Strony

wtorek, 27 marca 2012

Skarletka w kuchni, czyli subiektywny przegląd książek kucharskich - część pierwsza

Jeśli miałabym wskazać, jakich książek przybywa mi najszybciej, to bez wątpienia są to książki kucharskie. Pisałam już kiedyś, że w księgarniach najwięcej czasu spędzam w dziale kulinarnym, a wybierając foremkę do ciasta przeżywam emocje, jakie niektórym towarzyszą w trakcie oglądania meczów piłkarskich.

Ostatnio trochę ograniczyłam swoje zapędy kolekcjonerskie, wszak korzystam nie tylko z książek, ale też z przeróżnych blogów kulinarnych, które mają tę zaletę, że nie zajmują miejsca na półce. 


Postanowiłam podzielić się z Wami moimi opiniami o książkach kucharskich. które posiadam, bo wcale nie jest tak łatwo trafić na taką, która spełnia wszystkie kryteria pozwalające na określenie jej mianem dobrej. A to jest za mało zdjęć, a to znowu składniki są z kosmosu, albo w trakcie gotowania okazuje się, że danie nie ma szans się udać. Dlatego też z przyjemnością zaczynam mój subiektywny przegląd książek kucharskich :)

Zacznę od pozycji, która w moich zbiorach pojawiła się niedawno.
O programie Rewolucja na talerzu nie słyszałam wcześniej, ale ogromnie spodobało mi się główne założenie tej książki: jeść smacznie, zdrowo, nie katować się dietą, ale zachować przy tym szczupłą sylwetkę i zdrowie. Zresztą: spodobało mi się już pierwsze zdanie: Trzeba jeść, by być pięknym. Zapowiadało się więc fajnie, a jak wyszło? Zależy, jak na to spojrzeć.

PLUSY:

- czytelny układ: przepisy podzielone są na kategorie (np. pasztety, pierogi, makarony, zapiekanki);

- sporo miejsca autorki poświęcają opisowi najbardziej popularnych produktów, jakie zostają wykorzystane, piszą o ich właściwościach i sposobie przechowywania;

- łatwa dostępność składników, są to dania, które naprawdę można bez większego problemu przygotować na obiad czy jako przekąską, nie wymagają długich godzin spędzonych w kuchni;

- wydaje mi się, że tak naprawdę autorki żadnej rewolucji nie robią, chodzi im tylko o zmianę podejścia do gotowania. Nie każą rezygnować z ulubionych potraw, ba!, podają nawet przepis na ciasto czekoladowe w wersji light, lecz podejść do nich z głową, zastąpić salami chudą wędliną, białą mąkę na pełnoziarnistą, cukier biały na brązowy itd.,

- kilka świetnych patentów, których nie znałam, np. przepis na kluseczki z białek i ciemnej mąki, pasztet soczewicowy z... pistacjami (pycha!), nigdy też nie piekłam kotletów, niekoniecznie mięsnych, w piekarniku - a wychodzą super! A przepis na kebab w wersji light - mniam! (Chętnym mogę podesłać mailowo:) ).

MINUSY:

- mało zdjęć, a jeśli już, to są one jakieś takie... rozmyte;

- dużo rozdziałów, a w nich po dwie, trzy propozycje - nie do końca podoba mi się to, że autorki nie pokazują, że coś można zrobić inaczej, zamienić składniki, by uzyskać inny efekt. Dla początkujących kucharzy z pewnością byłoby to sporym udogodnieniem;

- jeśli ktoś interesuje się zdrowym odżywianiem i ma już jakąś wiedzę na ten temat, to wielu nowych rzeczy się nie dowie - ja np. część prezentowanych dań robiłam już wcześniej, w nieznacznie tylko innej wersji.

Ogólna ocena: 7/10. Nie jest więc źle, ale do ideału trochę brakuje. 

A. Ziemnicka, O. Kwiecińska - Kaplińska , Rewolucja na talerzu, Wydawnictwo Literackie, 2012, s. 182.


PS Bubu koniecznie chciała być na zdjęciu - oto więc jej debiut w mediach :)




poniedziałek, 26 marca 2012

Opowieść o mężczyźnie, który widział raj (Dziedzictwo Adama - Astrid Rosenfeld)

Z książkami takimi jak "Dziedzictwo Adama" mam odwieczny problem. Wynika on z tego, że po prostu dużo czytam i na tyle znam siebie, że wiem, co robi na mnie wrażenie, wiem, co mnie wzrusza, wiem, co jest w stanie sprawić, że nie będę potrafiła się oderwać od książki. I w przypadku tej pozycji dokładnie tak było: wzruszyła mnie, zrobiła na mnie spore wrażenie, spędziłam nad nią kilka godzin, bez małej przerwy - ale też nie mogło być inaczej.

Dlaczego? Otóż ZAWSZE, ale to zawsze, podobają mi się historie o miłości, która rodzi się w ciężkich czasach i po nagłym wybuchu następują ciężkie chwile rozłąki. Lubię historie rodzinne. Lubię opowieści, które przedstawiają kilka punktów widzenia. Wreszcie lubię historie, o których nie mogę zapomnieć - a wszystkie te warunki "Dziedzictwo Adama" spełnia. Na czym więc polega problem? Otóż takimi książkami mogę zachwycać się po prostu bez końca i tak naprawdę trudno mi się obiektywnie ocenić. Chociaż z drugiej strony... chyba nikt ode mnie obiektywizmu nie wymaga :)

Powieść podzielona została na trzy części. W pierwszej poznajemy Edwarda, który nieustanie słyszy, że przypomina swojego stryjecznego dziadka Adama. O Adamie jednak mówi się w rodzinie rzadko, prawie wcale, co dla Edwarda nie jest do końca jasne. Zagadka rozwiązuje się, gdy mężczyzna natrafia na książkę swojego przodka, która jest swoistym pamiętnikiem pisanym dla ukochanej Anny - i o tym właśnie jest druga część opowieści.

Adam zakochuje się w Annie jako zaledwie osiemnastoletni chłopak, spotykają się kilka razy... i dziewczyna znika. Nie powinno to dziwić, Anna bowiem pochodzi z żydowskiej rodziny, a opisywane wydarzenia dzieją się w latach trzydziestych XX wieku, w Berlinie. Adam, również Żyd, nie decyduje się na opuszczenie miasta wraz z rodziną Przy pomocy wysoko postawionego niemieckiego wojskowego, przedostaje się do Polski, gdzie hoduje róże samemu Hansowi Frankowi. Mijają lata, a chłopak nie zapomina o ukochanej kobiecie. Gdy wreszcie trafia na jej ślad, przyjmuje pewien warunek, który ma ocalić Annie życie. Dla Adama oznacza to jednak dobrowolne wejście do getta warszawskiego...

To właśnie tam mężczyzna zaczyna pisać książkę, którą sześćdziesiąt lat później czyta Edward i dla którego jest to moment przełomowy: jest bowiem gotów przyjąć swoje dziedzictwo. 

Uczciwie muszę wspomnieć o minusach tej książki, do których bez wątpienia należy schematyczność: czarne jest czarne, białe jest białe i nie ma odcieni pośrednich. Dalej: niektóre wątki, moim zdaniem, są zbędne i nic do powieści nie wnoszą - chociaż nie powiem, czytając absolutnie nie czułam znużenia. Poza tym pewnym zgrzytem jest dla mnie samo zakończenie, kiedy to Edward próbuje odnaleźć Annę... ale nie powiem, co dokładnie mam na myśli, żeby nie psuć lektury.

Minusy jednak absolutnie nie przysłoniły mi plusów, a do tych trzeba zaliczyć chociażby świetne oddanie kolorytu i klimatu epoki, wyraziste i zapadające w pamięć postaci kobiece i to, że ta historia po prostu płynie, a jedyne, co można zrobić, to poddać się jej nurtowi. 

Mnie "Dziedzictwo Adama" po prostu urzekło, czytając opowieść o Adamie, "jedynym mężczyźnie, który widział raj", czułam, że znalazłam literacką perełkę, do której chętnie za kilka lat wrócę i którą na pewno będę polecać znajomym. A poza tym jest to debiut Astrid Rosenfeld - z niecierpliwością wiec wyczekuję na jej kolejne książki!

A. Rosenfeld, Dziedzictwo Adama, MUZA, 2012, s. 317.

niedziela, 25 marca 2012

Amerykańska "Zbrodnia i kara" (Mężczyzna z lasu - Scott Spencer)

O tym, że właśnie taki będzie tytuł tej recenzji, wiedziałam właściwie od początku lektury książki Scotta Spencera. Skojarzenie, jakie "Mężczyzna z lasu" budzi z powieścią Dostojewskiego, jest oczywiste. Obie książki opowiadają bowiem o tym, jak zmienia się życie człowieka po dokonaniu zbrodni, jakie myśli mu towarzyszą i jak sobie z nimi radzi. 

Punkt wyjścia powieści jest banalny. Oto Paul przypadkiem napotyka w stanowym parku mężczyznę, który bije psa. Nie katuje, ale próbuje przywołać zwierzę do porządku i wymusić posłuszeństwo. Wiele osób na jego miejscu, w tym mam nadzieję, że ja, zwróciłoby mężczyźnie uwagę, niektórzy pewnie wdaliby się w jakąś kłótnię. Paul jednak idzie o krok dalej: zaczyna bójkę z mężczyzną. Bójkę, która w którymś momencie wymyka się spod kontroli. Jej skutek jest taki, że Paul zabija mężczyznę i ucieka z miejsca zbrodni z psem, który, jak się wydaje, jest jednym świadkiem zdarzenia.

Drugą główną bohaterką utworu jest Kate Ellis - dla mnie postać przedziwna. Była alkoholiczka i ateistka, która odnajduję Jezusa, a potem wydaje książkę o wielce wymownym tytule "Módl się z nami". Książka staje się bestsellerem, a Kate celebrytką, motywującą i inspirującym tysiące ludzi. To właśnie jej, swojej ukochanej kobiecie, Paul powierza tajemnicę. Od tej pory oboje próbują uporać się z tym faktem, zgodnie dochodząc do wniosku, że sekret pozostanie między nimi. Los jednak, jak wiadomo, lubi pisać dziwne scenariusze, więc i w tym przypadku wszystko zaczyna się gmatwać.

Pytania, jakie towarzyszyło mi przez całą lekturę brzmiały: przyzna się, czy nie? Złapią go, a jeśli tak, to w jaki sposób policja wpadnie na jego trop? Wreszcie: co musi się wydarzyć, aby wyrzuty sumienia czy wcześniej wyznawane zasady wzięły górę? Przecież ukrywając zbrodnię, Kate rezygnuje ze wszystkich swoich wartości! Czyżby więc miłość do mężczyzny wzięła górę nad miłością do Jezusa?

"Mężczyzna z lasu" nie ma ciężaru dzieła Fiodora Dostojewskiego, ale książka napisana została w taki sposób, że mając świadomość czynu Paula, z pozoru codzienne wydarzenia i dialogi zaczynają nabierać drugiego dna.  Niby nic się nie dzieje, a atmosfera aż kipi od emocji. Niby nic się na stało, bo przecież nikt nic widział, ale jak dalej żyć z takim obciążeniem?

Zdecydowanie polecam.

S. Spencer, Mężczyzna z lasu, MUZA, 2012, s. 285.

środa, 21 marca 2012

Życie jak hiperbola (Powrót do Poziomki - Katarzyna Michalak)

"Dobra literatura kobieca" - taki napis można znaleźć na okładce "Powrotu do Poziomki" Katarzyny Michalak. Czy rzeczywiście jest "dobra", najlepiej sprawdzić samemu, ja bym jednak to słowo zastąpiła słowem "szalona", "zwariowana", "bez hamulców".

Autorka bowiem, kolejny raz zresztą, pojechała po bandzie, a jej ulubionym zabiegiem literackim z pewnością jest hiperbola. Tutaj bowiem nie ma żadnego umiaru, wszystkiego jest dużo i... intensywnie, z rozmachem.

Główną bohaterką jest Ewa, znana czytelnikowi już z "Roku w Poziomce". O ile to możliwe, Ewa jest jeszcze bardziej chaotyczna i spontaniczna, jej przygody jeszcze bardziej nieprawdopodobne, a cudownym zdarzeniom, nagłym impulsom i spontanicznym decyzjom nie ma końca. I chociaż Katarzyna Michalak w tym tomie rozdziela Ewę z mężem, komplikuje jej relacje z ukochanym Andrzejem, wprowadza wątek... zmiany płci i adopcji indyjskiej dziewczynki, to książka przez to wcale nie staje się bardziej poważna czy pesymistyczna, bowiem ani poważna, ani pesymistyczna nie jest Ewa.

Nie ukrywam, że w książce tej przeszkadzało mi nieco więcej rzeczy, niż w poprzednich dwóch tomach z serii. Przede wszystkim właśnie Ewa. Do tego, że ma ADHD i jest zupełnie nieobliczalna zdążyłam się już przyzwyczaić. Teraz jednak jej "wyskoki", nieprawdopodobne przygody na lotniskach i tok rozumowania zaczęły mnie po prostu drażnić. Niby dojrzała kobieta, niby matka dziecku, niby prowadzi firmę... a zachowuje się jak nastolatka z problemami wieku dojrzewania. Dalej: Ewa nie ma pieniędzy. Ale na podróż do Indii ją stać, chociaż bilet kosztuje 5 tys. A co! Procedura adopcyjna indyjskiej dziewczynki trwa około pół roku - nie za mało? Wydawnictwo prowadzi się samo... bo jakoś nie dopatrzyłam się, żeby Ewa zbyt wiele godzin przebywała w pracy. No i "Ta Michalak", która pojawia się wtedy, gdy sytuacja zdaje się być beznadziejna... Bardzo to wszystko dziwne...

Mimo tych uwag, tym, którzy nie znają prozy Katarzyny Michalak, polecam po nią sięgnąć. Bo książki te przekonują, że literatura to gra wyobraźni, a ta, jak się okazuje, nie ma granic :)

K. Michalak, Powrót do Poziomki, Wydawnictwo Literackie 2011, s. 292.

czwartek, 15 marca 2012

Filmowa środa w czwartek! (XVI)

Nie wiem, jak to możliwe, ale tydzień temu znów (!!!) zapomniałam o filmowej środzie...mało tego! Wczoraj zapomniałam również! Dlatego też dziś raz, dwa postaram się nadrobić zaległości :)

Filmem, na który odgrażałam się, że pójdę (i poszłam!) jest "Mój tydzień z Marylin". Świetny! I teraz już wcale nie dziwi mnie nominacja do Oscara dla Michelle Williams, gdyż to ona "robi" obraz. Fabuła jest prościutka: młody chłopak dostaje szansę pracy na planie filmu z wielką gwiazdą. I chociaż przez te kilka dni nic wielkiego tak naprawdę się nie dzieje, to dla niego będą to chwile niezapomniane. Podobnie jak dla mnie. Uważam, że już sama decyzja, by wcielić się w boską MM jest ryzykowna, a tymczasem Williams nie gra Monroe, Williams w tym filmie JEST Monroe i wcale nie chodzi tu o fizyczne podobieństwo! Rewelacja, naprawdę!

Pozostając przy filmach Oscarowych, nie do końca jestem w stanie zrozumieć zachwyt nad "Spadkobiercami", być może dlatego, że nigdy nie podobał mi się George Clooney :)  Kiedy czytałam, o czym są "Spadkobiercy", film wydawał mi się ciekawy. Oto mężczyzna w sile wieku nagle zostaje sam z dwiema córkami, jego żona bowiem zapada w śpiączkę. Mało tego. Dowiaduje się, że najbliższa mu kobieta nie tylko go zdradzała, lecz także planowała odejść. Realizacja jednak dość mocno mnie rozczarowała. Nie wiem dlaczego, ale film wydał mi się całkiem pogodny, czułam się, jakbym oglądała lekką komedię, a nie dramat, którym, w moim odczuciu, "Spadkobiercy" zupełnie nie są. Ot, przyjemny film na niedziele popołudnie, który ogląda się pogryzając popcorn. Skąd te wszystkie nominacje, skąd te zachwyty - nie wiem. 

Podobała mi się natomiast "Jane Eyre" - ale tutaj nie mogło być inaczej. Po pierwsze: uwielbiam powieść, po drugie: uwielbiam filmy kostiumowe, po trzecie: Michale Fassbender, którego fanką jestem od czasu obejrzenia "Niebezpiecznej metody". Pana Rochestera natomiast kocham od dawna :)
-Dla mnie kwintesencją tego filmu jest jedno zdanie, które wypowiada Jane, kiedy przyjmuje rolę guwernantki: "Nigdy nie byłam w mieście i nigdy nie rozmawiałam z mężczyzną". Niewyobrażalne, prawda?


Film zachwyca pięknymi dialogami i pejzażami, dialogi są wyważone i pełne podtekstów, miłość rozkwita powoli... Romantyczka we mnie poczuła się tym filmem w pełni ukontentowana :)


poniedziałek, 12 marca 2012

Niespotykane zagęszczenie cudowności (Lato w Jagódce - Katarzyna Michalak)

Po tym, jak naczytałam się makabry u Dana Wellsa, zamarzyło mi się coś lekkiego i przyjemnego - wybór padł więc na książkę Katarzyny Michalak. Po "Roku w Poziomce" już mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać i wszystko to dostałam - aż w nadmiarze.

Dla autorki nie ma bowiem rzeczy niemożliwych - kto czytał, ten wie. Główna bohaterka, Gabrysia Szczęśliwa, cierpi z powodu braku urody? Doskwiera jej kaleka noga? Nie ma sprawy! Wyśle się ją do programu telewizyjnego, gdzie jej metamorfozę z bestii w piękną śledzić będzie cała Polska. Marzy o księciu z bajki? A proszę bardzo: stanie przed nią prawdziwy książę z Maroka, a przy okazji jeszcze dwóch innych. Nic, tylko przebierać! Dziewczyna kocha konie? To niech ma całą stajnię, a co jej będziemy żałować! Brakuje pieniędzy na cudem odzyskany dworek? Zawsze może pojawić się tajemniczy mężczyzna, który zginął w wojennej zawierusze, a teraz akurat ma na zbyciu dom we Francji.

I tak dalej, happy endów jest w tej książce tyle, że przyprawiają o zawrót głowy i właśnie za to powinnam ją zjechać niemiłosiernie. Sorry! Literatura ku pokrzepieniu serc rządzi się swoimi prawami... ale na litość boską! Bez przesady! Zagęszczenie szczęśliwych spotkań, zbiegów okoliczności i cudownych nawróceń ma swoje granice! Chociaż właśnie w tej książce akurat nie ma...

I kolejny raz z książkami Katarzyny Michalak mam problem. Mam świadomość, że opowiada mi się bajki, że to wszystko nieprawda, że takie rzeczy w takich ilościach się nie dzieją... Ale co z tego, skoro polubiłam Gabrysię, trzymałam za nią kciuki i w sumie cieszę się, że tak ładnie jej się wszystko ułożyło, takiego "hepiendowego" życia szczerze jej życzyłam.

A poza tym, to gdzie, jeśli nie właśnie na kartach wszystko jest możliwe, bohaterowie zmieniają się tylko na lepsze, a nawet jeśli zdarza im się błądzić to tylko po to, by móc swoje błędy naprawić? Zresztą... po co ja to wszystko wypisuję? Idę czytać "Powrót do Poziomki", ostatni tom owocowej serii :)

K. Michalak, Lato w Jagódce, Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 281.


niedziela, 11 marca 2012

"Ten obcy" we mnie (Pan Potwór - Dan Wells)

W komentarzach pod recenzją "Nie jestem seryjnym mordercą" pisałam, iż "Pan Potwór" wydaje się jeszcze lepszy niż pierwsza część opowieści o Johnie Cleaverze - i miałam rację!

"Pan Potwór", o ile to możliwe, jest jeszcze bardziej mroczny, a osobowość socjopatycznego nastolatka jeszcze bardziej pokręcona. Johnowi bowiem przydarza się coś niezwykłego: zakochuje się po uszy w dziewczynie z sąsiedztwa, Brooke. Brooke zdaje się do Johna zupełnie nie pasować: ubiera się w pastele, wszyscy ją lubią, jest mądra i nie ma morderczych skłonności - ot, ideał nastolatki. Miłość jednak nie wybiera i John po nocach śni o dziewczynie... o tym, jak martwa leży na stole do balsamowania zwłok, a on myje jej włosy, albo fantazjuje, jak to by było przebić jej gładką skórę gwoździem. I sam do końca nie wie, czy są to pragnienia jego, Johna, czy też może Pana Potwora, mrocznej strony jego osobowości.

Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu, John znów staje oko w oko z mordercą - demonem i autor nakreślił go tak, że czytając jedynie przy przytłumionym światełku lampki, autentycznie pilnowałam, by przypadkiem stopa nie wystawała mi spod kołdry. Demon bowiem nie tylko czyha na życie nastolatka, lecz w piwnicy przechowuje przykute do łańcuchów "zabawki", których emocjami się karmi - brrrr. I tym razem pokonanie go okazuje się o wiele trudniejsze: przede wszystkim jest to postać o wiele bardziej skomplikowana, niż poprzednio, ale też... no właśnie. Kiedy John patrzy na bezbronne ofiary szaleńca, kiedy patrzy na zestaw do tortur, gotowy do użycia, staje oko w oko ze swoimi najbardziej skrytymi pragnieniami, jego fantazje mają szansę się wreszcie zrealizować... tego chce Pan Potwór, a John sam nie wie, czy przypadkiem nie są to też jego pragnienia. 

Cóż mogę napisać więcej? Generalnie nie jestem miłośniczką współczesnej literatury dla młodzieży, nudzą mnie grzeczne wampiry, które brzydzą się ludzką krwią i nie przepadam za zastanawianiem się, jaką to nadprzyrodzoną istotą jest "zwykła nastolatka z sąsiedztwa", o której właśnie czytam. Tymczasem opowieść o chłopaku z zadatkami na seryjnego mordercę wciągnęła mnie całkowicie. Przymknęłam nawet oko na drobne usterki w stylu: "w aucie Johna nie ma radia", "John nuci piosenkę, którą usłyszał w samochodzie, w radiu". Historii opowiedzianej przez Dana Wellsa po prostu dałam się porwać - i czekam na ciąg dalszy, który, buuuu, dopiero w czerwcu!

D. Wells, Pan Potwór, Znak Emotikon, 2012, s. 290.


czwartek, 8 marca 2012

Nie jest... ale mógłby (Nie jestem seryjnym mordercą - Dan Wells)

Zanim sięgnęłam po książkę Dana Wellsa, naczytałam się różnych opinii na jej temat na blogach i muszę stwierdzić, że teraz wcale nie dziwią mnie skrajne emocje, jakie ona wywołała. 

"Nie jestem seryjnym mordercą" nie jest książką ani miłą, ani łatwą, bo miłym i nieskomplikowanym na pewno nie jest John Wayne Cleaver. Zresztą, jak ma być, skoro nazywa się tak jak nazywał się seryjny morderca, a jego matka prowadzi zakład pogrzebowy, który specjalizuje się w balsamowaniu zwłok? Jak ma być zwyczajnym nastolatkiem, skoro przygotowuje zwłoki do wystawienia w trumnie, odkąd skończył siedem lat i dokładnie wie, co człowiek ma w środku? 

Mało tego: Johna fascynują seryjni mordercy i chociaż nie jest jednym z nich, bo nikogo jeszcze nie zabił, to wie, że byłby w stanie to zrobić.Aby jednak stłumić te mordercze instynkty w sobie, chłopak opracowuje cały system zasad i reguł, które mają trzymać za murem uśpionego w nim potwora.

Sytuacja ulega gwałtownej zmianie, gdy w Clayton, niewielkim miasteczku, gdzie mieszka chłopak, zaczyna grasować prawdziwy seryjny morderca, który zabija ofiarę za ofiarą. O ironio, jedyną osobą, która zna tożsamość sprawcy jest właśnie John. I tu zaczynają dziać się rzeczy naprawdę przerażające: chłopak z jednej strony chce powstrzymać mordercę, z drugiej zaś... gdyby mógł, sam by chętnie sprzątnął kilka osób z tego świata.

Czytając, doskonale zdawałam sobie sprawę, że to nie ja jestem adresatem tej książki. Z pewnością jest ona adresowana do czytelnika nieco młodszego, stąd moje krytyczne oko wytropiło kilka niedociągnięć i potknięć. ALE. Książkę Dana Wellsa czyta się znakomicie, mi lektura zajęła jeden wieczór i właśnie jestem w połowie "Pana Potwora:, drugiej części przygód nastoletniego socjopaty. Sporą zmianą w stosunku do książek, w których cała zabawa polega na tym, by wskazać mordercę jest to, że tutaj praktycznie od początku jest on znany. Ciekawość wzbudza więc nie to, kto zabił, lecz w jaki sposób John przerwie serię zbrodni. Aha! Odradzam jedzenie w trakcie lektury! Ostrzeżenie, że powieść zawiera sceny drastyczne jest jak najbardziej na miejscu!

I koniecznie wspomnieć muszę o czymś jeszcze, mianowicie o dedykacji. Otóż autor pisze:

Dla Roba, od którego otrzymałem najlepsza motywację, jaką może zaoferować młodszy brat - on pierwszy został pisarzem. 

Co prawda nie mam rodzeństwa, ale zastanawiam się, czy coś mogłoby zmotywować mie bardziej, niż sukces młodszej siostry :)

Dan Wells, Nie jestem seryjnym mordercą, Znak Emotikon, 2012, s. 254.

wtorek, 6 marca 2012

światem rządzi błąd! (Wielkie błędy człowieka - Pere Romanillos)

Pamiętam, że moja pierwsza nauczycielka historii (swoją drogą bardzo ją lubiłam :)) dość często mawiała, że historia to fakty, a nie "gdybanie". Dlatego też gdy ktoś próbował spekulować, co by się stało, gdyby np. Hitler nigdy się nie urodził albo Napoleon odpuścił sobie Rosję, stanowczo tego typu rozmowy ucinała. Inna kwestia, że bynajmniej nigdy nie wynikały one ze szczerej pasji historycznej, lecz były marną próbą wciągnięcia pani Ewy w rozmowę, mającej służyć jedynie temu, by w danym dniu nie było odpytywania :)

Dlaczego o tym piszę? Otóż do powyższych dywagacji skłoniła mnie lektura książki Pere Romanillosa "Wielkie błędy człowieka". Autor do tematu wielkich wydarzeń historycznych, wojen, odkryć z zakresu nauki i medycyny czy też biznesu podszedł dość oryginalnie. Otóż na prawie trzystu stronach pokazuje, w czym się wielcy tego świata pomylili, jakie "super" idee zrodziły się w ich głowach i jakie spektakularne klęski udało im się ponieść. No i jakie to miało konsekwencje dla zwykłych zjadaczy chleba. Pytanie, "co by było gdyby... ktoś trochę pomyślał" rodzi się więc samo.

Lobotomia, czyli popularna metoda leczenia, polegająca na uszkadzaniu mózgu za pomocą urządzenia przypominającego szpikulec do lodu, upór Napoleona kosztujący życie 400 tys. ludzi, "zaniedbania" w Czarnobylu, których skutki odczuwamy do dzisiaj, nominacja do Pokojowej Nagrody Nobla dla Hitlera - to tylko niektóre przypadki, które autor bierze pod lupę. Fakt, wielu z nich nie można było uniknąć, co wiązało się chociażby z ówczesnym stanem wiedzy. Jednak znakomita większość z przedstawionych wypadków czy błędnych decyzji w sprawach kluczowych wynika tylko z ludzkiej głupoty. Stąd bardzo trafny wydaje się cytat zamieszczony na okładce, którego autorem jest Albert Einstein:

Tylko dwie rzeczy są nieograniczone:wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien, co do tej pierwszej.

Książka napisana została lekkim językiem, z dystansem i humorem, dlatego też stanowi świetny materiał dla błyskawicznej powtórki z historii. I chociaż większość rzeczy, o których pisze Pere Romanillos, dorosłemu czytelnikowi z pewnością jest znana, to przedstawienie ich w nowym, nieco prześmiewczym świetle sprawia, że książkę czyta się świetnie. Dodatkową zaletą są tabelki, ramki, zdjęcia - lubię wiedzę podaną w ten sposób.

A jeśli kiedyś będziecie się zastanawiać, co kupić nastoletniemu mądrali np. na urodziny - pamiętajcie o "Wielkich błędach człowieka", nastoletni mądrala będzie zadowolony :)

P. Romanillos, Wielkie błędy człowieka, PWN, Warszawa 2011, s. 295.


poniedziałek, 5 marca 2012

Zabójstwa popełnione z zimną (dosłownie!) krwią (Bielszy odcień śmierci - Bernard Minier)

"Bielszy odcień śmierci" we Francji podobno zrobił furorę i okrzyknięto go wydarzeniem literackim. I chociaż do takich rewelacji pisanych na okładkach zazwyczaj podchodzę sceptycznie, tym razem coś jest na rzeczy. Powieść ta jest debiutem Bernarda Miniora i myślę, że takiej książki nie powstydziłby sam King.

Akcja "Bielszego odcienia śmierci" rozgrywa się w przysypanej śniegiem dolinie Pirenejów. Martinowi Servazowi, zostaje przydzielone niezwykłe śledztwo. Otóż ofiarom nie jest człowiek, lecz... koń, któremu ktoś najpierw odciął głowę, a następnie zwłoki powiesił na stacji kolejki liniowej. Co ciekawe, właścicielem konia jest człowiek, który ma znaczący udział w światowym biznesie i bardzo zależy mu na wyjaśnieniu śmierci pupila. To jednak nie koniec: wkrótce pojawiają się kolejne trupy i widać, że morderca nie działa przypadkowo, wszystkie zbrodnie mają bowiem wspólny mianownik, który Servaz i jego grupa próbują odkryć. 

Całą, i tak już zagmatwaną, sprawę dodatkowo komplikuje fakt, iż w pobliżu miasteczka Saint-Martin, gdzie toczy się śledztwo, znajduje się Instytut Wargniera, czyli połączenia więzienia i zakładu psychiatrycznego, gdzie przebywają zwyrodnialcy, dla których nie ma już szans na resocjalizację. Jakim cudem DNA jednego z nich trafia na miejsce zbrodni, skoro nie ma możliwości, aby ktoś wyszedł lub wszedł do Instytutu niezauważony? I dlaczego jeden z pacjentów sugeruje Servazowi, aby uważnie przyjrzał się fali samobójstw nastolatków, jakie miały miejsce w dolinie 15 lat wcześniej?

Pierwszą mocną stroną "Bielszego odcienia śmierci" jest klimat. Wyobraźcie sobie ciągle padający śnieg, który zasypuje ulice i drogi dojazdowe, co potęguje uczucie klaustrofobii i odcięcia od świata. Na śnieg patrzy Diane, młoda psycholożka, właśnie rozpoczynająca pracę z Instytucie. W śniegu gubią się ślady mordercy, śnieg jest niemym świadkiem wszystkich opisywanych wydarzeń.

Na pochwałę zasługuje również sam sposób prowadzenia śledztwa. Servaz zna się na swojej pracy i czasem zdarza mu się kierować intuicją, jednak przez 99% czasu wykonuje wręcz mrówczą pracę, którą czytelnik ma szansę drobiazgowo prześledzić. Jego działania są logiczne, rozumiałam kolejne kroki detektywa, w powieści nie ma cudownych zbiegów okoliczności czy nagłych objawień, które nagle zmieniają przebieg śledztwa - a dodam, że bardzo tego typu zabiegów nie lubię.

Świetna jest także fabuła i sama intryga: od mniej więcej dwusetnej strony byłam pewna, że wiem, kto zabijał... jednak moja hipoteza sprawdziła się tylko częściowo. I w sumie, nie obrażając nikogo możliwości dedukcyjnych, nie wiem, czy komukolwiek uda się wskazać palcem mordercę szybciej niż policjantowi.

A jeśli już wymieniam plusy, to koniecznie muszę wspomnieć o rozmachu, z jakim autor napisał "Bielszy odcień śmierci". 510 stron zadrukowanych drobną czcionką, skrupulatne opisy, świetnie nakreśleni bohaterowie, których mamy szansę poznać nie tylko w pracy, lecz również prywatnie.

Autor, za przeproszeniem, odwalił kawał dobrej, literackiej roboty i... czapki z głów, proszę Państwa!

B. Minier, Bielszy odcień śmierci, Rebis, 2012, s. 511.

niedziela, 4 marca 2012

A ja już wiem, kto otrzyma "Zielone oczy Mariny" NA WŁASNOŚĆ! :)

Ultramarynie serdecznie gratuluję - wpisałaś się jako piętnasta! Proszę o adresik i w poniedziałek pędzę na pocztę!



A wszystkim tradycyjnie dziękuję za udział w zabawie :)

sobota, 3 marca 2012

Czytanie tematyczne: Kogo karmisz? (Głodne emocje - Anna Sasin)

O gotowaniu, odchudzaniu i dietach mogłabym się mądrować długo.
Bo gotować lubię, odchudzać się zaczynam co kilka tygodni, a o dietach teoretycznie wiem wszystko.
Od jakiegoś czasu jednak... no cóż, zmądrzałam. Podejrzewam, że ta zmiana w mojej głowie zaczęła się wtedy, gdy pierwszy raz zetknęłam się z książkami p. Bożeny Żak-Cyran, która jest dla mnie wyrocznią, jeśli chodzi o zdrowe odżywienie. Ona też zmieniła mój stosunek do słowa "dieta". Otóż dieta to nie żadna kara, tylko prezent, jaki możemy sami sobie zrobić, wiedząc, że dzięki jedzeniu dbamy o swoje zdrowie. Dieta to nie ciąg zakazów, lecz świadome dobieranie produktów tak, aby jak najwięcej korzyści z nich czerpać. Wreszcie: dieta to nie jest udziwniony jadłospis, który stosujemy przez kilka dni, klnąc pod nosem, tylko to, w jaki sposób jemy codziennie. 

W moim przypadku jest tylko jedno małe "ale". Słodycze. Tu nie ma mocnych. Albo nie jem ich wcale (dosłownie wcale: nie jem marchewki, jabłek, nie słodzę herbaty - zero!), albo jem je jak głupia (dosłownie jak głupia: dwie paczki wafelków zagryzione czekoladą). Mogę nie jeść mięsa, mogę nie jeść białego pieczywa, mogę nie jeść smażonego - czekoladę zjeść muszę. 

Z książką Anny Sasin próbuję sobie ten problem zracjonalizować. Autorka nakłania, aby zanim sięgniemy po coś, co nam szkodzi, lecz na co mamy ochotę, zadać sobie pytanie: kogo karmisz? W moim przypadku jest to... nuda. Czekam aż zagotuje się woda - zjem dwa ciastka. Zostało mi pięć minut do wyjścia - a, to skubnę cukiereczka. I tak dalej.

Anna Sasin wyróżnia dwa rodzaje głodu: fizyczny i emocjonalny. I wierzcie mi, wcale nie jest łatwo odróżnić jeden od drugiego! Wydaje ci się, że jesteś głodna? Nieprawda, jesteś po prostu zmęczona/smutna/zła. Książka "Głodne emocje" uczy jak nazywać i rozpoznawać te stany, postuluje, aby jedzenie znów stało się tylko odżywianiem, a nie "pocieszaczem" czy remedium na całe zło. 

Autorka prezentuje bardzo zdrowe podejście do sprawy. Twierdzi, że każda dieta zaczyna się w głowie. I nigdy nie chodzi tylko o to, żeby po prostu nie jeść. Dlatego też tak wiele miejsca poświęca takim zagadnieniom jak pewność siebie, asertywność, motywacja. Okazuje się bowiem, że często mamy o wiele większe problemy niż nadwaga, która staje się tylko pretekstem do usprawiedliwienia życiowych porażek. 

Nie twierdzę, że po lekturze tej książki nagle przestanę lubić czekoladę, bo nie przestanę. Nie twierdzę, że nie będę jadła ciast, których pieczenie jest moją przyjemnością i pasją. Ale mam nadzieję, że uda mi się poprzestać na jednej kostce/jednym kawałku. 

Książkę polecam nie tylko tym, którzy chcą zgubić kilka kilogramów. Dla mnie "Głodne emocje" stały się pretekstem do tego, by racjonalnie spojrzeć na siebie, spróbować pożegnać się z kilkoma kompleksami i podejść do diety spokojnie, poprzestawiać pewne rzeczy w swoim jadłospisie. Jak mi to będzie dalej szło - zobaczymy. Ale wierzę, że w starciu Ania kontra słodycze, będzie jeden zero dla mnie :)

Za książkę dziękuję księgarni Sensus.pl.

Anna Sasin, Głodne emocje, Sensus.pl, s. 165.

piątek, 2 marca 2012

Czytanie tematyczne: Wszystko w naszych rękach! (Talent nie istnieje - Artur Król)

Dawno, dawno temu co jakiś czas organizowałam sobie coś, co nazwałam "czytaniem tematycznym" i postanowiłam do tej praktyki powrócić. Było czytanie tematyczne z psem, kotem, miastami i książką w tle, zaś do niedzieli będę pisać o moich ukochanych ostatnio poradnikach. To, co je łączy, to wiara autorów w to, że sami jesteśmy kowalami swojego losu i że chcieć, znaczy tyle co móc. Wielokrotnie pisałam, że mnie takie książki bardzo motywują, napędzają, dają kopa i czytam je z prawdziwą przyjemnością. Najtrudniejsza część zaczyna się oczywiście już po lekturze, kiedy wypada z przyswojoną wiedzą coś zrobić. Wtedy to siadam z kartką papieru i notuję: co bym chciała zmienić, co poprawić, czego jeszcze się nauczyć. Mam takich kartek mnóstwo i, co mnie bardzo cieszy, droga od planów do ich realizacji stopniowo staje się coraz krótsza :)

Książka Artura Króla przynosi dwie wiadomości: dobrą i złą.
Dobra jest taka, że talent nie istnieje. Nie ma czegoś takiego jak "iskra boża" czy "wrodzone predyspozycje". Oczywiście, jeśli ktoś ma dwa metry wzrostu ma szansę świetnie grać w koszykówkę, ale... sam wzrost nic mu nie da. Potrzebne są setki, a nawet tysiące godzin spędzone na boisku z piłką, by tym koszykarzem naprawdę zostać. I to jest właśnie ta zła wiadomość: aby zostać ekspertem w jakiejś dziedzinie, nie ma co liczyć na skróty, objawienia czy talent właśnie. 

Praca, praca i jeszcze raz praca, moi drodzy. Innej drogi nie ma. Mało tego. Aby osiągnąć w czymś mistrzostwo, nie wystarczy po protu ćwiczyć. Trzeba ćwiczyć celowo i autor szczegółowo objaśnia, na czym to polega. I to jest w sumie kolejna zła wiadomość: celowe ćwiczenia nie są łatwe, wymagają czasu, skupienia, maksymalnej koncentracji. A cel, do którego dążymy, migocze gdzieś daleko na horyzoncie...

"Talent nie istnieje" trafił do mnie jak chyba żadna inna książka dotychczas. Autor nie obiecuje cudów, nie podaje cudownych metod, ale też mówi dobitnie: weź się do roboty, a będziesz najlepszy. Masz nieograniczone możliwości i ogromny potencjał - ale musisz ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Nie ma przypadków, nikomu nie udało się osiągnąć mistrzostwa w jakiejś dziedzinie fuksem. Pokazuje to na przykładzie badań przeprowadzonych wśród muzyków, tych najlepszych, bardzo dobrych i po prostu dobrych. Ci, którzy osiągnęli najwięcej, ćwiczyli celowo: w samotności, po kilka godzin dziennie (ten rodzaj ćwiczeń został uznany za najtrudniejszy, ale też za przynoszący najlepsze efekty). I każdy, kto tak robił, był najlepszy, nie dobry, tylko właśnie najlepszy. Oznacza to, że aby osiągnąć sukces, talent jest niepotrzebny. 

A poza tym... talentu nie ma - kurcze, i to jest naprawdę świetna wiadomość! :) Teraz muszę tylko dokładnie przemyśleć, w czym chciałabym być świetna, rozpisać plan, zakasać rękawy... i działać! :)

Za egzemplarz dziękuję księgarni Sensus.pl

Artur Król, Talent nie istnieje, Sensus.pl, 2012, s. 117.

czwartek, 1 marca 2012

"Zielone oczy Mariny" do wygrania :)

Miał być konkurs w piątek, ale cóż mi szkodzi wystartować z nim już dziś? Tym bardziej, że chcę powrócić do weekendów tematycznych... ale o tym jutro :)

Tymczasem chcę Wam przedstawić książkę Anny Sznajder wydaną i ufundowaną przez Warszawską Firmę Wydawniczą. Opowiada ona o miłości, która rozkwitła w pięknej Barcelonie, trwała przez jakiś czas, już w Polsce, a potem... no cóż. Potem pozostała tęsknota za zielonymi oczami Mariny, za wspólnymi porankami, codzienną rutyną i chwilami zapierającymi dech w piersiach. 

Książka ma formę dziennika, pisanie zaś staje się swoistą terapią, próbą poradzenia sobie z utratą. To opowieść o tym, co zostaje, gdy kończy się miłość, temat jest więc naprawdę uniwersalny. I nie ma tu znaczenia fakt, że autorka opisuje relacje między dwiema kobietami: miłość to miłość i płeć tak naprawdę nie gra roli.

Uczciwie przyznaję, że mi książkę dobrze czytało się tylko do połowy, potem poczułam lekkie znużenie, co nie zmienia faktu, że aż kipi ona od emocji, z którymi pewnie każdy z nas chociaż raz w życiu się zmagał.

Jeśli macie ochotę przeczytać "Zielone oczy Mariny", proszę o deklarację w komentarzu, że znajdzie się dla niej miejsce na Waszej półce... i że książce będzie u Was dobrze :) Wyniki, tradycyjnie, ogłoszę w niedzielę około godziny 12.

Powodzenia!