Nicka Cattaniego zna każdy w małym miasteczku Providence. Inteligentny, zabawny senior rodu Cattanich, którzy każde niedzieli zbierają się na tradycyjnym włoskim obiedzie. To czas zabawy, rozwiązywania problemów, dzień dla najbliższych. Co dzieje się z rodzinną tradycją, gdy Nick umiera?
Czy córki - Maria, Nina i Gina - poradzą sobie bez pomocy ojca?
Jak potoczą się losy Jacka, syna Nicka, któremu ojciec przed śmiercią powierzył trudną tajemnicę?
I - wreszcie - czy rodzina Cattanich przetrwa trudności i uda jej się ocalić bliskość i przyjaźń?
Ci, którzy śledzą wpisy na moim blogu, być może wiedzą, że Peter Pezzelli to jeden z moich ulubionych autorów na odprężenie. Dotychczas czytałam jego trzy książki, wszystkie bardzo mi się podobały, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie są to wybitne arcydzieła. Mają jednak w sobie to "coś", dzięki czemu z wytęsknieniem czekam na kolejną pozycję od tego autora. Otwarcie jednak powiem, że "Każdej niedzieli" to powieść, której zupełnie nie skumałam.
Rzadko przytaczam w recenzjach opisy z okładek, tym razem zrobiłam to z premedytacją. Otóż zawartość książki nie ma prawie nic wspólnego z tym, co o niej napisano. Więcej: nawet imię głównego bohatera się nie zgadza. Syn Nicka ma na imię Johnny, nie Jack. Ale to bym jeszcze mogła wybaczyć...
Narratorem powieści jest Nick, czyli senior rodu Cattanich - i to się zgadza. Nick umiera, jednak nadal obserwuje swoich bliskich, komentuje ich decyzje i zachowania - i to już było nieco irytujące, gdyż Nick co chwila popada w moralizatorstwo, na dość niskim poziomie, niestety i zdecydowanie nadużywa zdań w stylu: "Wiecie, co mam na myśli". Ale nic to, zmarłym można wiele wybaczyć.
To, co mi przeszkadzało najbardziej, to "podejście do tematu", już wyjaśniam o co chodzi. Nick uchodził za wspaniałego męża, który całe życie przeżył z jedną kobietą. Otóż nie: zdradzał Teresę, która coś tam wie, ale jednak nie wszystko. Przed śmiercią Nick martwi się o kochankę i prosi syna, aby ją odwiedził i sprawdził, czy wszystko u niej w porządku. Johnny sprawdza i robi to tak skrupulatnie, że od razu zajmuje miejsce ojca. Tak: nawiązuje romans z Vicki, z którą wcześniej sypiał jego ojciec.
I to też bym mogła wybaczyć, no trudno, taki lajf, jak to się mówi. Ale teraz właśnie przejdę do czegoś, co nazywam "podejściem do tematu". Otóż autor przekonuje, że w zdradzie tak naprawdę nie ma nic złego. Można mieć i dziesięć kochanek... byle by żona się o tym nie dowiedziała! Romans, który po śmierci przejmuje syn? Czemu nie, byle się matka nie domyśliła, bo będziesz miał, biedny Johnny, piekło. I to już jest skandal i tego właśnie nie skumałam.
Autor, który co chwila pisze o Bogu, dobrym życiu itd., wydaje powieść z takim przesłaniem? Tak, zgorszyłam się i tak, zdegustowałam się. Ponadto dodam, że ta książka jest właśnie o tym: o manewrach syna, który próbuje ukryć romans, mota się i plącze, przeżywa jakieś tam dylematy. Rozpad rodziny po stracie seniora? Może gdzieś w dalekim tle...w bardzo dalekim.
Pogodna, zabawna i kojąca opowieść o przyjaźni i miłości, która czasem przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie - te zdania również można przeczytać na okładce i w świetle tego, co już napisałam, brzmią one nieco dziwacznie i groteskowo.
"Każdej niedzieli" jest więc pierwszą książką Pezzelliego, której polecić nie mogę, natomiast jeśli ktoś ma ochotę, odsyłam do jego wcześniejszych powieści. Sama zaś czekam na "Dom w Italii", mam nadzieję, że zrehabilituje się nią w moich oczach :)
P. Pezzelli, Każdej niedzieli, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 374.
A mnie zachęciłaś:)
OdpowiedzUsuńHaha, czytaj zatem :P Stylistycznie to nie jest zła powieść, lubię ten styl. Ale tematyka... jak wyżej :)
OdpowiedzUsuńMogłoby być ciekawie ;)
OdpowiedzUsuńKurczę, wydawnictwo nieźle "dało ciała" z tym opisem na tylniej okładce, ciekawe czy osoba, która to pisała przeczytała w ogóle tą książkę...
OdpowiedzUsuńTobie nazwisko autora jest bliskie, mi wręcz nieznane, muszę to zmienić :)
Muszę się koniecznie zapoznać z książkami Petera Pezzelli, jedna już u mnie czeka na półce :)
OdpowiedzUsuńtak Domi, mnie też opis z okładki zaskakuje w porównaniu do treści, zgodnie z recenzją Skarletki. Ale nie zamierzałam i dalej nie mam zamiaru czytać. Po pierwszej książce Villa Mirabella jakoś nie bardzo... Już wolę jakiegoś Harleqina ;)
OdpowiedzUsuń25 czerwca 2011 22:57
Dziękuję za szczerą recenzję, wiem, że nie ma sensu kupować ani pożyczać tej książki, bo tylko bym się zirytowała. Zdrada jest zła, koniec kropka, a jak ktoś ma mi w książce udowadniać, że jest inaczej, to ja dziękuję za taką lekturę. Swoją drogą jak można omamić czytelnika tak oszukanym opisem na okładce?
OdpowiedzUsuńŚwietne! Niektórzy mają wyobraźnię, pisząc opisy na okładkę. Wyorbaźnia autora też ma w sobie coś niezwykle... interesującego. Od tej pory zacznę się bać opisów z okładek ^^.
OdpowiedzUsuńJa też bardzo lubię jego książki - tej nie czytałam, ale na pewno to zrobię :) lubię wszelkie "włoszczyzny" - są klimatyczne
OdpowiedzUsuńSzkoda, że zdradziłaś jaka to tajemnica, bo nawet zaczynałam mieć ochotę na tę książkę =]
OdpowiedzUsuńRzeczywiście...okładka- wielka wpadka wydawnictwa. Nie gustuję w książkach takiego typu, ale zawsze można przeczytać coś innego- zmienić klimat swoich myśli. W przyszłości chciałbym jednak sięgnąć do któregoś z poprzedniego dzieła tego autora. Pozdrawiam!:)
OdpowiedzUsuń