym cierpi jego małżeństwo. Maksymilian jednak bardziej pochłonięty jest nauką, która staje się jego życiowym powołaniem, niż sprawami rodzinnymi. To, w co najbardziej wierzy, staje się przyczyną tragedii: nie tylko jego, lecz także bliskich mu osób.


Na moje pytania autor odpowiedział tak:

Przede wszystkim: sama kończyłam specjalizację pedagogiczną, gdzie metodyka jest czołowym przedmiotem...wierzy Pan w jej skuteczność?

Będąc na studiach, metodyka również była moim czołowym przedmiotem i nigdy nie wierzyłem w jej skuteczność. Każdy z nas był kiedyś uczniem i wie jak nieraz wyglądają prawdziwe lekcje. Trudno chwalić książki metodyczne, większość z których zostały napisane w latach 70-tych lub 80-tych, kiedy lekcje musiały wyglądać nieco inaczej. Uważam, że w dzisiejszych czasach degradacja młodzieży w szkołach, wzrost przemocy i wiele innych problemów postępują zbyt szybko by nawet najbardziej aktualne wydania książek metodycznych były „na czasie.” Oczywiście, metodyka jest jak najbardziej pomocna w zaplanowaniu lekcji i po części jej prowadzeniu. Jednak dopiero praktyka nauczy nas jak przetrwać 45 minut w klasie i wyjść z niej z twarzą.

Tak więc mój studencki konflikt z metodyką stał się podstawą do napisania tej książki.

Uczył Pan kiedyś w szkole, w gimnazjum?

W gimnazjum przepracowałem ponad 5 lat i z perspektywy czasu miło wspominam ten okres.

Opisuje Pan własne "potyczki" z uczniami, czy sytuacje przedstawione na lekcji to fikcja?

Wiele sytuacji opisanych w książce miało miejsce na moich lekcjach, nawet ta z reklamami Plusa (z udziałem kabaretu Mumio). Niektóre sytuacyjki wymyśliłem lub ponaciągałem, ale tak by nie zatraciły wiarygodności. Również większość nazwisk w książce jest prawdziwa, jednak w wielu przypadkach celowo przypisałem nazwiska uczniów nauczycielom i odwrotnie. Opis gimnazjum i innych miejsc, w których toczy się akcja też są prawdziwe. Muszę jednak zaznaczyć, że w rzeczywistości szkoła, w której uczyłem jest o wiele bardziej przyzwoita, niż ta z „Metodyka.” Chyba jedyną fikcyjną rzeczą w książce to wątki główne, a główny bohater to nie ja. J

Jak narodził się w ogóle pomysł, aby tę książkę napisać? Rozumiem, że z przystankowych rozmów o metodyce... z czego jeszcze?

Tak jak napisałem wcześniej, pomysł narodził się z mojej niechęci do teorii metodyki. Mój pogląd podzielało wielu moich kolegów i koleżanek, więc nie byłem w tym osamotniony, ale już wtedy zaczynała kiełkować we mnie idea aby opisać teorię nauczania z własnego punktu widzenia. Kilka lat później narodził się „Metodyk.”

Przygotowywał się Pan w jakiś sposób do pisania? Mam tu na myśli szczególnie dialogi między uczniami:' podsłuchiwał ich Pan, notował?

W żaden sposób nie przygotowywałem się do pisania. Oczywiście, rozpisałem szczegółowy plan książki, bo bez tego ani rusz. Jednak wszystko co przelałem na papier miałem jeszcze „na świeżo” w głowie, bo powieść zaczęła powstawać dopiero kilka miesięcy po tym jak opuściłem gimnazjum i wyjechałem za granicę.

Interesuje mnie jeszcze, ile trwały prace nad książką, czy nie miał Pan problemów z jej wydaniem?

Prace na książką trwały bardzo długo (około 2 lat) z wielu powodów. Największą przeszkodą jest zawsze brak czasu, bo codzienne obowiązki (praca i dom) pochłaniają zawsze większą część dnia. Część winy muszę też zrzucić na siebie, bo zawsze miałem trudności z narzuceniem sobie pisarskiego reżimu i dyscypliny, które przyspieszyłyby proces powstania książki. Innymi słowy, nierzadko delektowałem się lenistwem, co automatycznie opóźniało ukończenie „Metodyka.” Samo wydanie poszło trochę łatwiej, bo czekałem zaledwie kilka miesięcy na odzew wydawnictw, jedno z których zainteresowało się manuskryptem. Oczywiście, po tym czasie następowały kolejne poprawki w fabule, bo wiele części, co zauważyły osoby z wydawnictwa, nie było wystarczająco spójnych i należało je doszlifować.

Jakie książki czytuje Pan dla przyjemności, jakich pisarzy ceni - mam tu na myśli zarówno literaturę polską, jak i obcą.

Tu chyba Panią zaskoczę, bo książki czytam dość regularnie zaledwie od kilku lat. Jako uczeń i student czytałem zazwyczaj to, co mi narzucono. Nie mam ulubionego pisarza, choć podobają mi się niektóre książki Stephen’a King’a, czy Dan’a Brown’a. Staram się sięgać po różne książki, czasami coś rozrywkowego z dużą dozą akcji czy dreszczyku, a czasami przeczytam coś obyczajowego, coś o życiu i jego problemach. Tym chyba jest też „Metodyk” – książką o życiu i problemach każdego z nas, a jednocześnie wielowątkowym kryminałkiem z nieoczekiwanym zakończeniem.

Ostatnio zacząłem także czytać polskich pisarzy – debiutantów – i żałuję, że tak mało poświęca się im uwagi, bo tworzą naprawdę ciekawe i wartościowe dziełka.


Ocena: 6/6
D. Radziejewski, Metodyk, wyd. Novae Res, Gdynia 2008, s. 220.


środa, 7 kwietnia 2010

Dla mnie raczej: kobiety smutne (Kobiety namiętne - Paula Izquierdo)


"Kobiety namiętne" to kolejna pozycja porwana z biblioteki po wcześniejszym przeczytaniu recenzji na blogu (tym razem był to blog Nyx). Przyciągnęło mnie nazwisko Simone de Beauvoir, której poświęcony został jeden rozdział książki. Jednak zarówno on, jak i pozostałe, rozczarowały mnie.

Owszem: książkę czyta się całkiem przyjemnie i całkiem szybko, gdyż rzeczywiście wciąga. Owszem: kobiety, o których autorka pisze, są niebanalne, intrygujące, słyszał o nich każdy. Bo jak można nie słyszeć o Elżbiecie I, Elżbiecie Batory, Katarzynie Wielkiej, George Sand, Colette, Macie Hari, Isadorze Duncan, Virginii Woolf, Anais Nin, Josephine Baker, Edith Piaf i kilku innych znanych paniach? Paula Izquierdo postanowiła jednak przedstawić ich sylwetki pod kątem, jak wskazuje tytuł książki, namiętności, romansów i erotycznych ekscesów itp. Tylko teraz tak: w książce nie ma "momentów", a jedynie skatalogowanie kochanków słynnych pań. Brakuje opisów więzi, jakie łączyły opisywane osoby, szczególnie smakowitych anegdot też jest niewiele. Autorka ogranicza się jedynie do podania kilku danych biograficznych, kilku nazwisk i kilku własnych, mało odkrywczych, interpretacji.

Nie jest to książka naukowa, Paula Izquierdo przedstawia bowiem tylko wybrane subiektywnie epizody z biografii kobiet, o których pisze. Kiedy zabierałam się za lekturę, myślałam, że będzie to coś w rodzaju "literackiego pudelka", czyli że mam do czynienia z książką liczącą na to, że przedstawione w niej fakty wywołają rumieniec na twarzy, sensację, że będę ją czytać z niezdrowym zainteresowaniem. Ale tego wszystkiego też nie było, zabrakło namiętności, a opisane kobiety, w moim odczuciu, były raczej smutne, niż namiętne, uwydatnione zostały ich skłonności depresyjne, a nie "zacięcie" uwodzicielskie. I niestety, mimo doboru naprawdę interesujących nazwisk, książka dla była średnio interesująca. Niewątpliwym plusem jest jednak to, że zachęciła mnie, aby w końcu przeczytać odrzucone kiedyś "Klaudyny" Colette i sięgnąć po książki Anais Nin. Poza tym narobiłam sobie ochoty na przeczytanie biografii Isadory Duncan. Więcej plusów nie dostrzegam.

Dlatego moja ocena to trzy i bez żalu oddam tę książkę do biblioteki.

***

Zmieniają temat, pisałam już o tym kilka razy, jedną manie płynnie zamieniłam na drugą. Zamiast czytać, siedzę i dłubię. Nie, nie w nosie :) Dłubię na szydełku, bo dzierganiem tego jeszcze do końca nie można nazwać. Z wielkanocnych jajeczek przerzuciłam się na szydełkowe kolczyki, a w planach majaczy mi się biała, "wydłubana" bluzeczka na lato, którą mam nadzieję za jakiś miesiąc się pochwalić.

P. Izquierdo, Kobiety namiętne, Świat Książki, Warszawa 2009, s. 208.

piątek, 2 kwietnia 2010

Czytanie tematyczne: W ksiażkach czai się szaleństwo! ("Dom z papieru" - Carlos Maria Dominquez)


Dobrze jest przeglądać blogi o książkach, bo dzięki nim można trafić na prawdziwe perełki. O istnieniu "Domu z papieru" jeszcze kilka dni temu nie miałam pojęcia, a dowiedziałam się o niej z mojego ulubionego źródła :)

"Dom z papieru" to książka przede wszystkim o książkach. Przedstawiona w niej historia stanowi tylko pretekst do rozważań o bibliofilach, o obsesji, która każe kupować wciąż nowe i nowe książki, o przymusie, aby nieustannie powiększać bibliotekę. Autor stawia jedno ważne pytanie: po co? Po co nam książki, które przeczytaliśmy raz, a potem przez lata stoją nieotwierane na półce? Dlaczego tak cieszy nas posiadanie "białych kruków" i skąd bierze się satysfakcja, że ja coś mam, a ktoś inny nie? I wreszcie: dlaczego taką dumą napawają nas regały pełne książek, które niczemu nie służą, do których nie mamy już zamiaru zaglądać, a które zabierają tylko przestrzeń, o które trzeba dbać, by nie niszczały pod warstwą kurzu?

Zadawałam sobie te pytania w trakcie lektury i, no cóż, nie wiem. Sama należę do osób, której patrzenie na książki sprawia ogromną przyjemność. Mam problem, żeby rozstać się nawet z tymi książkami, których nigdy nie czytałam i czytać ich nie mam zamiaru. Nie prościej byłoby oddać je do biblioteki? Dla mnie jest to prawie niewykonalne.

A tymczasem autor przekonuje, że książki są niebezpieczne. Zaraz na początku podaje przykłady osób, które przez nie zginęły ( "Stary profesor martwych języków, Leonard Wood, dostał udaru mózgu, trafiony w głowę pięcioma tomami "Encyklopedii Britannica"). Wokół śmierci jednej z nich zawiązuje się akcja tej króciutkiej powieści. Bluma Lennon, zaczytana w tomiku Emily Dickinson, zostaje śmiertelnie potrącona przez samochód. Zabił ją pojazd czy książka?
Carlos Maria Dominguez pokazuje także, że pozornie nieszkodliwa pasja bibliofilska, może prowadzić do szaleństwa i utraty kontaktu z rzeczywistością - w co ja osobiście wierzę.

I znów: bardzo mi się ta książka podobała. Nie tylko dlatego, że stanowi świetny kontekst dla "Przyślę panu list i klucz", którą niedawno czytałam. Tu ukazana jest mroczna strona czytelnictwa: książki mogą stać się sensem życia, lecz wcale nie jest to dobre. Poza tym nie przestaje mnie zadziwiać, jak w tak niewielkiej objętościowo pozycji można pomieścić aż tak wiele. Przecież niektórym napisanie na podobny temat mogłoby zająć kilkaset stron więcej!

Absolutnie polecam! - nie tylko ku przestrodze :)

PS A tytułowy dom z papieru nie jest żadną przenośnią!

C.M. Dominguez, Dom z papieru, Świat Książki, Warszawa 2005, s. 111.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Czytanie tematyczne: Książka z kropką nad "i" ("Podróż ludzi księgi" - Olga Tokarczuk)


Pisanie powieści jest dla mnie przeniesionym w dojrzałość opowiadaniem sobie samemu bajek. Tak jak to robią dzieci, zanim zasną. Posługują się przy tym językiem z pogranicza snu i jawy, opisują i zmyślają. Taka jest właśnie ta książka, pisana z naiwną wiarą dwudziestokilkuletniego dziecka, że cokolwiek przydarza się ludziom, ma swój sens. Ku mojemu zdziwieniu powstała jednak gorzka, może nawet okrutna historia złudzeń i wszelkiego niespełnienia.

Olga Tokarczuk


"Podróż ludzi Księgi" czytam drugi raz. Tym razem uważniej, bo nie ciąży na mnie presja, że mogę zostać z tej książki odpytana na egzaminie - paradoks, wiem :) I od razu mówię, że za pierwszym razem podobało mi się mniej.

Książka ta, jak pisze autorka, to historia złudzeń i niespełnienia. Ja bym dodała, że jest to bardzo prosta historia. W siedemnastowiecznej Francji dwoje wysoko urodzonych "wtajemniczonych" wyrusza w podróż, której celem jest odnalezienie Księgi. Po drodze jeden z nich rezygnuje z wyprawy, ale w zamian dołączyła piękna kurtyzana i wiejski niemowa. Książka jest opisem podróży po Księgę, uczucia, jakie rodzi się między Weroniką i Markizem, wewnętrznych przeżyć niemego chłopca. W tą fabułę wplecione zostają rozważania o tajemnicach świata, sensu podróżowania, dyskusje o tym, co jest ważniejsze: wiara czy nauka i czy można poznać prawdy ostateczne, jakimi rządzi się świat.

W powieści tej znalazłam wszystkie tematy, które potem Tokarczuk podejmuje w "Biegunach" i zdziwiło mnie to, gdyż przy pierwszej lekturze nie zauważyłam tego związku. Pojawiają się tu także wątki astrologiczne, po które pisarka sięgnęła w najnowszej swojej powieści "Prowadź swój pług przez kości umarłych". I ja tu dostrzegam niesamowitą konsekwencję Tokarczuk, która rozwija, poszerza już raz poruszone problemy. Widać, że tematy, jakimi się zajmuje przybierają w różnych utworach różną formę, ale w gruncie rzeczy interesująca ją problematyka jest niezmienna.

Przez całą lekturą zastanawiałam się, czym jest owa Księga. Czy jest to jakaś abstrakcyjna idea, czy realny przedmiot. Co w niej będzie? Stronice zapisane drobnym maczkiem, jakaś jedna Prawda - Matka, czy może coś jeszcze zupełnie innego? Nie wiem, jak to możliwe, ale zakończenie po wcześniejszej lekturze zupełnie mi umknęło. I dobrze, bo teraz bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Oczywiście mam ochotę napisać, dlaczego aż tak bardzo mi się podobało, ale zwyczajnie nie wypada psuć lektury tym, którzy jeszcze tej książki Olgi Tokarczuk nie czytali. Powiem tylko, że zakończenie jest takie, jakie być, moim zdaniem, powinno: to taka kropka nad "i".

"Podróż ludzi Księgi" to kolejna pozycja z mojego czytania tematycznego, równie udana, jak poprzednia. W tym tygodniu chcę jeszcze napisać o "Domie z papieru" Dominguesa, o której to książce dowiedziałam się z bloga Prowincjonalnej Nauczycielki oraz o "Żelaznym Janie", którego poleciła mi Jolanta, za co bardzo dziękuję :)

O. Tokarczuk, Podróż ludzi księgi, wyd. W.A.B, Warszawa 1997, s 216.