Mamy rok 1938, Austria. Siedemnastoletni Franz przybywa z głębokiej prowincji do Wiednia. Przepraszam, za określenie, ale to taki typowy wiejski głupek: nic nie wie o życiu, jest nieobyty, a pod podeszwami butów do stolicy przywozi niewielką, za to cuchnącą cząstkę swojej wioski - dosłownie!
Franz zaczyna pracę w trafice Ottona Trsnjeka. Jego głównym zajęciem jest czytanie gazet i uczenie się na pamięć właściwości cygar. Dla młodego Franza to trochę za mało i idąc za radą Freuda (tak, tego Zygmunta Freuda!) zakochuje się.
Między tym, co przeżywa Franz, a tym, co zaczyna dziać się w całej Europie rodzi się ogromny dysonans. Chłopak coraz mniej z tego rozumie... zresztą, czy ktoś w ogóle jest w stanie zrozumieć to szaleństwo, które wtedy się rozgrywało?
Bohater przechodzi przyspieszoną lekcję dojrzewania w coraz bardziej ponurych czasach. W czasach, w których giną dobrzy ludzie, a na głównym placu miasta powiewają swastyki. Podczas lektury natomiast kołatało mi się w głowie jedno zdanie. Że tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono.
W Trafikancie jest dużo momentów potencjalnie trudnych, takich, które z jednej strony mogłyby zepsuć powieść nadmierną egzaltacją, z drugiej zaś niepotrzebnie epatować okrucieństwem. Autorowi udaje się wszystkie te pułapki ominąć, powieść jest smutna i zabawna jednocześnie, tragiczna, ale przy tym lekka i wciągająca. A przyjaźń Franza z Freudem to taka wisienka na torcie i jeden z moich ulubionych wątków.
Polecam Wam Trafikanta bez żadnego "ale". Nie tu nic, do czego można by się, brzydko mówiąc, przyczepić. Jednym słowem: perełka.
Robert Seethaler, Trafikant, Wydawnictwo Otwarte, 2019, s. 288.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz