czwartek, 31 maja 2012

O starszych paniach i biednym autorze (Starsza pani wnika - Anna Fryczkowska)

Tytuł: Starsza pani wnika
Autor: Anna Fryczkowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 440

Ciężka jest dola autora. 
Ciężka jest dola autora, gdy czytelnik pierwszą przeczytaną książkę jego autorstwa uznał za genialną.
Ciężka jest dola autora, gdy czytelnik pierwszą przeczytaną książkę jego autorstwa uznał za genialną - i potem stawaj biedny autorze na uszach, wymyślaj intrygi, wymyślaj nowych bohaterów, kiedy podły czytelnik już uznał, że ta pierwsza powieść była najlepsza i żadna inna nie ma szans jej prześcignąć.

Uwaga, wyjaśniam. Podłą czytelniczką jestem ja, "biednym autorem" zaś Anna Fryczkowska. Prawie rok temu przeczytałam bowiem Kobietę bez twarzy i od tej pory wyczekiwałam na kolejną powieść autorki. Czekałam, czekałam... i jest!

Starsza pani wnika to także kryminał. Kryminał przemyślany, wciągający, momentami zabawny, że świetnymi postaciami. Na pierwszy plan wysuwa się energiczna pani Halina, która mieszka z wnuczkiem Jarciem. I o ile pani Halina jest pełna werwy i wigoru, tak Jarcio wręcz przeciwnie: to ospały trzydziestolatek, pozostający na otrzymaniu starszej pani. Jaro, przeczytawszy artykuł w gazecie, zakłada prywatną agencję detektywistyczną. Na detektywa jednak nie nadaje się zupełnie, o czym przekonana jest jego babcia. Kiedy jednak wnuk natyka się na trupa, pani Halina postanawia działać!

Jarcio przez długi czas żyje w błogim przekonaniu, że to on prowadzi śledztwo, tak naprawdę jednak prowadzi je jego babcia. To ona dyskretnie podsuwa mu tropy i daje nowe zlecenia, to ona w tajemnicy przed wnukiem przesłuchuje świadków, wreszcie: to ona w końcu ładuje się w potężne tarapaty, a jej jedyną winą jest to, że leży jej na sercu los bezdomnych kotów.

Anna Fryczkowska naprawdę postarała się, by czytelnik w trakcie lektury się nie nudził. Starsza pani wnika to nie tylko kryminał, lecz także powieść obyczajowa i komedia w jednym. Bohaterkami są nie tylko dziarskie emerytki (na które już nigdy nie odważę się krzywo spojrzeć!), sportretowane tu naprawdę wnikliwie, lecz także nastolatka z depresją czy kobieta obsesyjnie pragnąca miłości. Śledztwo prowadzone przez Jarcia i jego babcię stopniowo staje się coraz bardziej skomplikowane i wielowątkowe. Okazuje się bowiem, że nie tylko tajemnicze okoliczności śmierci pewnego anglisty wymagają wyjaśnienia, lecz także należy ustalić, gdzie podziała się Agnieszka Zaufał, kto morduje bezdomne koty, co gryzie depresyjną nastolatkę i kto w tym wszystkim mówi prawdę, a kto kłamie. Dodam, że wszystkie tajemnice wyjaśniają się dopiero na końcu: wcześniej nie ma szans, by wpaść na rozwiązanie, przez co ja na przykład cierpiałam prawdziwe męki niepewności :)

Skąd więc mój początkowy wywód o ciężkiej doli autora? Ano stąd, że uparcie twierdzę, że Kobieta bez twarzy podobała mi się bardziej i tak już chyba pozostanie. Autorka bowiem poprzednią powieścią idealnie trafiła w mój gust i szczerze mówiąc nie wiem, o czym i jak musiałaby teraz napisać, żebym zdanie zmieniła. Stąd wniosek: ty się biedny autorze męcz i wymyślaj wciąż nowe rzeczy, a uparty czytelnik i tak swoje wie!

PS Co nie zmienia faktu, że książkę Starsza pani wnika gorąco polecam :)

wtorek, 29 maja 2012

Kto chce książkę od Świata Książki? (KONKURS!!!)


Drodzy Czytelnicy! Mam dla Was egzemplarz książki Początek, ufundowany przez wydawnictwo Świat Książki. Uczciwie przyznaję, że swój egzemplarz doczytałam tylko do trzeciego miesiąca, ale już tyle wystarczyło, bym stwierdziła, że książka jest naprawdę świetna. Łączy w sobie bowiem nie tylko opis doświadczeń związanych z ciążą, lecz także przedstawia wyniki badań i odkrycia naukowców na ten temat. Annie Murphy Paul, dziennikarka i pisarka, publikująca m.in. w The New York Magazine, pisze ze swadą i humorem, niejako mimochodem przekazując rzetelną porcję wiedzy. I, co mnie bardzo cieszy i na co zwróciła uwagę Anna Dziewit, nie ma tu tak charakterystycznego straszenia. Bo właśnie na straszeniu opiera się większość książek adresowanych dla ciężarnych i młodych mam: jeśli nie będziesz robić tego i tamtego, to zaszkodzisz dziecku, a nie daj Boże, jak zrobisz to i to - straty i szkody będą nieodwracalne! Tutaj przyjęto taktykę odwrotną: Twój wpływ na maleństwo może być naprawdę pozytywny! I to w większym stopniu, niż sądziłaś! 

Co zrobić, aby dostać książkę? Jako iż Początki w dużej mierze traktują o tym, jaki wpływ na rozwój malucha ma życie płodowe, ja proponuję małą modyfikację Pytanie konkursowe brzmi:

Którą książkę z dzieciństwa zapamiętałaś/eś najlepiej i jaki wpływ miała ona na Ciebie?

Z odpowiedzią na to pytanie nie mam najmniejszego problemu. Bez wątpienia była to Ania z Zielonego Wzgórza, książka, którą do dziś uwielbiam. I chociaż Ania nienawidziła swojego koloru włosów, to właśnie przez nią ja jestem ruda z wyboru - na poparcie zaś mam całe albumy dowodów i można przekonać się o tym chociażby tutaj

Odpowiedzi proszę zostawiać w komentarzach, do piątku, do godziny 12:00. Wieczorem ogłoszę wyniki.A więcej o książce można przeczytać na stronie Świata Książki.

Powodzenia! :)

piątek, 25 maja 2012

Co nowego w Edynburgu? (Nieznośna lekkość maślanych bułeczek - Alexander McCall Smith)


Tytuł: Nieznośna lekkość maślanych bułeczek
Autor: Alexander McCall Smith
Wydawnictwo: MUZA
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 327

Bertie, niezwykle utalentowany sześciolatek, wciąż zmaga się z Irene, swą kontrolującą wszystko matką. Czasami udaje mu się od niej uwolnić, więc wstępuje do drużyny młodszych skautów. Matthew wykazuje się niespodziewanie silnym charakterem w roli nowo poślubionego małżonka, podczas gdy Domenica, kobieta oddana karierze intelektualnej, wciąż cierpi na samotność.
Narcystyczny Bruce przewartościowuje swoje dotychczasowe życie. Malarz portrecista, Angus Lordie, znów ma problemy ze swym psem Cyrilem, gdyż ten złotozęby gwiazdor wpada w sidła psiej namiętności... 


Książek Alexandra McCall Smitha nie potrafię czytać inaczej, niż z entuzjazmem. Nieznośna lekkość maślanych bułeczek jest piątym już tomem serii 44 Scotland Street, opowiadającym o codziennych perypetiach bardziej lub mniej sympatycznych ludzi, mieszkających w Edynburgu. Na każdą część wyczekuję tak samo mocno, z takim samym żalem kończę je czytać. Zdążyłam się już bowiem przywiązać do bohaterów, których coraz lepiej poznaję i coraz bardziej lubię (no, może z wyjątkiem Irene, która uparcie gnębi mojego ulubieńca, sześcioletniego Bertiego). 

I właśnie dlatego, że bohaterowie i sceneria są mi tak dobrze znane, trudno o tych książkach napisać cokolwiek nowego. Czytelnik otrzymuje bowiem dokładnie to, czego oczekuje i do czego zdążył się przyzwyczaić w poprzednich tomach. Książki Alexandra McCall Smitha są ciepłe, lecz i chwilami gorzkie. Są zabawne, ale też skłaniają do refleksji. Wiem, że powyższe zdanie to ogólnik, ale do tego cyklu pasuje idealnie. 

Nigdy nie byłam w Edynburgu, ale autor dokłada wszelkich starań, by przekonać czytelnika, iż jest to najpiękniejsze miejsce na ziemi, nawet jeśli znajduje się w nim kilka architektonicznych potworków. Niezmiennie też podoba mi się fakt, że autor ciągle na nowo podejmuje te same tematy. W Nieznośnej lekkości maślanych bułeczek na pierwszy plan, moim zdaniem, wybijają się relacje międzyludzkie. Matthew, świeżo poślubiony małżonek, odkrywa uroki bycia zaobrączkowanym, ale też zarówno jego, jak i jego małżonkę, zdaje się peszyć intymność i odsłonięcie się przed drugą osobą - a czy nie na tym, na oddaniu i odsłonięciu się, polega małżeństwo? Domenica, mimo iż z pewnością może nazwać Angusa swoim przyjacielem, cierpi na samotność. A Bruce? Ten zadufany w sobie playboy nagle traci pewność siebie, bo... rzuciła go dziewczyna, na której przecież absolutnie mu nie zależało. 

Niby zwykłe sprawy, niby codzienne sytuacje, ale autor potrafi pisać o nich w fascynujący sposób. Tak, że już nie mogę się doczekać następnego tomu. I naprawdę będzie smutno, kiedy te tomy przestaną się ukazywać, co przecież kiedyś nastąpić musi. A póki co, tradycyjnie, czekam na ciąg dalszy opowieści!

wtorek, 22 maja 2012

Brudne miasto Łódź (Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka)

Tytuł: Trzeci brzeg Styksu
Autor: Krzysztof Beska
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron:
Rok wydania: 2012

"Ziemia obiecana" - pomyślałam sobie po przeczytaniu kilkunastu pierwszych kartek Trzeciego brzegu Styksu. I wrażenie, że czytam jakąś nieznaną powieść Reymonta, do której tylko dla niepoznaki włączono dwa rozdziały rozgrywające się współcześnie, nie opuszczało mnie przez cały czas trwania lektury. Oczywiście taki stan rzeczy bardzo mi odpowiadał, bowiem lektura Ziemi obiecanej jest jednym z moich lepszych czytelniczych wspomnień z okresu studiów, a od tego czasu nie miałam okazji przeczytać żadnej książki, która by ją chociaż trochę przypominała. 

A tutaj wszystko jest! Są dymiące kominy, jest ulica Piotrkowska, są opaśli fabrykanci i ich równie opasłe żony, są rosyjscy urzędnicy i są żydowskie sklepy, kamienice z brudnymi bramami i żydowskie dzieci bawiące się na ulicach. Jest też cudowny klimat łączący w sobie zepsucie, wielkie pieniądze i wielką biedę jednocześnie oraz tajemnicę, skrywaną gdzieś w podziemnym labiryncie pod miastem. 

W moim odczuciu to właśnie ten klimat jest największą zaletą Trzeciego brzegu Styksu. Nie wiem, jakie było zamierzenie autora: być może obmyślając intrygę kryminalną chciał, aby miasto było dla niej tylko tłem, dekoracją. Ja jednak, na własny użytek, trochę przesunęłam sobie akcenty i najbardziej wciągnęłam się w śledzenie topografii miasta, którą autor drobiazgowo opisuje. W ogóle jestem pełna uznania dla jego znajomości ówczesnych realiów - podejrzewam, że napisanie powieści poprzedzone zostało wnikliwymi studiami, a to zawsze robi wrażenie.

Co do samej intrygi kryminalnej, to ta także jest świetnie skontruowana. Wszystko zaczyna się od porwanych dzieci. Po co, przez kogo - tego nie wiemy. Jednak dwaj detektywi, Riepin i Stanisław Raczyński zrobią wszystko, by się tego dowiedzieć. W czasie dochodzenia, w Łodzi dochodzi do zawalenia się kilku kamienic, a także wysychają studnie. Co z tym wszystkim mają wspólnego akrobaci z wędrownego cyrku oraz arystokrata chory na gruźlicę, który w dodatku nie ściąga z twarzy maski - tego detektywi spróbują się dowiedzieć. Czytelnik zaś w tym czasie będzie miał okazję spotkać się z całą galerią postaci, które przemkną przez karty książki, a ich liczba naprawdę robi wrażenie, jednocześnie wprowadzając sporo chaosu. I to jest właściwie jedyny zarzut, jaki mogę tej powieści postawić. W którymś momencie trochę się pogubiłam kto jest kim i w morzu wątków straciłam z oczu ten główny. Z drugiej jednak strony, to właśnie ten chaos tworzy klimat, o którym wspomniałam wcześniej - więc może i nie do końca jest to wada?

Po książkę bez wątpienia warto sięgnąć, tym bardziej polecam tym wszystkim, którzy lubią kryminały w stylu retro oraz epicki rozmach. Ja już czekam na drugi tom serii, który będzie nosił tytuł "Pozdrowienia z Londynu".

piątek, 18 maja 2012

Kryminał idealny! (Domek z piernika - Carin Gerhardsen)


Tytuł: Domek z piernika
Autor: Carin Gerhardsen
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 366
Rok wydania: 2012

Domek z piernika jest dla mnie kryminałem idealnym, co najmniej z kilku powodów.
Od razu jednak zaznaczam, że nie jest to książka, przy której z emocji obgryza się paznokcie i gorączkowo pyta: co dalej, co dalej? Dlaczego? 

Autorka bowiem od razu zdradza, kto jest mordercą, wyjawia też jego motywy. Zabieg niby znany, ale chyba nie aż tak częsty. Dzięki temu czytelnik zyskuje dość ciekawą perspektywę. Z jednej strony może bowiem śledzić poczynania mordercy, z drugiej zaś obserwuje wysiłki policji, która próbuje go schwytać. Jednocześnie świetnie widać, ile błędnych tropów i ile zbędnych decyzji musi podjąć policja, by wpaść na ten jeden właściwy.

W Domku z piernika Carin Gerhardsen mierzy się z odwiecznym pytaniem: skąd zło w człowieku? Rodzimy się źli, czy dopiero stajemy się tacy? Czytając, chwilami miałam wrażenie, że autorka bardziej skłania się ku tej pierwszej odpowiedzi, wszak dużo miejsca poświęca przemocy, jaka miała miejsce w przedszkolu. I nie chodzi tu o wyrywanie sobie zabawek, czy przezwiska, lecz o długotrwałą przemoc fizyczną i psychiczną, znęcanie się nad słabszym i, co najgorsze, czerpanie z tego przyjemności. Jednak czy można jednoznacznie stwierdzić, że te dzieci były złe? A może po prostu były bezmyślne... Tylko czy w tym przypadku nie jest to eufemizm? I jeśli okazuje się, że te wydarzenia zniszczyły prześladowanym życie, to czy mają oni potem prawo wziąć za to odwet?

Domek z piernika opowiada własnie taką historię: dziecka maltretowanego w przedszkolu, które we właściwym czasie nie otrzymało pomocy. Po latach nie jest w stanie normalnie ułożyć sobie relacji z ludźmi, pragnie zniknąć. W którymś momencie jednak coś pęka. Bo jaka to sprawiedliwość, że ofiara jest samotna i nieszczęśliwa, zaś kaci pozakładali rodziny i są względnie zadowoleni z życia? Oj, zemsta będzie krwawa!

Całą sprawę tajemniczych morderstw próbuje rozwikłać Conny Sjoberg, sympatyczny inspektor, ojciec dzieciom i mąż żonie. Conny nie ma w sobie nic z bohatera i bliżej mu do Kurta Wallandera niż Sherlocka Holmesa. Mimo bujnego życia rodzinnego, widać, że kocha swoją pracę i podchodzi do niej z pełnym zaangażowaniem. I to chyba dzięki niemu, książka ta w moim odczuciu nie jest ponura. Z jednej strony bowiem dzieją się okropne rzeczy, ze drugiej zaś możliwe są małe szczęścia, które sami sobie tworzymy. Co ciekawe, przez większość czasu czytelnik wie więcej od niego, to zakończenie... no właśnie! 

Uwielbiam takie książki, kiedy prawda dociera do mnie w jednej sekundzie i okazuje się, że autor przez cały czas grał ze mną w kotka i myszkę, niejako narzucił mi sposób myślenia, a potem mówi "a kuku, dałaś się nabrać!". W tym przypadku jestem pełna uznania dla koncepcji autorki oraz dla tłumacza, który również musiał podjąć grę, by nie zepsuć zabawy.

I już wiem, że książki o Connym Sjobergu będą kolejnym cyklem, który mam zamiar śledzić. Boję się tylko, że po tak świetnym debiucie, kolejne książki autorki będę mogła uznać tylko za gorszę, gdyż Domkowi z piernika dorównać będzie ciężko. Niemniej jednak - baaardzo polecam, gdyż jest to jeden z lepszych kryminałów, jakie w życiu czytałam! 

czwartek, 17 maja 2012

Wielkie rozdawnictwo czas zacząć!

Stawiając na zdrowy rozsądek, powzięłam ambitny plan: jedną książkę przynoszę, jedną książkę wynoszę. Jako iż dziś kupiłam dwie, a trzecia jest w drodze, trzy poniższe pozycje mam do rozdania:

Szczęście smakuje truskawkami  Barbary Faron ( recenzja TUTAJ)
Kupię rękę  Agnieszki Szygendy (recenzja TUTAJ)
Bahama Yellow Marty Magaczewskiej ( link do strony wydawcy TUTAJ)

Zasady są proste: na profilu bloga na Facebooku wystarczy zostawić pod zdjęciem wybranej książki komentarz z deklaracją przygarnięcia. Można wybrać jedną książkę, można wybrać więcej. Wyniki ogłoszę w niedzielę, późnym wieczorem.

Powodzenia!


poniedziałek, 14 maja 2012

Plasterek na duszę (Małgorzata Gutowska - Adamczyk rozmawia z czytelniczkami)

Tytuł: Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z Czyteniczkami Cukierni pod Amorem
Wydawnictwo: PWN
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2012


"Wyznawczynią" pani Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk zostałam po lekturze pierwszego tomu "Cukierni pod Amorem" - książki, w której podobało mi się po prostu wszystko. Nie muszę więc chyba pisać, że od tego czasu z ogromnym utęsknieniem czekam na każdą kolejną pozycję tej autorki - i stwierdzam, że czekanie czasem się opłaca :)

Nowa książka sygnowana nazwiskiem p. Małgosi jest dla mnie lekturą niezwykłą, bowiem na kartkach papieru udało się uchwycić klimat rozmów, jakie przyjaciółki prowadzą przy kawie, o wszystkim. I czytając ją, a co tam, napiszę to, co chwila czułam ciepło rozlewające się w okolicy serca.

Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk nikomu przedstawiać nie trzeba. Poznajcie natomiast jej rozmówczynie: Agnieszkę, byłą sąsiadkę p. Małgosi, Kasię, autorkę bloga Notatki Coolturalne, Martę, Elę oraz Dorotę. To, co je łączy, to fakt, że mają rodziny, dzieci, zmagają się z codziennymi problemami, kochają książki oraz, przede wszystkim, chcą i potrafią rozmawiać.

O czym rozmawiają? O miłości i przyjaźni, o pozytywnym myśleniu oraz życiowych przeciwnościach, o wychowaniu dzieci, miłości do książek, szacunku dla innych i do siebie, o kobietach i mężczyznach, polityce, zdrowiu, Polsce i Polakach, o życiu na emigracji, pasjach, snach, marzeniach... I można wymieniać tak naprawdę długo, gdyż temat rodzi temat, wypowiedź jednej z pań skłania do refleksji kolejną. 

Jest w tym wszystkim dużo emocji i prawdy, wielkie brawa dla autorek za to, że nie bały się odsłonić przed gronem anonimowych czytelników. Bo przecież opowiadając o swoim życiu, niejako ich do tego życia wpuściły. 

Oczywiście nie dało się uniknąć sprzeczek, ale stwierdzam, że gdyby wszystkie sprzeczki tak wyglądały, to wszystkim nam żyłoby się lepiej. Nie dało się także uniknąć narzekania, ale książka nie jest ponura. Są także momenty pełne budujących historii, ale absolutnie nie ma tu natrętnej propagandy w stylu "życie jest piękne". Chociaż po lekturze tej książki... bardzo łatwo dojść do wniosku, że jednak jest. Fakt, nie zawsze łatwe, nie zawsze układające się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli, ale jednak piękne. A ja nie ukrywam, że właśnie takich książek mi trzeba. 

Nie ukrywam również, że czekam na jakiś ciąg dalszy podjętego dialogu. I mam nadzieję, że będą okazje do prowadzenia go: czy to na kartach kolejnej wspólnej książki, czy też na spotkaniach autorskich, na Facebooku itp.

Dobra robota, drogie Panie!

środa, 9 maja 2012

Przyjaźń angielsko - nigeryjska z terrorem w tle (Między nami - Chris Cleave)

Tytuł: Między nami
Autor: Chris Cleave
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 320
Rok wydania: 2012


Nie napiszemy, o czym jest ta książka. To naprawdę wyjątkowa opowieść.
Możemy zdradzić tylko, że:
- jest niezwykle zabawna, ale to, co dzieje się na afrykańskiej plaży, przeraża;
- tam zaczyna się cała historia, ale nie książka;
- najważniejsze jest to, co dzieje się potem.
Gdy przeczytacie tę książkę, będziecie chcieli ją polecić znajomym.
Prosimy jednak, nie mówcie, co się wydarzy, żeby nie zepsuć im przyjemności odkrywania, jak rozwija się powieść. 

Czy mogłam nie ulec takiemu opisowi? No oczywiście, że nie mogłam i uległam!
Przystępując do lektury, plan był taki, że napisać karkołomną recenzję, w której nie zdradzę niczego z fabuły. Zmieniłam jednak zdanie po tym, jak okazało się, że zawartość książki bardzo odbiega od moich oczekiwań.
Czego się spodziewałam? Lekkiej, pełnej humoru, ironicznej opowieści... o nie wiem czym. Zresztą, po takim opisie, nic dziwnego.

Tymczasem albo z moim poczuciem humoru coś jest nie tak, albo ta książka wcale nie jest zabawna. Owszem: jest wzruszająca (ale nie naiwna!), zapadająca w pamięć, przedstawia oryginalną historię... ale zabawna? No nie wiem...

( UWAGA! Piszę o fabule! Jeśli ktoś nie chce, niech od razu przejdzie do następnego akapitu).

Co się dzieje na wspomnianej już afrykańskiej plaży? Otóż spotykają się na niej dwie kobiety. Jedna z nich jest młodziutką Nigeryjką, której grozi śmierć tylko za to, że widziała i wie zbyt wiele. Druga to Sara, Angielka, chcąca wśród egzotycznej scenerii ratować swoje małżeństwo. Zamiast jednak upragnionego spokoju, przydarza jej się najgorsza rzecz w życiu, która nie pozwoli o sobie zapomnieć i doprowadzi do samobójczej śmierci jej męża. Tymczasem jakież jest zdziwienie Sary, kiedy w dniu pogrzebu na jej progu staje dziewczyna spotkana na plaży...

I więcej zdradzać nie będę. Między nami jest jednak książka, której nie sposób wyrzucić z pamięci. Pokazuje bowiem to, o czym nie chcemy słyszeć, bo jest zbyt przerażające, nie pozwala zasnąć. Sama łapię się na tym, że od dawna już nie oglądam reportaży o adopcjach czy przemocy wobec dzieci, bo i co mogę na to poradzić, co mogę zmienić? Sara, bohaterka książki, przekonuje się jednak, że odwracania się tyłem od problemów nic nie zmienia, bo któregoś dnia i tak (dosłownie), zapukają one do drzwi.

Z drugiej jednak strony nie jest tak beznadziejnie, jakby się mogło wydawać. Sara i młoda Nigeryjka zaprzyjaźniają się, piją razem herbatę, rozmawiają. Jedna dla drugiej jest w stanie zrobić prawie wszystko - i to jest piękne. Zło złem, historia historią, wielka polityka wielką polityką - ale w tym wszystkim możliwe jest porozumienie na poziomie człowiek - człowiek i wszystkie wyżej wymienione rzeczy przestają mieć znaczenie.

I chyba właśnie na tym polega piękno i moc tej książki, którą gorąco polecam. To nie jest lektura o niczym, co uważam za bardzo istotne!


poniedziałek, 7 maja 2012

Skarletka w kuchni, czyli subiektywny przegląd książek kucharskich - część trzecia


Ostatnio była recenzja "na zdrowo", tym razem więc niech będzie hedonistycznie :)
"Kuchnia polska na słodko" od jakiegoś czasu jest moją Biblią, jeśli chodzi o weekendowe wypieki - bo niedziela bez ciasta to nie niedziela :) Kupiłam ją za grosze i od razu bardzo się polubiłyśmy - od pierwszej szarlotki, można powiedzieć :)

Jak, mam nadzieję, widać na zdjęciu poniżej, książka Ewy Aszkiewicz podzielona jest na trzy części: napoje, ciasta i desery. Plusów ta publikacja ma mnóstwo:

+ świetne zdjęcia! Nieprzekombinowane, ale aż ślinka cieknie od patrzenia!

+ znajdziemy tu zarówno przepisy na rzeczy łatwiutkie (np. pyszne ciasto jogurtowe), ale też nieco bardziej wykwintne (strudel alpejski z wiśniami), wszystkie jednak spokojnie da się przygotować,

+ w większości przepisów jako składniki zostały użyte sezonowe owoce - ależ poszaleję, jak tylko dorwę się do malin, truskawek, jabłek, morel, wiśni... (póki co przetestowałam szarlotki - zdjęcie moim zdaniem najlepszej, poniżej),

+ nie lubię półproduktów, dlatego za plus uważam fakt, że jeśli autorka podaje przepis na galaretkę czy budyń, to mówi, jak to zrobić, a nie pisze po prostu "opakowanie galaretki" czy "opakowanie budyniu",

+ na okładce napisano, iż jest to "kopalnia pomysłów" - i faktycznie jest. Korzystam z książki od kilku miesięcy i nadal stanowi dla mnie inspirację. Właściwie nie ma przepisu, którego nie chciałabym wypróbować.

+ bardzo wygodna oprawa, kartki umieszczone są na spiralce, książka nie zamyka się w trakcie gotowania.


Minusy? Jak tak dalej pójdzie, to nie zmieszczę się w rzeczy "przed książki", ale za to już autorki winić nie mogę :)


niedziela, 6 maja 2012

Filmowa środa w niedzielę, a co! (XVIII)

Uff... zaniedbałam pisanie o filmach, co nie oznacza, że zaniedbałam same filmy. W ostatnim czasie udało mi się obejrzeć kilka naprawdę niezłych, o których poniżej. I obiecuję, samej sobie przede wszystkim, że jednak od tego tygodnia filmowe środy będą w środy :)

Nietykalni, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, wystepują: Omar Sy, Francois Cluzet, czas trwania: 1 godz. 52 min., 2012.
Moja ocena: 9/10


O tym filmie z zachwytem wypowiadali się wszyscy: krytycy i widzowie, właściwie nie spotkałam się ze złą opinią na jego temat i sama również jestem nim zachwycona. Na ogól nie lubię długich filmów, natomiast w przypadku Nietykalnych bez szemrania siedziałam na tyłku prawie dwie godziny i wpatrywałam się w ekran jak zaczarowana, w regularnych odstępach wybuchając śmiechem. I kolejny raz okazuje się, że dobry film broni się sam, nie potrzebuje fajerwerków w postaci efektów specjalnych, niespodziewanych zwrotów akcji, aktorów otrzymujących wielomilionowe gaże za rolę.

Nietykalni bronią się przede wszystkim humorem, dystansem, niepopadaniem w schematy, świetną (świetną!) grą głównych bohaterów, przewrotnością, tym, że łączą rzeczy poważne z błazenadą, świetną (świetną!) muzyką - i mogłabym tak długo wymieniać. 

Główni bohaterowie to Philippe i Driss. Ten pierwszy jest człowiekiem bogatym i kulturalnym, o wysublimowanym guście. Na skutek wypadku staje się sparaliżowany od szyi w dół. Driss to jego przeciwieństwo: nieokrzesany, czarny chłopak z blokowiska, z przeszłością kryminalną. W oczach Philippe znajduje jednak uznanie to, że Driss nie lituje się nad nim, nie udaje, że nie zauważa jego kalectwa, którego przecież nie da się nie zauważyć. Razem tworzą przedziwny, ale świetny duet. Wkrótce też zaczynają sie przyjaźnić i przyznaję, że dawno w żadnym filmie aż tak nie wzruszyła mnie męska przyjaźń.

Po seansie wcale nie dziwi mnie, że film we Francji bije wszelkie rekordy popularności, bo naprawdę jest rewelacyjny. A przy tym to opowieść uniwersalna, którą można oglądać z chłopakiem, mamą, młodszą siostrą. W jednym z komentarzy przeczytałam, że film ma szansę wejść do klasyki kina - wcale nie wątpię, że właśnie tak będzie.

Królewna Śnieżka, reż. Tarsem Singh, występują: Julia Roberts, Lily Collins, Armie Hammer, czas trwania: 1 godz. 46 min., 2012.
Moja ocena: 8/10

Jako fanka wszelkich bajek, baśni i kina familijnego, nie mogłam nie obejrzeć nowej, filmowej wersji Królewny Śnieżki, tym bardziej, że w rolę Złej Królowej wcieliła się Julia Roberts. I była to dla mnie ogromna przyjemność oglądać ją w roli innej, niż taka, w której kopiuje to, co zrobiła już wiele lat temu w Pretty Women

Zaprezentowana tu wersja, mimo iż opiera się na fabule "klasycznej", to jednak mocno się od niej różni - i dobrze, bo przez to staje się ciekawsza. Uspokajam: królowa nadal jest zła i chce zachować status najpiękniejszej, Śnieżka nadal ma skóre białą jak śnieg, a krasnoludki mieszkają w swojej chatce w lesie. Zatrute jabłko jednak pojawia się nie w połowie, a pod koniec filmu i to nie Książę Śnieżkę, lecz Śnieżka całuje Księcia. 

Na tym jednak nie koniec emancypacji! Dziewczyna uczy się walczyć (i całkiem nieźle sobie radzi!), staje na czele Krasoludków, by wyzwolić królestwo ze szponów macochy i chwilami lekko się ze swojego Księcia podśmiewa. Podkreślam jeszcze raz: zmiany te nie robią krzywdy fabule, film ogląda się świetnie i myślę, że powinien on spodobać się i rodzicom, i ich dzieciom. Ponadto jest to prawdziwa perełka, jeśli chodzi o kostiumy i scenografię - cudo! No i ostatnia scena, kiedy goście weselni tańczą tak, jak tańczy się na filmach z Bollywood - super!

Jeden dzień, reż. Lone Scherfig, występują: Anne Hathaway, Jim Sturgess, czas trwania: 1 godz. 48 min., 2011.
Moja ocena: 8/10

Oglądając film Jeden dzień stwierdziałam, że... się starzeję. Bo niby wszystko było okej. Film obejrzałam ze  wzruszeniem, ale chusteczki nie były potrzebne. Niby powzdychałam nad prawdziwą miłością, która przydarza się tylko raz, ale z pewną ironią zauważyłam, że film specjalnie oryginalny nie jest. No bo tak: ona - zwyczajna dziewczyna, której układa się raz lepiej, raz gorzej. Za to on: piękny, bogaty i uwielbiany przez kobiety. Obiecują sobie, że każdego roku, 15 lipca, będą się spotykać lub przynajmniej dzwonić, jeśli spotkanie okaże się niemożliwe. No i oczywiście mijają lata, para zdobywa kolejne doświadczenia, ale to wszystko po to, żeby stwierdzieć, że są dla siebie stworzeni, że tyle lat stracili, że teraz to już tylko forever love... I zakończenie, którego nie zdradzę, ale którego przecież można się domyślić.

Film oceniam jednak wysoko, gdyż mimo grzechu schematyzmu, jest to naprawdę ładna historia, która, mimo wszystko, w jakiś sposób zapada w pamięć i pozytywnie się wyróżnia na tle wszelkich melodramtów i komedii romantycznych, których w swoim życiu obejrzałam mnóstwo.
Za to książkę nie sięgnę na pewno - filmowa wersja w zupełności mi wystarczy.

Ki, reż. Leszek Dawid, występują: Roma Gąsirowska, Adam Woronowicz, Agata Kulesza, Krzysztof Globisz, czas trwania: 1 godz. 33 min., 2011.
Moja ocena: 7/10

Bardzo rzadko oglądam polskie filmy, natomiast jeszcze rzadziej zdarza się, żeby polski film bez żadnych zastrzeżeń mi się podobał. Dlatego mimo iż Ki oglądałam już jakiś czas temu, wspominam o nim, ponieważ bardzo pozytywnie wyróżnia się na tle polskich głupawych komedii. 

Ki opowiada o Ki, czyli Kindze, młodej dziewczynie, której życie nieźle daje w kość. Miało być bowiem fajnie, a nie jest. Ki wychowuje synka i nieustannie kombinuje, komu by tu zlecić opiekę nad dzieckiem.Ki ma zapędy artystyczne, jednak co chwila dosięga ją twarda rzeczywistość, krzycząca wręcz, że ze sztuki się rachunków nie zapłaci. Ale Ki próbuje, kombinuje, wykorzystuje swoją "fajność". 

Akcji w tym filmie niewiele, za to świetnie zostaje ukazana sytuacja współczesnej młodej kobiety, która wcale nie jest taka różowa, jak pokazują kolorowe magazyny. No i Roma Gąsiorowska, dla której w ogóle obejrzałam ten film i która gra w nim naprawdę dobrze - na pewno będę polować na kolejne obrazy z jej udziałem.

Jak ona to robi?, reż. Douglas McGrath, występują: Sarah Jessica Parker, Pierce Brosnan, Greg Kinnear, czas trwania: 1 godz. 35 min. 2011.
Moja ocena: 6/10

Film z gatunku: łatwy, lekki i przyjemny. Pytanie postawione w tytule dotyczy Kate, która próbuje łączyć rolę matki dwójki dzieci z pracą, a ta staje się coraz bardziej wymagająca i wymaga od niej nieustannego podróżowania. Z jednej strony kobieta wie, że właśnie spełnia swoje zawodowe ambicje i jeśli zrezygnuje, drugiej takiej szansy może nie dostać. Jednocześnie zaś towarzyszy jej charakterystyczne chyba dla wszystkich pracujących matek myślenie, że powinna być przy dzieciach, że to w domu jest jej miejsce. 
Co wybierze? Nie zdradzę, ale to chyba oczywiste, jeśli napiszę, że zakończenie jest bardzo sztampowe i niczym nie zaskakuje. Co nie zmienia faktu, że film okazał się niezłą rozrywka na sobotni wieczór, kiedy to nie miałam żadnego lepszego zajęcia.

Miłego oglądania!

czwartek, 3 maja 2012

Zakłócenia naturalnego biegu rzeczy (Anomalie - Grzegorz Krzymianowski)

Opowiadanie banalnych historii ma swoje plusy. Tym największym, który dostrzegam, jest to, że jeśli autor obdarzony jest talentem i wrażliwością, to niejednokrotnie otwiera czytelnikowi oczy na fakty, które czasem umykają. Wydają się one bowiem tak banalne, tak codzienne, że nie zwraca się na nie uwagi. Dopiero prosta historia, opowiedziana na kartach książki, uwrażliwia na te małe rzeczy, z których przecież składa się nasze życie. 

Dla mnie sztandarowym przykładem takiej historii jest Love story Ericha Segala. Powieść przeczytałam raz, film oglądam zawsze, gdy nadarza się okazja i za każdym razem ryczę jak bóbr. Bo oni tak się kochali, bo trzeba się spieszyć kochać ludzi... itd. Proste, ale sugestywne.

Taka chyba też miała być powieść Grzegorza Krzymianowskiego Anomalie. Anna i On - narrator, którego imienia nie poznajemy. Spotkali się sześć lat wcześniej i tak ze sobą są, a raczej trwają. Bo tak naprawdę trudno powiedzieć, co ich łączy. Miłość? Jeśli kiedyś była, to w momencie, gdy czytelnik ich poznaje, już tylko delikatnie się tli. Dzieci? Brak. Wspólne mieszkanie? Owszem, ale nie spłacają kredytu, zaś umowa najmu trwa tylko przez określony czas. Wspólne priorytety, wartości, dążenia? Nie zauważyłam. Więc co? Strach przed samotnością, obawa, że skoro mają trzydzieści lat, to już nikogo sobie nie znajdą? Bzdura! Ani Anna, ani On, nie mają problemów z nawiązywaniem kontaktów z płcią przeciwną. 

Co ciekawe, przedstawioną parę nie tylko niewiele łączy, ale też niewiele dzieli. Jemu przeszkadzają jakieś nawyki Anny, ale przecież to drobiazgi, bo przecież nie można poważnie traktować pretensji o nieodłożoną na miejsce książkę czy nieopłukanie naczyń przed zmywaniem. Co więcej, mężczyzna potrafi docenić atrakcyjność swojej partnerki i zauważa, jak dobrze wypada na tle innych kobiet.

I nagle: drobiazg! 

On znajduje książkę, na podstawie której stwierdza, że Anna na pewno go zdradza. I mimo iż pojawiają się jakieś awantury, dąsy i odwracanie wzroku, do poważniej rozmowy nie dochodzi. Bohaterowie skrępowani są konwenansami i dobrym wychowaniem, bo przecież nie wypada grzebać w cudzych rzeczach, nie wypada się złościć, nie należy pytać. I tak On wyobraża sobie coraz więcej, coraz więcej dopowiada do zachowań kobiety, aż w końcu zazdrość wymyka się spod kontroli i nie można już nad nią zapanować. A konsekwencje są łatwe do przewidzenia.

Anomalie na okładce nazwane zostały kameralnym dramatem i to określenie bardzo mi do tej powieści pasuje. Z jednej strony nie dzieje się tu nic nadzwyczajnego, opisane wydarzenia są banalne, codzienne, przeżywają je miliardy par na całym świecie. Jest więc to historia uniwersalna, która może przytrafić się każdemu, o czym świadczy też fakt, że główny bohater pozbawiony został imienia. Z drugiej zaś strony... no właśnie. 


Czytając, ani przez moment nie miałam wątpliwości, że opisywane wydarzenia nie są jednak pozbawione doniosłości, wszak to one zadecydowały o tym, że losy dwojga ludzi zmieniły się nieodwracalnie. A że takie rzeczy dzieją się codziennie, zupełnie tego faktu nie zmienia.


No i samo zakończenie, w którym autor pokazuje, jak ślepi bywamy i jaki ubaw musi musi mieć z ludzi ten, kto rozdaje karty w dramacie zwanym Życie.Ot, taki prztyczek w nos nie tylko narratora, ale i czytelnika. 

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka

G. Krzymianowski, Anomalie, Prószyński i S-ka, 2012, s. 205.


środa, 2 maja 2012

Strzeżcie się przystojnych mężczyzn! (Bratnie dusze - Hanna Cygler)

O tym, jak trudno jest znaleźć dobre, "babskie" czytadło, miałam okazję niejednokrotnie się przekonać. Nie ukrywam bowiem, że lubię książki pisane przez kobiety o kobietach i wymagania, jakie stawiam tego typu powieściom, są dość wyśrubowane. Nie lubię np. powieściowych idiotek - a od tych literatura kobieca aż się roi. Okej, co innego, kiedy bohaterka jest roztrzepana/roztargniona lub, kolokwialnie mówiąc, lekko postrzelona, a co innego, kiedy jest po prostu głupia - tego nie znoszę. Nie lubię też powieściowych schematów, z których chyba najczęściej spotykanym jest ten zapoczątkowany przez Katarzynę Grocholę: tzw. kobieta po przejściach zaczyna swoje życie od nowa, problemy się piętrzą, lecz ona je rozwiązuje, a gdy już jest super, w roli wisienki na torcie pojawia się ten jedyny, ideał prawie, na który ona całe życie czekała... bla bla bla. I tak dalej. 

Czego jeszcze nie lubię? Przewidywalności (ale za tym nie przepadam w żadnej książce), hurra - optymizmu, braku realizmu, cudownych zbiegów okoliczności, durnych dialogów, nadmiernego psychologizowania... i mogłabym tak wymieniać długo. 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ponieważ Bratnie dusze, mimo iż zauważam w nich pewne niedociągnięcia, czytało mi się niezwykle przyjemnie w pierwszy majowy dzień, a książkę bez wątpienia można zaliczyć do kategorii literatury kobiecej.

Hanna Cygler, której twórczość do tej pory znałam tylko ze słyszenia, napisała powieść o trzech przyjaciółkach: Weronice, Aldonie i Miśce (ta ostatnia najfajniejsza!). Dwie z nich są malarkami, Miśka zaś zarabia na życie pisząc o kulturze. I nagle w ich życiu zaczyna dziać się coś dziwnego. Weronika, która do tej pory miała wszystko: pasję, karierę, kochającego męża i udane dzieci, zaczyna odnosić porażkę za porażkę i jest na dobrej drodze, by stracić to, co udało jej się zdobyć. Odwrotnie rzecz się ma w przypadku Aldony: nagle jej obrazy zaczynają cieszyć się uznaniem, co przekłada się na sukces finansowy. Pojawia się również TEN mężczyzna, który sprawia, że serce Aldony zaczyna bić szybciej - tyle tylko, że już na pierwszy rzut oka widać, że jest z nim coś nie w porządku. Gdy Miśka, do spółki z redakcyjnym kolegą, zaczyna prowadzić małe śledztwo w sprawie pana Marka Marczyńskiego, na światło dzienne wychodzą mroczne sekrety, o których sam zainteresowany pewnie wolałby nie pamiętać. 

Hanna Cygler, jakby nie patrzeć, nie napisała niczego, czego już gdzieś wcześniej bym nie czytała, nie przeciera nowych ścieżek, nie tworzy nowej jakości, ale - i to "ale" jest tu ogromnie ważne. Bratnie dusze to książka napisana niezwykle sprawnie i lekko, z ciekawą fabułą, w której właściwie nie ma zbędnych wątków czy treści - a "przegadania" też nie lubię. 

Jak zostało napisane na okładce, Hanna Cygler pisaniem powieści zajmuje się dla przyjemności: swojej i swoich czytelników. I to naprawdę w Bratnich duszach widać. Czytając, miałam wrażenie, że autorka nie tylko lubi swoje bohaterki, ale też że tworzenie tych fikcyjnych życiorysów sprawiało jej frajdę. A ja miałam frajdę z czytania - niby tylko tyle, ale zdecydowanie wystarczy, bym mogła śmiało zarekomendować powieść mamie czy przyjaciółce, a przy okazji wszystkim, którzy lubię dobrą, kobiecą prozę. 

Polecam - lektura na majówkę jak znalazł!

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Rebis

H. Cygler, Bratnie dusze, Rebis, 2012, s. 332.