Dziś króciutko napiszę Wam o serialu, który:
a) nic mi nie urwał;
b) arcydziełem nie jest, to raczej taki przyjemny średniaczek;
c) chwilami jest nieco żenujący i co chwila lecą w nim przekleństwa...
... a mimo to oglądało mi się go zaskakująco dobrze.
Santa Clarita Diet ma jedną niewątpliwą zaletę: odcinki trwają nieco mniej niż pół godziny. Jest więc to mój serial "do obiadu". Bo o ile raczej nie czytam przy jedzeniu, tak kiedy jem sama, lubię sobie coś lekkiego w tym czasie obejrzeć. I wolę, żeby było to krótsze niż dłuższe.
Bardzo spodobało mi się określenie, jakiego użył Mateusz Piesowicz w swojej recenzji na stronie Serialowa: Santa Clarita Diet to skrzyżowanie horroru klasy B z... sitcomem familijnym. Bo dokładnie tak jest! Proszę: oto mamy uroczą rodzinkę. Sheila i Joel to przemiła para agentów nieruchomości. Mają dorastającą córkę, uroczy domek na przedmieściu i poukładane życie. Aż tu bach! Sheila (w tej roli bardzo lubiana przeze mnie Drew Berrymore) zaczyna, przepraszam, wymiotować i od tej pory przestają jej smakować standardowe amerykańskie dania. Woli... ludzkie mięso. I zaczyna kląć jak szewc, zaskakiwać swojego męża popędem seksualnym i polować na swoje kolejne posiłki.
Jest w tym serialu mnóstwo krwi, flaków i poćwiartowanych ciał. Jest też spora dawka humoru i... bezpretensjonalność. Santa Clarita Diet bowiem nie rości sobie prawa do bycia czymś innym niż jest: czystą rozrywką. W sam raz do obiadu, mimo wspomnianej krwi, flaków i kończyn.
Wczoraj skończyłam oglądać pierwszy sezon i miałam zrobić sobie chwilę oddechu, zanim zabiorę się za drugi. Ale nie, będę oglądać od razu. Po prostu: jestem ciekawa, co dalej.
Oglądaliście?
Zgadzam się z tym żenujący i też niekoniecznie lubię dużą ilość przekleństw, ale i tak nie mogłam się oderwać od tego serialu :D
OdpowiedzUsuń