środa, 29 lutego 2012

(Udana!) Filmowa środa (XV)

Oscary, Oscary i po Oscarach. Dochodzę do jakże odkrywczego wniosku, że chyba powoli się starzeję, bo ceremonia rozdania przestaje robić na mnie wrażenie. Nie tylko nie zarwałam nocy, aby dowiedzieć się, kto otrzymał statuetkę (i tak wiedziałam, że najwięcej dostanie "Artysta"), ale też oscarowe kreacje obejrzałam sobie porządnie dopiero dziś rano. I uważam, że najlepiej wcale nie była ubrana Gwyneth Paltrow, ale Natalie Portman - to taki mój głos w dyskusji o najlepszych strojach :)

A jeśli już o Oscarach mowa, to polecam film "Druhny", nominowany w kategorii "najlepszy scenariusz oryginalny". Nie jest to żadna komedia romantyczna, jak podaje filmweb, lecz po prostu komedia, przy której co chwila ryczałam ze śmiechu. Fakt, humor w tym filmie może nie jest zbyt wyrafinowany (patrz: akcja w salonie sukien ślubnych), a fabuła do bólu ograna (jest mnóstwo filmów, które mówią o przygotowaniach do ślubu), jednak Kristen Wiig w roli zazdrosnej przyjaciółki wypada świetnie. Nieco pompatycznie stwierdzam, że w moim sercu zajęła miejsce, które od wielu lat okupowała Bridget Jones. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że "Druhny" nie są żadnym arcydziełem, ale na wieczór z mamą/chłopakiem/mężem/przyjacióką nadają się świetnie. I ja do tego filmu na pewno jeszcze wrócę.

Polskie filmy oglądam rzadko. Nie wynika to z jakiejś specjalnej niechęci do rodzimych produkcji, po prostu jeśli mam do wyboru 
wydać pieniądze na film zagraniczny czy polski, to automatycznie stwierdzam, że wolę ten pierwszy. Dla "Sponsoringu" jednak zrobiłam wyjątek (przegrał w "Moim tygodniem z Marylin" i chyba trochę żałuję). 
Po pierwsze: Małgorzata Szumowska. Po drugie: Juliette Binoche. Po trzecie: przez jakiś czas w każdej gazecie trafiałam na informacje o tym filmie. Że kontrowersyjny, że mocny, że ważny. A zaraz potem wybuchła dyskusja, czym różni się prostytucja od sponsoringu. Otóż ja na podstawie tego filmu stwierdzam, że niczym. Układ jest ten sam: seks za pieniądze i jakiekolwiek inne określenia to dla mnie jedynie eufemizmy. Chwilę po wyjściu z kina miała problem, czy film mi się podobał, czy też nie. 
W sumie zbytnio mnie nie zaskoczył. Skądinąd zdawałam sobie sprawę, że klienci call girls to nie tylko kierowcy tirów, lecz ojcowie rodzin, sfrustrowani biznesmeni czy po prostu zwyczajni, samotni faceci, którzy bardziej niż seksu potrzebują przytulenia i rozmowy. Nie zaskoczyła mnie jak zwykle świetna Juliette Binoche, której żadna dotychczasowa rola nie była rozczarowaniem. Zaskoczyła mnie natomiast śmiałość niektórych scen i odwaga młodziutkich aktorek, Anais Demoustier i Joanny Kulig, by w nich zagrać. Czy za tymi "momentami" kryje się jakieś głębsze przesłanie? W pierwszej chwili miałam napisać, że tak. Ale z drugiej strony... Dzięki poznanym dziewczynom postać grana przez Juliette Binoche ma szansę spojrzeć na swoje małżeństwo z innej perspektywy, stopniowo zachodzi w niej zmiana, dokonuje się "pęknięcie", które trudno przewidzieć, jakie będzie miało konsekwencje. Również sama opowieść call girls wraz z rozwojem fabuły staje się coraz mniej... hmm, różowa. To, co robią, nie jest zwykłą pracą. Okazuje się, że nie można ot tak sprzedawać swojego ciała, że zawsze będzie miało to jakieś głębsze konsekwencje. Tylko czy powyższe można uznać za "głębokie"? Nie wiem. Najlepiej sprawdźcie sami.
A jeśli już przy polskich filmach jesteśmy, muszę, po prostu muszę, wspomnieć o "Listach do M.". Wiem, że większość z Was ma już ten film za sobą, zebrał on świetne recenzje, ale chcę dorzucić swoje pięć gorszy. Otóż tak, film jest naprawdę dobry, zabawny i ogląda się go z zainteresowaniem. Maciej Stuhr w roli dziennikarza - super. Roma Gąsiorowska - śliczna! Tomasz Karolak w roli Mikołaja - kocham Pana, Panie Tomku! Ale nie to chciałam napisać. Chciałam zaapelować. Ludzie! Nie oglądajcie tego filmu w lutym! Oglądajcie w grudniu! Bo będziecie mieli ochotę piec pierniki i ubierać choinkę - a w lutym to jednak trochę nie wypada!

Miłego oglądania!

wtorek, 28 lutego 2012

Konflikt jak za czasów króla Salomona (Tam gdzie ty - Jodi Picoult)

Książki Jodi Picoult uwielbiam, a pisarkę kocham za odwagę i sposób, w jaki przedstawia tematy, na których z pewnością wielu by poległo. Jeśli chodzi o tematykę, "Tam gdzie ty" nie rozczarowuje.

Autorka opisuje walkę Zoe i Maxa o dziecko. Oboje go pragną, lecz żadne z nich nie może go mieć. Decydują się na zabieg in vitro, jednak najdłuższa ciąża Zoe trwa 28 tygodni i kończy się urodzeniem martwego chłopca. I w tym momencie Max wypisuje się z małżeństwa, żąda rozwodu i od tej pory każde z nich podąża swoją drogą. Tyle, że drogi te są dość kontrowersyjne.

Zoe znajduje szczęście u boku kobiety, z którą bierze ślub. Max zaś pomieszkuje u brata, "odnajduje Chrystusa" i przewartościowuje całe swoje życie. Nie zmienia się jedno: pragnienie dziecka. Tyle, że Zoe chce, aby urodziła je jej partnerka, Vanessa, Max zaś chce pomóc bratu i jego żonie. Rozpoczyna się ostre starcie przed sądem o zamrożone zarodki. 

Czytając, odniosłam wrażenie, że zaczynając pisać, autorka miała jasno sprecyzowany cel: pokazać, że rodzina to nie związek dwóch osób różnej płci, lecz związek, w którym dwie osoby się kochają. W sporze "tradycyjne wartości chrześcijańskie" kontra "każdy ma prawo do szczęścia" wyraźnie widać, po której stronie stoi autorka. Pokazuje, że za wspomnianą już tradycją popartą autorytetem Boga często stoją bardzo niskie pobudki jej wyznawców, którzy forsując swoje racje, w ten sposób karmią własne ego. I chociaż ja w tym sporze zajęłabym takie stanowisko, jakie zajmuje Jodi Picoult, jestem świadoma, że oba "obozy" zostały ukazane nieco stronniczo. Zoe, którą potępia się za rozwiązły tryb życia, zostaje przedstawiona jako wzór cnót  wszelkich. Natomiast już pastor, który doradza Maxowi to zręczny manipulator, jego prawnik po trupach dojdzie do celu, chociaż nie wypuszcza Biblii z rąk. Reid zaś, do którego miałyby trafić jajeczka, chociaż zawsze wydawał się Maxowi bez skazy, wcale nie jest taki kryształowy.

Jednak to nie stronnicza perspektywa zadecydowała o tym, że tym razem nie dałam się Jodi Picoult uwieść. I szczerze mówiąc nie wiem, co miało decydujący wpływ na to, że powieść oceniam jako jedną ze słabszych w dorobku autorki. Być może oczekiwania zawyżyło "Drugie spojrzenie", które uważam za książkę genialną? A  może nieco wyczerpał się schemat powieści, w którym bohaterowie trafiają do sądu i znaczną część książki stanowią przesłuchania i mowy obrońców? Czytając, nie poczułam emocji, które zawsze towarzyszyły mi przy lekturze dzieł tej autorki. A poza tym przewidziałam zakończenie -całe! - a tego nie lubię. Oczywiście nie twierdzę, że jest to zła książka, po prostu nie zachwyciła mnie tak, jak się tego spodziewałam. No cóż: od ulubieńców wymaga się więcej :)

PS Zoe jest muzykoterapeutką. Do książka dołączona została płyta z piosenkami "w celu przybliżenia czytelnikowi postaci Zoe za pomocą nadania jej prawdziwego głosu". Każdy utwór powiązany jest z konkretnym rozdziałem, słuchałam ich sobie w trakcie lektury i pomysł uważam za bardzo trafiony.

J. Picoult, Tam gdzie ty, Prószyński i S-ka, 2012, s. 567.

niedziela, 26 lutego 2012

Kryminał... z lekką nutą dekadencji (Marionetki - Paweł Jaszczuk)

Kryminały retro - to lubię! Z twórczością Pawła Jaszczuka miałam już przyjemność się spotkać. "Plan Sary"  wspominam bardzo miło, a i lektura "Marionetek" przypadła mi do gustu - tym bardziej, że obie te książki łączy postać głównego bohatera, Jakuba Sterna. 

Jakub Stern jest redaktorem, ale odniosłam wrażenie, że pisanie tekstów nie jest tym, co lubi najbardziej, gdyż widać, że jest urodzonym podróżnikiem i samozwańczym detektywem. Chociaż akurat szans, aby sprawdzić się w tej drugiej roli mu nie brakuje. Prowadzi on bowiem dział kryminalny w gazecie codziennej. Jakub od stukania w maszynę woli rozwiązywać skomplikowane zagadki, niejako wchodzić w umysł mordercy, podążać jego szlakiem. Dlatego też nie wystarczają mu błahe tematy, jak np. zbrodnie popełnione przez zazdrosnych kochanków czy jakieś nieważne pobicia. Jakub pragnie wielkich tematów i od czasu do czasu je dostaje.

Cała akcja "Marionetek" zaczyna się, a jakże, od trupa. Niepozorny pracownik banku, a po godzinach literat, zostaje znaleziony przez uczennice gimnazjum... bez głowy... oparty o murek. Po tej zbrodni dochodzi do kolejnej, a potem jeszcze jednej. Wszystkich nieszczęśników łączy to, że byli związani z trupą teatralną, zaś kluczem do rozwikłania zagadki ich śmierci są właśnie tytułowe marionetki. Okazuje się, że mogą być one kimś więcej niż tylko lalkami, mogą budzić nie tylko zachwyt swoim perfekcyjnym wyglądem, lecz i strach. 

To, co zwraca uwagę w tej powieści, to nie tylko starannie przemyślany wątek kryminalny, lecz postać wspomnianego już Jakuba Sterna. Autor chyba więcej uwagi niż ostatnio poświęcił na to, aby oddać stan ducha, w jakim bohater znajduje. A trzeba przyznać, że nie ma łatwo. Z jednej strony Jakub jest idealistą, chce wyjaśnić zło, które już się stało. Z drugiej zaś wymaga się od niego, aby pisał "krwawe newsy", wszak gazeta musi się sprzedać. Sytuacji nie ułatwia mu jego szef, którego szczerze nie znosi, ani Wilga de Brie, koleżanka z redakcji, która w swoim śledztwie zawsze zdaje się być o krok przed Sternem. Wiele do życzenia pozostawiają też relacje rodzinne bohatera, co w sumie nie powinno go dziwić, gdyż dreszczyku emocji dostarcza mu ściganie morderców, a nie rodzinne obiady. Dla mnie Jakub jest więc tu trochę bohaterem romantycznym, nierozumianym przez świat i wewnętrznie rozdartym, lecz także i dekadentem, który widział tyle ohydy i występku, iż śmiało może powiedzieć, że "nie wierzy w nic".

"Marionetki" zdecydowanie warto przeczytać, gdyż mamy tu dużo więcej niż tylko zwykłe śledztwo. No i klimat przedwojennego Lwowa, wiele ciekawostek o jego życiu kulturalnym, szczegółowo oddana topografia miasta - te czynniki sprawiają, że czekam na kolejne spotkanie z Jakubem Sternem.

P. Jaszczuk, Marionetki, Prószyński i S-ka, 2012, s. 339.


"Purpura i czerń" wędruje do... :)

... do osoby, który ukrywa się pod pseudonimem DUSIA! Strona random.org nie może się mylić!


Gratuluję i proszę o kontakt mailowy, a wszystkim dziękuję za udział z zabawie. :)


czwartek, 23 lutego 2012

"Purpura i czerń" do wzięcia - wieczorowa porą!

Książkę "Purpura i czerń" otrzymałam jakiś czas temu od wydawnictwa PROMIC, przez moje gapiostwo odleżała swoje na półce, dziś skończyłam ją czytać i chętnie podam ją dalej.

"Purpura i czerń" opowiada prawdziwą historię człowieka, który w czasie II wojny światowej uratował tysiące ludzi. Monsinior Hugh O'Flaherty codziennie, ubrany w sutannę i czarny kapelusz, stał na schodach Bazyliki św. Piotra by służyć tym, którzy tego potrzebowali i którzy w jakiś sposób narazili się nazistom. Schody w Bazylice św. Piotra były miejscem neutralnym, O'Flaherty zaś na tyle znany i szanowany, że Niemcy nie odważyli się go "zlikwidować". O'Flaherty ukrywał wszelkiej maści uciekinierów pod samym nosem wroga, wykorzystując do tego prywatne mieszkania, kościoły i klasztory.

"Purpurę i czerń" czyta się jak wciągającą powieść sensacyjną, lecz jednocześnie cały czas miałam świadomość, że te wydarzenia rozegrały się naprawdę. Była to myśl niezwykle krzepiąca, okazało się bowiem, że w nieludzkich czasach znalazło się wielu gotowych bezinteresownie iść z pomocą, ryzykując własne życie.

Jeśli chcecie przeczytać tę książkę, bardzo proszę o sygnał w komentarzu - egzemplarz czeka! Zwycięzcę podam w niedzielę, około godziny 12.

Powodzenia! :)

środa, 22 lutego 2012

Zainspirujcie mnie dobrymi filmami, czyli filmowa środa! (XIV)

Po udanym filmowo styczniu, w lutym jakoś nie mogę trafić na "swoje" obrazy - i prawdopodobnie dlatego, że ostatnio żadne film nie zrobił na mnie wrażenia, zapomniałam o filmowej środzie tydzień temu.

Dlatego też prośba do Was: podzielcie się tytułami ulubionych filmów. Który oglądaliście sto razy i nie macie dosyć? Który zrobił na Was największe wrażenie?

To, jakie filmy oglądam i jak je oceniam, można sobie podejrzeć na moim profilu na stronie Filmweb.
Tymczasem jeśli miałabym wybrać kilka ulubionych tytułów, to na pewno byłby to "Labirynt Fauna", "Godziny", "Przeminęło z wiatrem", "Fortepian", czy "Pora umierać". 
***
Tymczasem w ostatnim tygodniu tak naprawdę żaden film nie zwalił mnie z nóg.
Korzystając z "przebogatej" oferty bełchatowskiego kina, wybrałam się na "Metropię". Jest to animacja, opowiadająca o tym, jak będzie wyglądać Europa w 2024 i jest to obraz podobny do tego, jaki rysuje Orwell w "1984", Kafka w "Procesie" czy Ally Condie w "Dobranych" - czyli nic nowego. Z drugiej jednak strony urzekł mnie klimat film. Dominującymi kolorami są szarość, biel i czerń, na niebie nie ma słońca, miasta straszą pustymi ulicami i zrujnowanymi budynkami, a ludzie mają puste oczy i smutne twarze, w tle zaś leci sugestywna muzyka. I tutaj naprawdę wielkie brawa dla twórców: gdybym miała gorszy dzień, wyszłabym z kina z depresją.

A jeśli o depresji mowa, kolejny film mówi właśnie o niej. Czego by nie powiedzieć o tym, jaki jest Mel Gibson prywatnie, aktorem jest świetnym, co w filmie "Podwójne życie" udowadnia. Gra w nim postać Waltera Blacka, który od jakiegoś czasu pogrąża się w czarnych myślach, dopada go niemoc i poczucie bezsensu, co bardzo rzutuje na jego relacje z rodziną. Walter na własną ręką rozpoczyna zadziwiającą terapię: zakłada na rękę pacynkę bobra i za jej pomocą komunikuje się ze światem. Sukces odnosi nie tylko firma Waltera produkująca zabawki, ale też on sam skupia na sobie uwagę mediów. Nie poprawia to jednak jego stosunków z żoną, która ma dość gadającego futrzaka.
Film bez wątpienia jest wart obejrzenia, jednak troszkę muszę się "czepić" zakończenia: taki rodzinny happy end jakoś nie bardzo do mnie przemawia. 

Z pewnością jednak przemówił do mnie film "Niebezpieczna metoda". Baaaardzo dawno nie oglądałam na ekranie Keiry Knightly, więc z przyjemnością przypomniałam sobie, za co lubię tę aktorkę. W "Niebezpiecznej metodzie" wciela się w Sabinę Spielrein, która najpierw trafia do Junga jako jego pacjentka, potem zostaje jego kochanką, a na koniec równorzędnym partnerem do rozmów i autorytetem z psychiatrii dziecięcej. Film pokazuje również słynny konflikt Junga i Freuda, o którym do tej pory wiedziałam tylko tyle, że był - i jest to dowód na to, że jednak filmy kształcą, bo zagadnienie zainteresowało mnie na tyle, że trochę sobie o nim doczytałam. Świetna obsada, powolna akcja, cięte riposty fruwające między dwoma lekarzami - to zdecydowanie czyni film wartym obejrzenia!

PS Czy ktoś oglądał film "Big Love"?




wtorek, 21 lutego 2012

Marcela dzieciństwo sielskie, anielskie... (Czas tajemnic - Marcel Pagnol)

W książkach Marcela Pagnola jestem zakochana już od jakiegoś czasu i zawsze cieszę się, gdy kolejna pozycja z jego nazwiskiem na okładce trafia w moje ręce. Jest w nich bowiem coś, co przywodzi mi na myśl nieco zapomniane już moje własne przygody z dzieciństwa, kiedy to od rana do nocy szalałam z kuzynkami na dworze, wymyślając coraz to nowe zabawy, które niekoniecznie podobały się dorosłym. To były czasy!

Nie da się ukryć, że w "Czasie tajemnic" Marcel dorasta. Po pierwsze, zakochuje się. A obiekt uczuć wybrał sobie prześwietny: kapryśną "panią" Izabelę, która jest tylko o rok od niego starsza i ma zapędy do bycia królewną. Marcel zaś z ochotę wchodzi w role wiernego i dającego się poniżać sługi. 

Drugie doniosłe wydarzenie to fakt, że chłopiec rozpoczyna naukę w nowej szkole. Nowi znajomi, nowe przedmioty, nowe wyzwania. I kupa śmiechu przy tym, ale to już u tego autora norma!

Co jeszcze? Marcel i Lily, nieco oddalają się od siebie, ale i tak wspólnie zabijają ogromnego węża i stają się bohaterami. 
Marcel, już w pojedynkę, walczy w szkole z przeciwnikiem o wiele silniejszym od siebie, co przestaje dziwić, skoro dowiadujemy się, jak temperamentną kobietą była jego babcia (aż dziw bierze, że nie została szpiegiem, gdyż wytrwałość, z jaką dochodziła do prawdy w sprawie potencjalnej zdrady swojego małżonka naprawdę jest imponująca).

Kolejny raz u tego autora spotkałam bohaterów budzących ogromną sympatię, może nie idealnych, ale też w tym tkwi znaczna część ich uroku. Na osobną uwagę zasługuje to, w jaki sposób autor ukazał rodzinę wybranki Marcela: ojciec podający się za poetę, a będący w rzeczywistości korektorem w wydawnictwie i miłośnikiem absyntu w ilościach nieograniczonych. Matka, która bierze udział w tej komedii, a Izabela to dziewczynka kapryśna i zmanierowana do granic możliwości, która jednak rzuca na Marcela czar.

No i sam Marcel - chłopiec przeuroczy. Niby poważny i rozsądny, ale przecież "dzieckiem podszyty". Niby mądry, ale jednocześnie głupiutki i z jego pomyłek wynikają zabawne sytuacje. I nieuniknione jest tu skojarzenie z Mikołajkiem, którego uwielbiam. I zupełnie nie dziwi mnie to, że książki Pagnola cieszą się taką popularnością we Francji - nie sposób się w nich nie zakochać :)

M. Pagnol, Czas tajemnic, Esprit, 2011, s. 359.

niedziela, 19 lutego 2012

Historia o rzeczach, które nie mieszczą się w głowie (Dziewczynka, która widziała zbyt wiele - Małgorzata Warda)

Wow! - tak w skrócie mogę opisać wrażenie, jakie zrobiła na mnie książka Małgorzaty Wardy.
Wow, wow i jeszcze raz WOW!

"Dziewczynka, która widziała zbyt wiele" nie miała prawa się udać. Autorka wybrała sobie taką tematykę, że po prostu czekałam, w którym momencie się potknie, bo wydawało mi się niemożliwym, żeby przy tak karkołomnym zadaniu, chociaż przez moment się nie zachwiać.

U Małgorzaty Wardy jest jak u Hirchocka: zaczyna się od trzęsienie ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Ania, młodziutka dziewczyna, dziecko prawie, idzie na komisariat i zgłasza, że została zgwałcona przez swojego brata, Aarona. Zaczyna się dochodzenie, rozmowy z psychologiem, poznajemy historię rodziny Budziszów, w której jest wiele ciemnych plam. 

Przyznaję, że już sam punkt wyjścia był ryzykowny, ale autorka dołożyła do tej powieściowej układanki sporo równie drastycznych elementów: szykanowanie Ani przez rówieśników, depresja Cecylii Budzisz, z którą rodzeństwo musi sobie radzić, tragiczne wydarzenia z przeszłości, których świadkiem był Aaron. Każdy pojedynczy wątek z tej powieści niesie w sobie taki ładunek emocjonalny, że mógłby służyć jako samodzielny temat. Skondensowanie ich natomiast na 315 stronach daje efekt... porażający. I dlatego właśnie od razu stwierdziłam, że "Dziewczynka..." nie miała prawa się udać: za dużo wszystkiego, tematy wzięte niemalże z kroniki kryminalnej, przemoc w stosunku do dzieci... Z tego to powodu też nie mam pojęcia, jak autorka to zrobiła, ale "Dziewczynkę..." czytałam jak zahipnotyzowana. Każda scena jest absolutnie perfekcyjna, bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, dopracowani, a klimat tej książki... nie podejmuję się oddać go słowami. Zasiadłam do lektury... i skończyłam 4 godziny później.

Podejrzewam, że gdyby przedstawione wydarzenia zapisać chronologicznie, dzień po dniu, książka nie byłaby tak dobra. Tymczasem liczne retrospekcje i przedstawianie wydarzeń z perspektywy kilku postaci sprawiają, że czytelnik co chwila musi rewidować swoje domysły o tym, co się wydarzyło, z tym, co zaplanowała autorka. 

Małgorzata Warda napisała powieść bez kompromisów: nic tu nie jest cukierkowe, relacje rodzinne nie chcą się wyprostować, źli ludzie nie zostają ukarani, a cierpią niewinni. Mało tego: dla mnie jest to książka stawiająca pytanie o granice ludzkiego poświęcenia. Aaron za wszelką cenę próbuje chronić Anię... a tak naprawdę, mam wrażenie, że nie tylko nie ochronił jej przed niczym, ale i sam na tym ucierpiał najbardziej. Zresztą: rodzeństwo Budziszów jest parą, którą pewnie jeszcze długo nie będzie chciała mi wyjść z pamięci i tym bardziej rozumiem autorkę, która jest wdzięczna rodzinie za to, że z nią wytrzymali, gdy myślała tylko o Aaronie i Ani. Ja też pewnie jeszcze przez jakiś czas będę często powracać do nich pamięcią.

M. Warda, Dziewczynka, która widziała zbyt wiele, Prószyński i S-ka, 2012, s. 315.

piątek, 17 lutego 2012

Nie będzie nic dobrego, jeśli tego nie zrobisz (Życiologia - Miłosz Brzeziński)

Jak tak dalej pójdzie, to będę mogła zrobić specjalizację z literatury poradnikowej: pochłaniam ją ostatnio w ilościach naprawdę hurtowych i, co więcej, ciągle mi mało. 

Po co? - mógłbyś ktoś zapytać. Odpowiedź mam jedną, zresztą nie moją własną, lecz gdzieś zasłyszaną: o życiu, problemach, motywacji i jej braku, o dołkach i wzlotach, o szczęściu i nieszczęściu - napisano już wszystko. Książki są pełne rozwiązań, mądrych myśli i inspiracji, z których właściwie każda może okazać się przełomową w naszym życiu i popchnąć je na nowe, nieznane tory. Trzeba tylko szukać, szukać, szukać. I, najważniejsze, wprowadzać w życie, jednocześnie szukając dalej. Dla mnie jest to święta zasada. Zresztą, kiedy tak sobie o tym myślę, to przecież nie tylko poradniki i książki psychologiczne czytam w tym celu. Lubię, kiedy powieści mnie inspirują, kiedy namieszają mi w głowie, zburzą stare przekonania, sprawią, że zaczynam kwestionować coś, w co wcześniej wierzyłam...

Książka Miłosza Brzezińskiego w burzeniu starych przekonań jest niezastąpiona. 
Nie chce ci się, nie rób.
Chce ci spać? Rzuć lepienie w glinie - śpij.
Obijasz się w pracy? Rób to mądrze, nie jesteś robotem, nie dasz rady pracować ośmiu godzin non stop.
Jesteś pracoholikiem? A guzik! Jesteś życiowym leniem.
Chcesz ćwiczyć? Godzina to za dużo? Ćwicz minutę - od czegoś trzeba zacząć.

Tylko pamiętaj, że to Twoje życie, a na jego końcu raczej nie żałuje się tego, co się zrobiło, lecz tego, co nie zostało zrobione.

Cóż za życiowy człowiek, z tego pana Miłosza :)

"Życiologia" mówi o Trzech Ogrodach naszego życia: pracy, domu i czasie wolnym. Człowiek zostaje porównany do ogrodnika, który do pracy w tych Trzech Ogrodach ma tylko jeden komplet narzędzi. Jeśli więc całą uwagę skupi na jednym, dwa pozostałe porosną bujnym chwastem. Możemy jednak manewrować tak, żeby każdy Ogród wyglądał przyzwoicie. Tak, żebyśmy nie musieli się go wstydzić: przed innymi, lecz przede wszystkim przed sobą. 

Jak to jednak zrobić, skoro czasu jest tak mało, a każdy coś od nas chce? W pracy szef, w domu żona i dziecko, a i my sami przecież od siebie wymagamy. Mało tego: wymaga od nas społeczeństwo. Żeby się rozwijać, udzielać, mieć pasje. A co, jeśli nie mam żadnej pasji? A co, jeśli jej szukałem, a nie znalazłem? A co, jeśli po prostu nie chce mi się zetrzeć kurzy? 

Autor szuka złotego środka, nie moralizuje, nie nakazuje, ba!, zdaje się te ludzkie słabości rozumieć. A jednocześnie ostatnie zdanie jego książki brzmi: Nie będzie nic dobrego, jeśli tego nie zrobisz. Prawda! I o tym własnie jest ta książka. O działaniach skutecznych, które przyniosą nam zadowolenia oraz o... upraszczaniu tego, co uprościć się da.O szukaniu okazji, by zmienić kąt patrzenia. O tym, żeby nie dać się zwariować i... czasami po prostu dać sobie spokój. A także o tym, że wielkie zmiany zaczynają się od malutkich kroczków, które należy powtarzać Najlepiej codziennie. 

Książka Miłosza Brzezińskiego utrzymana jest w stylu gawędziarskim. Autor wplata w nią dialogi "z życia wzięte", chwilami zdaje się lekko kpić z czytelnika, by za chwilę uderzyć w poważniejsze tony. Jednocześnie jeszcze nigdy, przy żadnej tego typu książce, nie uśmiałam się tak szczerze. I ta różnorodność jest ogromnym plusem: "Życiologia" jest po prostu świetnie napisana! 

A poza tym... ważne jest, żeby to, co najważniejsze, pozostało najważniejsze. I chyba to zdanie jest najlepszym podsumowanie lektury.

Polecam!

M. Brzeziński, Życiologia, czyli o mądrym zarządzaniu czasem, Zwierciadło, 2011, s. 172.

wtorek, 14 lutego 2012

Tylko miłość, wariatka ta sama! (Recenzja "Mowy ciała w miłości" i duuużo prywaty)


No pewnie, że lubię Walentynki! Podobnie jak lubię Boże Narodzenie, Wielkanoc, Dzień Chłopaka, Tłusty Czwartek, Dzień Kota i Dzień Pluszowego Misia. Dzięki tym sympatycznym datom nie jest nudno w kalendarzu, można je jakoś wyróżnić z szeregu takich samych poniedziałków, czwartków i niedziel. 


Oczywiście, że mojego Piotrusia kocham cały rok (czasem tylko trochę mniej go lubię :) ), nie tylko w Walentynki. Oczywiście, że staramy się okazywać sobie miłość codziennie, przez cały rok. Dlatego też nie mam nic przeciwko, aby właśnie 14 lutego kolejny raz popatrzeć sobie czule w oczy i zapewnić o dozgonnej miłości. Przecież to jest miłe! 

Walentynki obchodzę nie tylko z tym jedynym, lecz drobne prezenciki otrzymali dziś ode mnie rodzice, otrzyma przyjaciółka - bo przecież ich też kocham, więc czemu nie?

Zgadza się: marketingowcy zrobili z Walentynek szopkę, co bardziej wrażliwych może zemdlić od serduszek, karteczek i misiów... ale przecież można być ponad to i świętować sobie ten dzień po swojemu, bez lukru. W każdym razie: ja tam Walentynki lubię! :)

Specjalnie na ten dzień trzymałam sobie książkę "Mowa ciała w miłości", którą to z lekkim rozbawieniem przeczytałam wczoraj. Rozśmieszyło mnie już zdanie na samym początku:

Człowiek jest jedynym gatunkiem, który ma problemu z rytuałem godowym. 

Prawda! Pamiętam, jak prawie pięć lat temu próbowałam zrobić dobre wrażenie na Piotrze... i na pierwszej randce nie tylko plotłam jak nakręcona trzy po trzy, ale z rozmachu zamoczyłam rękaw białego swetra w wiśniowej herbacie. Kilka dni później, kiedy zwabiłam Piotra do siebie pod pretekstem "komputer mi się zepsuł", tak się nachylałam, żeby niby przypadkiem dotknąć jego ramienia, że, hahaha!, spadłam z wersalki. No cóż: a wystarczyło w tym czasie eksponować nadgarstki, poprawiać włosy i bawić się pierścionkiem :)

Książka państwa Pease przeznaczona jest głównie dla singli, którzy szukają swojej drugiej połówki. Autorzy pokazują, jakie subtelne sygnały działają na płeć przeciwną, jak odczytać, że potencjalny kandydat na ukochanego jest nami w ogóle zainteresowany i co oznacza, gdy mężczyzna chowa ręce do tylnej kieszeni. 

Poza tym pozycja ta napisana jest w lekki, zabawny sposób i chyba jednak bardziej polecam ją panom - panie bowiem są o wiele bardziej wyczulone na to, co przekazywane jest za pomocą mimiki i gestów. Z panami zaś bywa... różnie. I często trzeba się mocno napracować, zanim załapią, co oznacza nasz tajemniczy uśmiech posłany w ich stronę)

W każdym razie... życzę Wam wiele miłości: nie tylko w Walentynki!

A.i B. Pease, Mowa ciała w miłości, Rebis 2012, s. 153.

***

A sama nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dodać trzech moich ulubionych "zakochanych zdjęć". Zrobione zostały prawie dwa lata temu, ale naiwnie mam nadzieję, że bardzo się nie zmieniliśmy :) Na pierwszym wyraźnie widać, że Pan nie jest Panią zainteresowany :)






poniedziałek, 13 lutego 2012

Sherlock Holmes ciągle żywy (Sherlockista - G.Moore)

"Sherlockista" jest debiutem powieściowym Graham Moore'a i, przyznaję, debiutem świetnym, w którym prawdziwe wydarzenia z życia autora opowieści o Sherlocku Holmesie przeplatają się z tymi fikcyjnymi. Co mi się od razu rzuciło w oczu i myślę, że się nie mylę, to ogromna fascynacja autora postacią genialnego detektywa, lecz, przede wszystkim, jego twórcą. I to właśnie Arthur Conan Doyle jest jednym z głównych bohaterów tej powieści.

Arthur Conan Doyle oprócz powieści, pisał także dzienniki. Po jego śmierci zaginął jeden jego tom - i właśnie to stało się dla autora punktem wyjścia. Dziennika poszukiwało wielu sherlockistów, natomiast ten, który twierdził, że go odnalazł, został znaleziony martwy w swoim domu. Harold, postać fikcyjna, próbuje nie tylko wyjaśnić okoliczności tej śmierci, lecz także próbuje odnaleźć zaginione zapiski Doyle'a.

Drugą osią powieści stanowią wydarzenia z lat 1893-1901 roku, które przedstawiają pomoc, jakiej udzielił autor Sherlocka Holmesa angielskiej policji. W Londynie dochodzi do tajemniczych zabójstw młodych kobiet. Łączy je to, że znajdowane są nagie, w wannie, a niewiele wcześniej wzięły ślub z tajemniczym, wysokim mężczyzną, o którym jednak nikt nie potrafi powiedzieć nic więcej. Arthur, tak jak Sherlock, wykorzystując umiejętność dedukcji i łączenia faktów, które pozornie nie mają ze sobą związku, wpada na trop mordercy. Po drodze jednak do jego gabinetu zostaje przesłana bomba i musi, w przebraniu, stawić się na spotkaniu sufrażystek, których nie darzy sympatią. W śledztwie towarzyszy mu Bram Stoker, późniejszy autor "Draculi".

To właśnie tych wydarzeń dotyczy zaginiony dziennik, którego, już w 2010 roku poszukuje Harold. Mężczyzna jest młody, jednak posiada ogromną wiedzę na temat życia i dzieł Doyle'a i chociaż wielu przed nim próbowało rozwikłać zagadkę dziennika, to właśnie on dochodzi w swoich poszukiwaniach najdalej.

Powieść "Sherlockista" zachwyca świetnie poprowadzoną fabułą, czytając, odnosiłam wrażenie, że historia Harolda w jakimś stopniu odzwierciedla losy Doyle'a, chociaż jeden szukał mordercy, a drugi dziennika. Ogromnie spodobał mi się nieco dekadencki obraz Londynu przełomu wieków. Czuje się, że coś się zmienia, że "epoka gazowych latarni" ma się ku końcowi, a w dobie elektryczności już nic nie będzie takie samo - stąd też bierze się lekko nostalgiczny wydźwięk tych fragmentów. "Reliktem" XIX wieku zdaje się być również sam twórce Sherlocka: Arthur jest kulturalny, elegancki, kurtuazyjny, a przy tym odważny i prawy (tak, prawy to bardzo dobre słowo).

Najważniejsze jest chyba jednak to, że powieść wciąga od pierwszej do ostatniej strony, czytelnik wraz z bohaterami próbuje rozwikłać zagadkę, ci jednak pozostają o krok przed nim, służą nam za przewodników. Bez wątpienia jest to kryminał wart polecenia: miłośnikom gatunku i nie tylko.

G.Moore. Sherlockista, Prószyński i S-ka, 2011, s. 374.

piątek, 10 lutego 2012

"Stulatek..." wędruje do... :)

Pierwsza myśl jest zawsze najlepsza, prawda? Dlatego też nie kombinując zbytnio, po uważnym przeczytaniu wszystkich zostawionych komentarzy, ogłaszam, że książka "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" ufundowana przez wydawnictwo Świat Książki wędruje do... BAHARI, która napisała:

Ja chciałabym porozmawiać z Rose z filmu "Titanic", a raczej na nią nakrzyczeć, że nie zrobiła miejsca Jackowi na swoich drzwiach. Po prostu nie wiem, czy ta końcowa scena wzbudza we mnie więcej wzruszenia czy frustracji. A jak już bym się uspokoiła to chciałabym porozmawiać z nią o życiu po katastrofie, zapytać, czy była jeszcze kiedyś naprawdę szczęśliwa.


Zastrzegłam sobie prawo do subiektywnego wyboru i właśnie z niego skorzystałam. Oglądałam film Camerona kilka razy i zawsze na koniec nachodziło mnie pytania: Co z Twoją miłością, Rose? Czemu, do diabła, nie posunęłaś się na tych drzwiach i nie zrobiłaś miejsca boskiemu Leo? Jak ci się potem z tym żyło?

Bahari, gratuluję i proszę o kontakt!

A wszystkim dziękuję za udział w zabawie (szczególnie tym, którzy kawy nie lubią, ale ten drobny fakt nie przeszkodził im odpowiedzieć na pytanie) ;)



czwartek, 9 lutego 2012

Ależ TAK, oczywiście! (Potęga perswazyjnej komunikacji - T. Reiman)

Książkę "Potęga perswazyjnej komunikacji" czytałam nieprzyzwoicie długo, bo prawie dwa miesiące. Z drugiej strony jednak z doświadczenia wiem, że pospieszna lektura pewnych tekstów po prostu nie ma sensu, bo po kilku dniach w głowie zostaje wielkie NIC - patrz: lektura tuż przed egzaminem. Nie wiem jak Wy, ale ja czasem miałam problem, by o książce, która miała 300 stron, powiedzieć 5 zdań - ale w sumie nie ma się czym chwalić :)

"Potęga perswazyjnej komunikacji", jak sam tytuł wskazuje, mówi o tym, jak się komunikować, aby usłyszeć z ust innych upragnione słowo "TAK"! Swojego czasu bardzo dużo na ten temat czytałam, nie tylko ze względu na to, że na studiach miałam przedmiot o nazwie komunikacja interpersonalna, ale po prostu są to ciekawe zagadnienia. 

Przez długi czas błędnie sądziłam, że techniki wpływania na ludzi, potrzebne są tylko sprzedawcom lub osobom zajmującym się biznesem - jednak im starsza jestem, tym bardziej przekonuję się, jak ogromne znaczenie ma siła pierwszego wrażenia, używanie odpowiednich słów w stosunku do konkretnych osób i wyeliminowanie ze swojego słownika innych, dlatego też wiedza podana przez autorkę nie jest abstrakcyjna, lecz można ją wykorzystać w życiu codziennym. 

Ja np. jestem osobą, która, jak to się potocznie mówi, zupełnie nie zna się na ludziach. Wystarczy, że sprzedawca w sklepie się uśmiechnie, a ja kupuję dodatkową pastę do zębów, chociaż zupełnie tego nie planowałam. Bardzo często okazuje się, że osoba, którą po dwóch minutach określiłam jako niesympatyczną i odpychającą, później zostaje moją dobrą znajomą - i odwrotnie. Tymczasem autorka pokazuje, na co należy zwracać uwagę, by nie dać się zwieść - i dla mnie, "pierwszej naiwnej" są to cenne wskazówki, które, mam nadzieję, uda mi się wykorzystać. Zresztą - i tu kolejny wtręt osobisty - od jakiegoś czasu mam wrażenie, że mylę się w ocenie nieco rzadziej niż wcześniej.

Ogromnym plusem "Potęgi perswazyjnej komunikacji" jest to, że nie jest to "typowy" podręcznik, zawierający suche definicje. Mnóstwo przykładów, mnóstwo anegdot, mnóstwo wyników badań, mnóstwo zdjęć - to wszystko bardzo podnosi atrakcyjność tej książki i sprawia, że jest bardzo przyjemna w odbiorze. Autorka posługuje się prostym językiem, pisze w zajmujący sposób, przez co pozycja traci "akademicki" charakter i staje się bardziej przystępna. Dlatego jeśli ktoś ma ochotę przyswoić sobie takie pojęcia jak ramowanie czy zakotwiczanie, odświeżyć wiadomości z mowy ciała i dowiedzieć się, jak podnieść swoją wiarygodność w oczach rozmówcy - polecam!

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Sensus

T. Reiman, Potęga perswazyjnej komunikacji, Sensus.pl, 2011, s. 280.

środa, 8 lutego 2012

(Bajkowa) Filmowa środa (XIII)


Niech to świadczy o czym chce, ale uwielbiam oglądać bajki ("Muminki"!!!), animacje ("Uciekające kurczaki"!!!) i kino familijne (tu faworyta nie mam). Dlatego też fakt, iż jedyne bełchatowskie kino zaczęło w końcu grać "Muppety" natchnął mnie do tego, by napisać dziś o produkcjach dla nieco młodszego widza, które  to namiętnie oglądam. 

Wspomniane "Muppety" obejrzałam z prawdziwym zachwytem i sentymentem. Wszak Kermit, Piggi i Fazi to bohaterowie mojego dzieciństwa. Najnowsza wersja jest bardzo "disnejowska": główni, "ludzcy" bohaterowie" mają ubrania w pastelowych kolorach, często śpiewają nieco ckliwe piosenki i wykonują radosne układy choreograficzne. Muppety zaś walczą o odzyskanie teatru, w którym kiedyś, dawno temu, dawały swoje słynne show. Kermit zbiera więc starą ekipę, z którą przygotowuje się do decydującego występu.
Przyznaję, że mocno zawyżyłam średnią wieku na seansie, ale też chyba jakoś bardziej emocjonalnie niż dzieci podeszłam do tego filmu, gdyż nie tylko popłakałam się śmiechu, ale i ze wzruszenia (ach, ten melancholijny głos Kermita...). Myślę, że "Muppety" to film, który ma szansę spodobać się bez względu na wiek: młodsze dzieci dostaną ciekawą, kolorową historię, w której dobro zwycięży, dorośli zaś będą mogli docenić świetne dialogi i powspominać stare, dobre czasy :)

Kolejnym obrazem, który bardzo mi się podobał, a co do którego zdania są mocno podzielone, są "Smerfy". Pamiętam, że kiedy byłam mała, zasiadałam w piątek przed telewizorem i przez dwadzieścia minut nie można się było do mnie odezwać, pod groźbą strasznego ryku, który urządzałam, gdy ktoś śmiał mi przeszkodzić :) Oczywiście moją ulubioną bohaterką była wtedy Smerfetka, później zaś przerzuciłam się na Ważniaka, z którą to postacią trochę się identyfikuję :) Głównym bohaterem współczesnych "Smerfów" jest Ciamajda i to jego gapiostwo sprawia, że małe, niebieskie stworki przedostają się do Nowego Jorku i trafiają tam na pewną sympatyczną parę, która próbuje pomóc im wrócić do smerfowej osady. Śladem Smerfów podąża mój nowy idol Gargamel i jego wierny kot Klakier - i moim zdanie tej duet zasługuje na Oscara, albo i na dwa!
Świetne teksty, przezabawne sytuacje, ciekawa historia - wszystko to sprawia, że z czystym sumieniem mogę ten film polecić. Jednocześnie zaś rozumiem sceptyków przywiązanych do "Smerfów" sprzed kilku lat, te współczesne jednak znacznie różnią się od oryginału.

I na koniec krótko o bajeczce "Mniam!", której nie polecam, odradzam i którą natychmiast chciałabym wyrzucić z pamięci. Nie potrafię sobie przypomnieć animacji, która byłaby gorsza. Nieskładna, rozwlekła fabuła, bohaterowie z depresją, beznadziejne dialogi, zero przekazu, zero humoru, zero pomysłu na ten film... Chociaż nie, pomysł był: reklama programu Magdy Gessler "Kuchenne rewolucje", do którego co chwila robi się aluzje... I chociaż lubię Magdę Gessler, myślę, że dubbingowanie nie jest jej życiowym powołaniem. A od filmu naprawdę radzę się trzymać z daleka!

wtorek, 7 lutego 2012

Ostatnia podróż stulatka na wesoło! (Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął - Jonas Jonasson)

Tak jak pisałam wczoraj: książką "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" jestem szczerze zachwycona. Nietuzinkowa fabuła, nietuzinkowi bohaterowie, szalona akcja i humor tryskający z każdej strony - czy można chcieć więcej?

Jonas Jonasson przedstawia historię Allana Karlssona, który w momencie rozpoczęcia powieści kończy sto lat. Allan nie jest jednak nobliwym staruszkiem, który ma ochotę spędzić ten dzień w domu spokojnej starości, którego szczerze nie lubi. Pod wpływem nagłego impulsu wyskakuje przez okno wprost na rabatkę i rozpoczyna kolejną już w swoim życiu szaloną wyprawę. Po drodze trup ściele się gęsto, Allan spotyka nowych, baaaardzo oryginalnych przyjaciół, kradnie walizkę z 50 milionami w środku, zaprzyjaźnia się ze... słoniem, ściga go i policja, i grupa przestępcza, a Allan zdaje się nic sobie z tego nie robić.

"Stulatek..." rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Pierwsza to 2005 rok, kiedy to Allan kończy dziesiątą dekadę. Druga to lata pomiędzy narodzinami a setnymi urodzinami. W tym czasie nasz bohater zdążył zaprzyjaźnić się z prezydentem Trumanem, uratować życie generałowi Franco, upić się ze Stalinem, poznał Mao Zadonga, który jednak trochę go rozczarował, gdyż na kolację podał tylko makaron. Ponadto Allan niemalże na piechotę pokonał Himalaje, nauczył się produkować w warunkach ekstremalnych wódkę z koziego mleka, spalił Władywostok...

Mogłabym tak wymieniać bez końca, a zrobiłam to tylko po to, by pokazać, z jakim rozmachem i fantazją napisana została ta książka. Mimo iż liczy sobie ona 416 stron, autor nawet przez moment nie spuszcza z tonu, mnożąc przezabawne sytuacje i niespodziewane zbiegi okoliczności - a ja ani przez chwilę nie zwątpiłam, że to wszystko prawda! Nic, tylko pozazdrości fantazji i umiejętności ogarnięcia tego wszystkiego w jedną, fantastyczną całość. W trakcie lektury co chwila wybuchałam śmiechem - i to w najbardziej niestosownych momentach! Czy jest coś śmiesznego w fakcie, że ważąca 5 ton słonica właśnie zmiażdżyła człowieka? Ano właśnie jest!

Dla mnie Jonas Jonasson jest absolutnym odkryciem literackim i naprawdę podpisuję się pod stwierdzeniem z okładki, że jest to "brawurowa powieść, która zachwyciła 1,5 miliona czytelników". Ja właśnie dołączyłam do tej grupy, do czego i Was serdecznie zachęcam :) (Patrz post niżej)

J. Jonasson, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, Świat Książki, 2012, s. 416.


poniedziałek, 6 lutego 2012

"Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" - świetna książka do wygrania!

Przepraszam, za nieskromny tytuł wpisu, ale książka, którą można wygrać, jest naprawdę rewelacyjna! Przeczytałam 302 z 416 stron i zanosi się na to, że dziś nie położę się wcześnie, gdyż koniecznie chcę powieść Jonasa Jonassona przeczytać i podzielić się opinią. Póki co, rekomendacja z okładki:

Życiowa podróż szwedzkiego Forresta Gumpa po ostatnich stu latach losów świata. Właśnie minęło dziesięć dekad nadzwyczaj bogatego w wydarzenia życia Allana Karlssona. Problem tylko w tym, że zdrowie nie odmawia posłuszeństwa i wygląda na to, że wielka feta z okazji setnych urodzin będzie musiała się odbyć w domu spokojnej starości. Jednak człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z premierem Churchilem, pił wódkę ze Stalinem i zaznajomił się z Mao Zedongiem, nie może tak po prostu zdmuchnąć świeczek na torcie. Wymyka się przez okno i rusza w swą ostatnią życiową podróż…

Więcej informacji na temat książki i samego autora znajduje się na stronie wydawnictwa Świat Książki, które książkę ufundowało.

Co trzeba zrobić, aby wygrać? Odpowiedzieć na pytanie, które wymyśliłam w trakcie lektury: gdybyście mogli wybrać jedną, dowolną postać, z którą moglibyście spędzić kwadrans pijąc kawę, to kto by to był i dlaczego? Nieważne, czy będzie to postać historyczna, bohater filmu, książki, czy ktoś współcześnie żyjący - tutaj zostawiam pełną dowolność. 

Na odpowiedzi czekam do piątku, do godziny 12, wyniki ogłoszę tego samego dnia. Zastrzegam sobie prawo do zupełnie subiektywnego wyboru, natomiast jeśli też okaże się za trudny, wtedy skorzystam z maszyny losującej :)

Powodzenia!

niedziela, 5 lutego 2012

On ją, ona jego (Kochałem ją - Anna Gavalda)

Kiedy przeczytałam, że "Kochałem ją" zostało przeniesione na ekran, nieco się zdziwiłam, bowiem historia, którą opowiada Anna Gavalda jest bardzo "niefilmowa" i nie bardzo potrafię ją sobie wyobrazić na ekranie.

Autorka opowiada historię starą jak świat: niewierny mąż odchodzi od żony, która zostaje z dwójką dzieci. Jednak to, że wcześniej w takiej sytuacji znalazły się miliony kobiet, zupełnie Chloe nie pociesza, wszak właśnie jej życie posypało się jak domek z kart. Kobieta, co zrozumiałe, na przemian rozpacza, wygraża, planuje, co dalej, analizuje, co było.

I nagle do akcji wkracza jej teść, który opowiada Chloe historię swojego szalonego romansu. Matylda była miłością jego życia, ucieleśnieniem marzeń, ideałem. I co? Nie zostawił dla niej żony, zachował się tak, jak zachować się powinien... tyle, że wcale nie jest mu z tym dobrze. Wie, że przepuścił życiową szansę, nie pozwolił sobie na szczęście i na dobre utknął w swoim szarym życiu. 

Książka w dużej mierze składa się z rozmów Pierre i Chloe. I wcale nie są to rozmowy łatwe, wszak Pierre spłodził tego, którego Chleo nienawidzi... i jeszcze w jakiś sposob usprawiedliwia swojego syna. Ba! Pierre po cichu zdaje się go wspierać, gdyż sam, kiedy, gdy jeszcze miał na to szanse, nie odważył się na podobny krok.

"Kochałem ją" czyta się szybko i z przyjemnością, jednak kolejny raz mam wrażenie, że po kilku miesiącach nic mi z tej lektury nie zostanie w pamięci. Dlatego też nieco na wyrost wydają mi się słowa, że Anna Gavelda jest jedną z najciekawszych pisarek francuskich. Kwestia to mocno dyskusyjna. 

A. Gavalda, Kochałem ją, Świat Książki, 2009, s.160. 


piątek, 3 lutego 2012

Pisanie powieści jest jak odwrócony striptiz (M.V. Llosa - Listy do młodego pisarza)

Pięć lat studiowania filologii polskiej nie zabiło we mnie miłości do literatury, natomiast nabawiłam się wstrętu do teorii literatury. Nawet staro - cerkiewno - słowiański nie był tak straszny, jak Derrida, strukturalizm i pytanie, co to jest tekst. Dlatego też myślę, że jeszcze dwa, trzy lata temu nie wzięłabym nowej książki Mario Vargasa Llosy do ręki. Tytuły rozdziałów "Listów do młodego pisarza" brzmią bowiem tak: "Czas", "Narrator. Przestrzeń",  "Poziom realności". Prawdą jest jednak, że czas leczy rany i tę krótką książeczkę przeczytałam nie tylko bez wstrętu, ale i z przyjemnością.

Jest to książka bardzo osobista i, w pewnym sensie coś na kształt autobiografii - pisze autor we "Wstępie". Nie znajdziemy tu jednak faktów z życia pisarza, chociaż... biorąc pod uwagę, że literatura stanowi nieodzowną jego część, to może faktycznie, można "Listy do młodego pisarza" potraktować jako swoistą autobiografię? 

Jak sam tytuł wskazuje, książka ma formę listów. Llosa występuje w nich z pozycji autorytetu, który od podszewki zna literacką materię. Pisze w nich do młodszego kolegi, który dopiero aspiruje do miana literata. Autor "rozbiera" powieść na czynniki pierwsze, pokazuje, z czego składają się opowieści. Podaje mnóstwo przykładów na poparcie swoich tez, tym samym pokazując, których pisarzy ceni, jakie książki uważa za dobre, a które za niekoniecznie udane. 

Nie ukrywam, że "Listy do młodego pisarza" nie są łatwą lekturę, ale na pewno dającą wiele satysfakcji. Autor operuje bowiem pojęciami abstrakcyjnymi i trzeba naprawdę dużego skupienia, aby nie zgubić się w jego wywodzie. Co mnie bardzo ucieszyło, Llosa wielokrotnie podkreśla, że literatury nie da wtłoczyć się w sztywne ramy pojęć. Że jakiegokolwiek ogólnego wniosku na jej temat nie wysuniemy, natychmiast znajdzie się dziesięć przykładów "za" i dwadzieścia "przeciw". Jest to bowiem materia tak bogata, różnorodna i ogromna, że nie podlega żadnym uogólnieniom, a pojęcia, które stosują teoretycy literatury są mocno umowne. Zresztą: po co tak naprawdę rozkładać na czynniki pierwsze coś, co każdy czytelnik chwyta w lot?

Z drugiej jednak strony Llosa pokazuje, jak świetnym materiałem do studiów są książki właśnie. Tak naprawdę każdy dobry pisarz to osobna historia, osobne techniki pisania. Autor w kilku momentach próbuje pokazać, co sprawia, że dany utwór uznajemy za arcydzieło, co go wyróżnia - i moim zdaniem jest to świetna lekcja i lektura obowiązkowa dla młodych pisarzy właśnie.

Czuć w "Listach młodego pisarza" pasję, czuć miłość literacką, czuć podziw dla mistrzów... i czuć, że napisał je człowiek, który za literackiego mistrza może uchodzić i który nawet opowieść o narracji potrafi uczynić pasjonującą lekturą. 

M.V. Llosa, Listy do młodego pisarza, ZNAK, 2011, s. 125.

środa, 1 lutego 2012

Filmowa środa (XII)

Jako iż dziś środa... tak, będzie o filmach!
W tym tygodniu chcę napisać o obrazach, które może nie są przesadnie ambitne, ale, po pierwsze, dwa z nich oglądałam z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia, trzeci zaś sprawił, że nie mogłam przestać się uśmiechać.
"Dom snów" to film, który wyraźnie przełamuje się na pół. Pierwsza połowa jest dość zwyczajna: opowiada o życiu rodziny, która wprowadza się do nowego domu, próbuje się w nim zaaklimatyzować, czego bynajmniej nie ułatwia fakt, że popełniono w nim straszliwą zbrodnię: otóż ojciec zastrzelił swoją żonę i dwie córki. Następuje jednak taki moment, że wszystko przestaje być oczywiste, bohaterowie nagle wchodzą w zupełnie nowe role, to, co uznaliśmy za pewnik, pewnym być przystaje - i więcej zdradzić nie mogę, by nie psuć niespodzianki, jaką przygotowali twórcy "Domu snów".
Od razu zaznaczam: nie jest to kolejny film o nawiedzonej posiadłości, w której straszy, a w piwnicy mieszkają potwory. Ten raczej opowiada o ciemnych zakątkach duszy ludzkiej, o tym, jak radzimy sobie z bólem i stratą Ogromny plus dla Daniela Craiga, którego wcześniej kojarzyłam tylko z roli Bonda, a tutaj prezentuje całą skalę emocji i daje świetny popis gry aktorskiej. Na koniec zaś, no cóż, przyznam się, zwyczajnie się rozpłakałam.

Nie ukrywam, że wzruszył mnie także film "Kod nieśmiertelności", chociaż generalnie filmów, które opisane są jako "thriller/sci-fi" prawie nie oglądam. Do tego namówili mnie znajomi (zresztą nie musieli długo namawiać) i nie żałuję. Film opowiada historię kapitana Coltera Stevensa, który budzi się w rozpędzonym pociągu. Sam jest mocno zdezorientowany, gdyż nie wie, co robi w pociągu, nie wie, kim jest towarzysząca mu kobieta, ba!, on nie wie, kim jest! Po ośmiu minutach zaś pociąg eksploduje, a Colter budzi się ponownie, tym razem w jakimś dziwnym pomieszczeniu. Okazuje się, że bierze udział, wbrew swojej woli, w rządowym programie "Kod nieśmiertelności", a jego zadaniem jest ocalenie Chicago przed groźnym terrorystą. 
W filmie sekwencja z przebudzeniem w pociągu powtarzana jest kilkanaście razy, Colter zaś z jednej strony działa coraz bardziej świadomie, z drugiej... no właśnie. Przecież wciela się on w jedną z ofiar, która zginęła w eksplodującym pociągu! Co jest więc w ty filmie realne, a co nie? Co to jest rzeczywistość? I czy bohater ma szanse wyjść z tej katastrofy "żywy"? Polecam! Film niesamowicie trzyma w napięciu, wymaga, aby cały czas skupiać się na tym, co widzimy na ekranie, zmusza do główkowania, o co tak naprawdę chodzi. 

I na koniec, a jakże, Wielki Allen, którego uparcie oglądam. "Co nas kręci, co nas podnieca" to sympatyczna komedia, w dobrze znanym, "allenowskim" stylu. Głównym bohaterem jest starszawy, zdziwaczały i pesymistycznie nastawiony do wszystkiego i wszystkich Boris. Co się dzieje, gdy poznaje on młodziutką dziewczynę o wdzięcznym imieniu Melody? Trudno powiedzieć, czy się w niej zakochał, ale biorą ślub. Co się dzieje, gdy nowożeńców niespodziewanie odwiedza matka dziewczyny? Zakochują się w niej dwaj kumple Borisa. Co się dzieje, gdy matce Melody Boris się nie podoba? Znajduje jej narzeczonego, który kocha ją na pewno. Co robi Melody? Rozstaje się z Borisem. Co robi Boris? Kiedy film udzielił odpowiedzi na to pytanie, ja popłakałam się ze śmiechu :)
Polecam, chociaż zaznaczam, że w moim odczuciu nie jest to Allen w szczytowej formie.