poniedziałek, 17 czerwca 2013

Zrób sobie PRL! (Nasz mały PRL - Izabela Meyza i Witold Szabłowski)

Tytuł: Nasz mały PRL
Autorzy: Izabela Meyza i Witold Szabłowski
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 317

Książki nie przestają mnie zadziwiać. Tym razem okazało się, że wcale nie trzeba czytać relacji podróżnika z Zanzibaru czy Chile, by poczuć powiew egzotyki i mieć wrażenie, że opisywany jest świat, w którym nigdy nie przyjedzie nam się znaleźć. 

Ja PRL-u nie pamiętam, moje dzieciństwo przypada na lata dziewięćdziesiąte. Fakt, mam w pamięci meblościanki i panie z trwałą na głowie, jeździłam maluchem. Ale stania w kolejkach nie pamiętam, pomarańcze nie kojarzą mi się z towarem luksusowym, a Wojciech Jaruzelski nie jest dla mnie "groźnym generałem". 

Małżeństwo dziennikarzy, Iza Meyza i Witold Szabłowski, postanowili przenieść się do epoki sprzed trzydziestu lat. Dosłownie. Zrezygnowali z komórek, internetu, szynki parmeńskiej i pieluch jednorazowego użytku dla swojej córki Marianny. Iza zrobiła trwałą i zaczęła korzystać z porad umieszczanych w "Przyjaciółce", Witold zapuścił wąsy i zapomniał, że istnieje coś takiego jak związek partnerski. Co jeszcze? Kawa plujka, mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, fiat 126 p, próby sąsiedzkich wizyt i rozmów w kolejkach, które coraz trudniej znaleźć...

Zresztą: o tym pomyśle i jego realizacji swojego czasu było dość głośno i myślę, że większość z Was o nim słyszała. U mnie książka musiała odstać na półce prawie rok, żebym po nią sięgnęła i naprawdę nie wiem, dlaczego zrobiłam to tak późno!

To jest hard core! Fakt, rodzice często wspominają te czasy, ale jakoś nigdy nie przyszło mi na myśl, że nie było wtedy antyperspirantów, kremów odpowiednich do rodzaju cery, żeli pod prysznic o stu zapachach i odżywek do włosów... brrr :)

Czytając Nasz mały PRL doszłam jednak do wniosku, że moje pokolenie wiele zyskało, ale też... równie wiele straciło, głównie na płaszczyźnie relacji międzyludzkich. Nie wyobrażam sobie wpaść do kogoś bez zapowiedzi, o tym, co dzieje się u znajomych dowiaduję się przez FB, a na ulicach jest coraz mniej osób, którym można powiedzieć "cześć" - wszyscy siedzą przed laptopami i żeby z kimś pogadać, wcale nie muszą wychodzić z domu - sama również do tej kategorii się zaliczam.

Książkę nie przeczytałam, a pochłonęłam, teraz podsunęłam ją mojej mamie - ciekawe, jak ją skomentuje :)

środa, 5 czerwca 2013

Bo to zła kobieta była...? (Zła kobieta - Amanda Prowse)

Tytuł: Zła kobiet
Autor: Amanda Prowse
Wydawnictwo: Wielka Litera (dziękuję!)
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 382

Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu, aby wywołać mój szacunek/zachwyt/podziw, wystarczyło napisać książkę/nakręcić film na jakiś kontrowersyjny temat, najlepiej związany z gwałtem, przemocą wobec kobiet/dzieci, samobójstwem etc. I już: w myślach gratulowałam autorowi odwagi i w zależności od sposobu ukazania zjawiska, subtelności lub ciętego języka. Automatycznie uznawałam też książkę za dobrą, tylko z uwagi na temat, zupełnie pomijając jej walory literackie.

Od jakiegoś czasu natomiast do wszelkich tego typu opowieści podchodzę nieufnie, pewnie dlatego, że mam już wiele takich lektur za sobą. I czasem jest tak, że oprócz kontrowersyjnego tematu nie otrzymujemy nic więcej... ale to już temat na osobne rozważania.

Zła kobieta skusiła mnie okładką i tym, że wydała ją Wielka Litera (od kilku miesięcy moje ulubione wydawnictwo). Zaczyna się ostro: Kathryn Brooker patrzyła, jak z męża uchodzi życie. Pierwsze nasuwające się pytanie to: dlaczego? Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron zmieniło się ono na: dlaczego tak późno?

Amanda Prowse napisała opowieść o kobiecie, której mąż zmienił życie piekło. A piekło to rozgrywało się każdej nocy w idealnie czystym domu, z dziećmi śpiącymi za ścianą, w rodzinie, która wydawała się idealna. Nie lubię epatowania przemocą i nie przepadam za brutalnymi scenami, dlatego chwała autorce, że jest ich w Złej kobiecie niewiele. Akurat tyle by zrozumieć, dlaczego Kathryn zabiła Marka.

Jednak to morderstwo i pobyt w więzieniu to dopiero początek historii o tym, jak po bolesnych doświadczeniach wyjść na prostą. Kathryn to się udaje, choć za swoją wielką porażkę uważa to, że zupełnie straciła kontakt z dziećmi - a przecież to dla syna i córki znosiła lata upokorzeń.

Złą kobietę oceniłabym bardzo dobrze, bo i jest to historia przedstawiona z talentem, gdyby nie pewne "ale". Zakończenie. No jak tak można! Nie mam absolutnie nic przeciwko happy endom, zresztą opowieść o Kathryn zasługiwała na szczęśliwe rozwiązanie. Ale nie takie... nie aż tak słodkie, żeby nie powiedzieć: infantylne. Prawdę mówiąc staram się jak najszybciej wymazać je z pamięci i skupić tylko na tym, co w tej książce godne uwagi... chociaż lekki zawód i tak pozostaje.