poniedziałek, 17 grudnia 2012

Idą święta - będzie uczta! (Kuchnia świąteczna - Marzena Wasilewska)

Tytuł: Boże Narodzenie. Kuchnia świąteczna
Autor: Marzena Wasilewska
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 128

Uff... połowa grudnia minęła, a ja piszę pierwszą recenzję w tym miesiącu. Do tej pory zajęta byłam głównie gorączkowaniem, smarkaniem i wycinaniem gwiazdek z papieru, ale mam nadzieję, że te atrakcje już za mną. Poza tym... stęskniłam się za blogowaniem, stęskniłam solidnie!

Książka, o której chcę napisać dzisiaj, jest najczęściej kartkowaną przeze mnie pozycją w ostatnim czasie. Oglądam, czytam, zachwycam się, głodnieję, biegnę do lodówki, myślę o Wigilii. Kuchnia świąteczna wprawiła mnie w bożonarodzeniowy nastrój miesiąc przed świętami i stwierdzam, że jednak zdecydowanie wolę wywoływać magię świąt przywołując świąteczne smaki, aniżeli słuchając w radiu tandetnej świątecznej muzyki.

W książce Marzeny Wasilewskiej znalazły się przepisy zarówno na świąteczne "klasyki"(makowiec, kutia, łazanki z kapustą), jak i potrawy nieco bardziej oryginalne (zupa krem z porów i łososia - mniam!, knedle z bułki, rosół z winem porto - kolejne mniam!).

Autorka podzieliła przepisy na przystawki zimne i gorące, sosy i dodatki do mięs i ryb, zupy, dania główne i dodatki do nich, surówki i potrawy z warzyw, desery i wypieki. Oczywiście zwróciłam uwagę na listę składników: wszystkie bez problemu można dostać w markecie czy na bazarku.

Na osobą uwagę zasługuje szata graficzna. Fakt: brakuje mi zdjęć do wszystkich przepisów, te znajdują się mniej więcej na co drugiej stronie, ale to nic. Szata graficzna zachwyca! Zresztą: tylko spójrzcie:










Brakowało mi takiej książki. Do tej pory przepisów na świąteczne dania szukałam na blogach i w magazynach kulinarnych, teraz postanowiłam zaufać Kuchni świątecznej. Oczywiście mam swoje przepisy, z których nie zrezygnuję na pewno, ale książka ta jest świetną isnpiracją. Póki co: polecam! I mam nadzieję, że będę mogła polecić ją także po wypróbowaniu receptur na chociaż część prezentowanych przysmaków :)

wtorek, 27 listopada 2012

Nowa książka Małgorzaty Musierowicz... hmm (McDusia - Małgorzata Musierowicz)

Tytuł" MaDusia
Autor: Małgorzata Musierowicz
Wydawnictwo: Akapit Press
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 296


Jestem jedną z tych czytelniczek, które na książkach Małgorzaty Musierowicz się wychowały. Ba! Jeśli miałabym ułożyć swoją subiektywną listę ulubionych pisarek, to poznańska autorka znalazłaby się na pewno w pierwszej piątce.

Za co uwielbiam Jeżycjadę? Chyba za to wszystko, o co czasem tak trudno w życiu. Za czytających bohaterów. Za szaloną Idusię, moją ukochaną Natalię (czemu, czemu, czemu nie poślubiła Nerwusa?), za Genowefę, zupełnie niedzisiejszego Ignacego Borejko, za Aurelię, za Bobcia, za cytat Józinka o "pompocie", za Kłamczuchę i kwieciste wypowiedzi Bernarda. Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o tym, że książki Musierowicz niosą w sobie taką dawkę ciepła i dobrych uczuć, że powinny być przepisywane jako lek na depresję. Nie, dla mnie te książki absolutnie nie są przesłodzone, wyczekuję na każdy kolejny tom, niektóre z pozycji czytałam po siedem, o ile nie więcej razy. W związku z powyższym nie wiem, jak mam napisać to, że "McDusia" jest... taka sobie, żeby nie powiedzieć słaba.

Pozornie wszystko jest okej. Są znani bohaterowie (chociaż Natalii jest mi za mało!), jest kamienica na Jeżycach, jest stół, przy którym pije się herbatkę. Mamy grudzień, Boże Narodzenie, ślub Laury. Do Poznania przyjeżdża Magdusia, wnuczka profesora Dmuchawca, w której z miejsca zakochuje się jeden z młodszych bohaterów, chociaż ona sama strzela oczami w kierunku kogoś innego. 

Fakt, czytałam z rumieńcami na twarzy. Fakt, z radością witałam pojawienie się kolejnych bohaterów.  Fakt, udzielił mi się klimat. Jednak kiedy dobrnęłam do ostatniej strony, poczułam się dziwnie rozczarowana. Jak to? To już? Tylko tyle? Tyle czekania... na to?

"McDusia" jest dla mnie książką o niczym. Perypetie miłosne głównej bohaterki biegną sobie przewidywalnym szlakiem, ślub Laury jakoś specjalnie mnie nie zainteresował, jeśli będę myśleć o innych bohaterach, to raczej w kontekście wcześniejszych tomów. W książce tej nie ma niczego, co by wysuwało się na pierwszy plan. Nie ma szczególnie zabawnych dialogów, odniosłam też wrażenie, ze niektóre sceny to typowe, przepraszam za słowo, "zapchaj dziury" - w końcu trzeba dobić do tych 300 stron...

I na tym poprzestanę. Z sentymentu, z miłości i przywiązania do Borejków nie chcę źle o kolejnej części Jeżycjady pisać. Zamiast tego oczekuję na kolejny tom, Wnuczkę do orzechów... i mam nadzieję, że ta, w pozytywnym sensie, powali mnie na kolana :)

wtorek, 20 listopada 2012

Trzecie urodziny!

Ha! Kolejny raz prawie przegapiłam urodziny mojego dziecka!

Dokładnie trzy lata temu powstało Słowo Czytane... i nie wierzę, naprawdę nie wierzę, że tak długo wytrwałam w blogowaniu! :)


Oj, zjadłoby się taki... :)

środa, 14 listopada 2012

Książka zamiast antykoncepcji? (Marek Susdorf - Dziennik znaleziony w piekarniku)

Autor: Marek Susdorf
Tytuł: Trzy śmiertelne historie. Dziennik znaleziony w piekarniku
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 96
Rok wydania: 2012


No nic... nie ma co udawać, że nie przeczytałam tej książki i odkładać napisanie recenzji w nieskończoność. Minęło bowiem kilka dni... a ja nawet nie potrafię powiedzieć, czy lektura mi się podobała, czy nie. Nie wiem, czy ocenić ją pozytywnie, czy negatywnie. Wiem natomiast, że raczej się tej ambiwalencji uczuć nie pozbędę - więc taka niezdecydowana przystępuję do pisania. 

Powieść Marka Susdorfa utrzymana jest w dość popularnym ostatnio nurcie, który ja nazywam  "macierzyństwo bez lukru". Książka stanowi "autohagiografię Magdaleny D." Magdalena D. ma półrocznego-męża-Krzyśka, malutkie dziecko i wielką złość... na wszystko. Na siebie, na byłego narzeczonego (czy może raczej na współlokatora), na męża, na pary, które wyglądają na szczęśliwe, na "to dziecko", na teściów, na niezapłacone rachunki... i na tym bynajmniej lista się nie kończy. 

Magdalena, aby wyładować gdzieś swoją frustrację, zaczyna pisać dziennik. I w tym momencie przypomina mi się fragment innej książki, który mówi o tym, jak bezradni są współcześni dwudziestolatkowie. Z jednej strony pokazuje im się kolorowe życie, które jest tuż, tuż... na wyciągnięcie ręki. Z drugiej zaś często nie mają oni szans na wyprowadzenie się od rodziców, założenie własnej rodziny, usamodzielnienie się... bo ich zwyczajnie na to nie stać.

Tematyka, musicie więc przyznać, że ciekawa, acz wtórna. Fakt, że książkę napisał mężczyzna - również intryguje. Ale. A raczej: ALE. Tego "ALE" nie mogłam się pozbyć w trakcie czytania i właśnie to "ALE" sprawia, że nie potrafię tej książki ocenić dobrze.

Magdalena nie snuje narracji, Magdalena nie opowiada, Magdalena wrzeszczy. Z przekleństwami, z nazywaniem siebie spasioną świnią, z pretensjami do całego świata. Nie ma takiej rzeczy, z której Magdalena byłaby zadowolona. Sposób, w jaki pisze o sobie po porodzie, o samym porodzie i potem o macierzyństwie sprawia, że książkę tę można by przepisywać jako środek antykoncepcyjny. Może taki był zamysł, może tak miało być... ale chwilami zwyczajnie odechciewało mi się czytać. Książka nie jest gruba, liczy zaledwie 94 strony, a ja po lekturze czułam się autentycznie wyczerpana. 

Główna bohaterka neguje bowiem wszystko. Czepia się najmniejszych drobiazgów, które stają się dla niej pretekstem do wylania z siebie żalu, złości. rozgoryczenia. I może gdyby ta złość czemuś służyła, gdyby bohaterka potrafiła "coś" z nią zrobić, gdyby próbowała cokolwiek zmienić... ale nie. Magdalena D. kreuje samą siebie na męczennicę, której życie daje w kość. Jednocześnie też rezerwuje dla siebie rolę "prawdziwej kobiety", bowiem ta, która nie doświadczyła ciąży, rozstępów, karmienia piersią i podcierania tyłka niemowlęciu kobietą nie jest. Jest do bólu skupiona na sobie, na swoim ciele, na losie, który ją spotkał... a ja takiej postawy nienawidzę, mam na nią alergię. Zamiast jej współczuć, zwyczajnie mnie wkurzała.

Warto tutaj wspomnieć o języku. Lubię wszelkie eksperymenty i zabawę słowem - a tutaj mamy tego bez liku. Potrafię docenić to, jak zręcznie autor posługuje sie strumieniem świadomości, miesza style, używa na przemian polszczyzny literackiej i podwórkowej. Ale absolutnie nie potrafię przekonać się do bohaterki i takiego kreowania rzeczywistości, jakie ma tutaj miejsce. 

Będę kolejne tomy "śmiertelnych historii". Czy sięgnę? Raczej tak, z ciekawości. Chociaż po "Dziennik znaleziony w piekarniku" z pewnością ponownie nie sięgnę.

czwartek, 8 listopada 2012

Z rodziną najlepiej (na zdjęciach) (Szopka - Zośka Papużanka)

Tytuł: Szopka
Autor: Zośka Paużanka
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Liczba stron: 205
Rok wydania: 2012

Do książki Zośki Papużanki nastawiłam się pozytywnie... zanim jeszcze zaczęłam ją czytać. A wszystko przez informację o autorce, którą można znaleźć na okładce:

Zośka Papużanka (ur. 1978 r.) Z wykształcenia jest teatrologiem, pracuje jako nauczyciel języka polskiego. Robi doktorat z literaturoznawstwa. Autorka tekstów piosenek wykonywanych w krakowskich kabaretach i spektaklach Teatru Lalki i Aktora Parawan. Mieszka w Krakowie, ma dwóch synów, tańczy flamenco, czyta po nocach i bardzo jej w życiu dobrze.

"I bardzo jej w życiu dobrze" - ależ mnie to ucieszyło! Tak rzadko można usłyszeć, że ktoś jest zadowolony z życia, częściej spotyka się osoby, które mają jakieś "ale" i mogą o sobie powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest im dobrze. Pani Zośko! Gratuluję i zazdroszczę! :)

O czym jest Szopka? O rodzinie, jakich wiele. Prym w niej wiedzie matka - "maszynka do narzekania". Matce nie zamykają się usta. Gada, żeby gadać. Chociaż nie: wiele jej wypowiedzi służy temu, by zatruć życie domownikom. Matka szczyci się tym, że wali prawdę prosto w oczy. Sączy tę prawdę niczym truciznę: dzień po dniu, godzinę po godzinie, chyba nawet nie do końca zdając sobie sprawę, jaką moc ma to jej gadanie.

Nikt nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego się z nią ożenił - tak do powieści wprowadzony zostaje mąż i ojciec, głowa rodziny. To mężczyzna cichy, uciekający z domu, który przez lata wypracował sobie strategię niesłuchania i unikania gderliwej małżonki. Żonie postawił się tylko raz: uparł się, że ich córka będzie miała na imię Wanda. 

Wanda zaś wrodziła się w ojca: również tańczy, jak matka jej zagra i nie potrafi uwolnić się spod jej wpływu nawet jako dorosła kobieta, co znów ma wpływ na jej rodzinę. Wanda od dziecka żyje w poczuciu winy i zupełnie dosłownie próbuje zniknąć: całe dnie spędza schowana pod stołem, marząc o lepszym życiu. Przypadła jej rola gorszej, bo młodszej: starszy brat Maciuś nie dopuszcza jej do głosu. Dla niego Wanda pięćdziesięcioletnia to ta sama "gówniara", której dokuczał, gdy miała lat dziesięć.

Maciuś jest równie ciekawy: niby zdolny, ale rzucił studia. Niby przez moment prowadził normalne życie, a żona szybko się z nim rozwiodła i od tej pory Maciuś nie przestaje pić, tułać się i co jakiś czas odwiedzać rodzinę, aby pożyczyć pieniądze.

Książka Zośki Papużanki nie opisuje rodziny patologicznej: nikt nikogo nie bije, nie ma biedy, dorosłe dzieci opuszczają gniazdo, Wanda stawia się na niedzielnych obiad, nieco problemów jest z Maciusiem, ale w każdej rodzinie trafi się czarna owca. 

Jakby jednak nie patrzeć, każda z przedstawionych postaci jest postacią tragiczną. Z jednej strony nie potrafią żyć ze sobą, ale też nie potrafią się rozdzielić. Z jednej strony zdają się nienawidzić nawzajem, ale też coś ich trzyma razem, nikt nie potrafi przeciąć "więzów rodzinnych", które zaciskają się niczym pętla, nie pozwalając złapać głębszego oddechu. 

Autorka w sposób naprawdę wyczerpujący opisuje losy zwykłej rodziny, w której niby wszystko jest okej... ale czytając, chwilami miałam gulę w gardle. Na 200 stronach udaje jej się nakreślić nie tylko świetne studium relacji międzyludzkich, ale też naprawdę dobre portrety. I teraz dochodzimy do sedna: do języka.

Przyznaję: nie czytało mi się tej książki łatwo, chociaż lektura nie zajęła mi wiele czasu. Autorka oddaje głos swoim bohaterom, to nie ona ich charakteryzuje, lecz charakteryzują się sami. Kiedy czytałam fragmenty opisujące ojca, czułam jego łagodność i niepewność, potrafiłam sobie wyobrazić tego zakrzyczanego mężczyznę. Kiedy czytałam fragmenty wypowiadane przez matkę, słyszałam jej wrzaskliwy i pełen pretensji ton. Owszem, można książce zarzucić, że to nic nowego, że są pisarze, które w podobny sposób pisali wcześniej. Mnie jednak ten język: mocny, soczysty, chwilami wulgarny, całkowicie "kupił" i nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby historię tę przedstawić za pomocą pięknej, poprawnej polszczyzny. 

Że lekturę polecam - to oczywiste. Mocna, choć zwyczajna historia, która nie chce mi wyjść z pamięci. Od razu po lekturze nasunęła mi się też myśl, że ta powieść wkrótce znajdzie się na liście lektur szkolnych - ciekawe, czy mam rację :)?

poniedziałek, 5 listopada 2012

Perfekcyjna pani domu (Niewidzialna pani domu - Jeanne Ray)

Tytuł: Niewidzialna pani domu
Autor: Jeanne Ray
Wydawnictwo: Wielka Litera (dziękuję!)
Liczba stron: 256
Rok wydania: 2012

Macie tak czasem? Kiedy czytacie, wszystko wydaje się w porządku. Niesztampowy temat, oryginalni bohaterowie, wciągająca fabuła. Zadowoleni z lektury dochodzicie do ostatniej strony. Dajecie książce kilka godzin na "uleżenie się" w głowie. Owe godziny mijają, wasze zadowolenia zaś zmienia się lekkie rozczarowanie. Na tyle lekkie, że książkę cały czas uważacie za dobrą i godną uwagi, ale... Ale sami napisalibyście ją inaczej!

Ja, gdybym mogła, chętnie zmieniłabym fabułę Niewidzialnej pani domu. Książka wydała mi się interesująca w chwili, kiedy ją zobaczyłam i wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Zaintrygowała mnie główna bohaterka, Clover... która któregoś dnia znika. I nie jest to żadna przenośnia: kobieta znika dosłownie, tam, gdzie kiedyś była jej głowa, znajduje się pusta przestrzeń. I teraz najlepsze: jej bliscy niczego nie zauważają! Mąż rozmawia z niewidzialną żoną... i nie dostrzega, że ręka, która stawia przed nim obiad... Jaka ręka? Nie dostrzega, że nie ma ręki! Clover próbuje sobie tłumaczyć zachowanie męża tym, że zna ją tak dobrze, że patrzył na nią tyle razy... że jego umysł wypełnia pustkę jej obrazem. Jak jednak wytłumaczyć to, że nie widzą jej także dzieci?

Czego się spodziewałam po tej książce? Mocnej powieści feministycznej, mówiącej o tym, że kobieta, która za wszelką cenę próbuje być perfekcyjną panią domu i zatraca się w czyszczeniu fug w łazience, po jakimś czasie staje się dla domowników sprawnie działającą maszyną, traci swoje człowieczeństwo. Tymczasem Clover dziwnie łatwo godzi się ze swoją niewidzialnością. To, że spotyka inne niewidzialne kobiety zdaje się tylko utwierdzać ją w przekonaniu, że takie rzeczy po prostu się dzieją. I chociaż na końcu pojawia się bunt i masowy zryw... to jest on skierowany zupełnie nie w tę stronę, w którą ja bym go skierowała.

Po Niewidzialną panią domu można sięgać bez obaw: książkę czyta się przyjemnie, ale też nie jest to typowe babskie czytadło, o którym zapomina się chwilę po tym, jak lektura powędruje na półkę. Powieść wciąga, zapada w pamięć, widać, że autorka miała na tę książkę pomysł. A że był to pomysł inny niż mój... no cóż, wszystko przede mną :)


niedziela, 4 listopada 2012

Inicjały: MM (Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości - Alfonso Signorini)

Tytuł: Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości
Autor: Alfonso Signorini
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Liczba stron: 219
Rok wydania: 2012

Po książkę o Marilyn Monroe nie planowałam sięgać, przede wszystkim dlatego, że mam złe doświadczenia związane z jej biografiami (vide: Ostatnie seanse, przy których prawie umarłam). Zauroczyła mnie jednak książka o Marii Callas (KLIK) autorstwa Alfonso Signorini - dlatego stwierdziłam, że co mi tam i przeczytam także zbeletryzowaną biografię Marilyn - co też uczyniłam.

O czym jest Żyć i umrzeć z miłości, wiadomo: o wcale nie takim kolorowym życiu MM. Uwielbiana przez miliony - żyła samotnie, chociaż mężczyzn w jej życiu było wielu. Ukochana kobieta Ameryki, której ciągle brakowało miłości. Ucieleśnienie słowa "gwiazda" - a jednak stale musiała sobie udowadniać, że jest kimś, że potrafi zachwycać. Oklaskiwana na scenie - w życiu prywatnym niepewna. Jednym słowem: kobieta pełna sprzeczności.

Pisząc powyższe zdania nie mogę pozbyć się wrażenia, że piszę banały. MM jest postacią tak znaną, jest "ikoną", że właściwie trudno napisać o niej coś, czego nikt jeszcze nie napisał/nie powiedział. 

Z drugiej jednak strony zastanawiam się... ile osób tak naprawdę potrafi powiedzieć o niej coś więcej, czy jest to w ogóle możliwe. Zachowały się setki zdjęć MM, pisało o niej tak wiele osób, narosło tak wiele legend... a mimo to odnoszę wrażenie, że kobieta ta nadal pozostaje tajemnicą. 

Książka Alfonso Signorini dostarczyła mi wielu nowych faktów z życia MM, których nie znałam. Nie wiedziałam np. że jej matka połowę życia spędziła w szpitalu psychiatrycznym i że ona sama obawiała się, że kiedyś też popadnie w szaleństwo. Nie wiedziałam, że jako mało dziewczynka była zamykana w szafie. Nie miałam pojęcia, że przez jakiś czas mieszkała w sierocińcu.

Nie zmienia to jednak faktu - i tego porównania nie jest w stanie uniknąć - że książka o Callas podobała mi się bardziej, co bynajmniej nie oznacza, że ta o Marilyn jest zła. Absolutnie nie jest gorsza pod względem warsztatowym, wciąga od pierwszej do ostatniej strony, historia o wielkich ambicjach i wielkich uczuciach nie straciła nic na swojej aktualności. Jednak czytając Żyć i umrzeć z miłości chwilami odnosiłam wrażenie, że czytam plotkarski magazyn. Ale znowu: czego ja się czepiam? Skoro autor pisze o takiej bohaterce, to jest to rzeczy nieunikniona. 

Polecam więc obie pozycje - dla porównania :)

niedziela, 28 października 2012

Nie oceniaj książki po okładce! (Do następnych mistrzostw - Eshkol Nevo)

Tytuł: Do następnych mistrzostw
Autor: Eshkol Nevo
Wydawnictwo: MUZA
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 375

Nie jestem i nigdy nie byłam fanką piłki nożnej - toteż książka z "mistrzostwami" w tytule odleżała swoje na półce. I to był błąd!

Do następnych mistrzostw jest bowiem powieścią opowiadająca o męskiej przyjaźni, która bynajmniej nie ogranicza się do picia piwa przed telewizorem. Owszem: bohaterowie regularnie spotykają się przed odbiornikiem, jednak spotkania te pełnią podobną funkcję co babskie sabaty przy winie.

Churchill, Amichaj, Ofir i Juwal chodzili razem do szkoły w Hajfie, potem wszyscy przeprowadzili się do Tel Awiwu, jednak dorastanie bynajmniej nie sprawiło, że oddalili się od siebie, przeciwnie: czytając miałam wrażenie, że żaden z nich nie byłby kompletny.

W 1998 roku, podczas finału Pucharu Świata wpadają na ciekawy pomysł. Każdy z nich zapisuje na kartce trzy życzenia, które chciałby zrealizować... do następnych mistrzostw właśnie. To, w jaki sposób zostaną (lub nie zostaną) one zrealizowane, stanowi dla mnie jeden z najlepszych momentów tej książki. 

O Do następnych mistrzostw trafnie pisze wydawca na okładce: Czterej kumple i mecz w telewizji? Banał i stereotyp? Zdziwicie się. 

Książka, którą przeczytałam, nie jest ani banalna, ani stereotypowa. Ba! Dotyka spraw najważniejszych, takich jak strata, miłość, szukanie sensu życia czy wreszcie przyjaźń. Bohaterowie zaś... nie wiem, może to nadinterpretacja z mojej strony, ale noszą w sobie pierwiastek tragizmu. Natomiast fakt, że tematykę podano w chwilami zabawnej (nie mylić z "głupawej) formie, świadczy tylko na korzyść autora.

I jeszcze jedno. Mnie zawsze zaskakują sytuacje, kiedy autorowi udaje się tak rozpisać dobrze znane motywy, że wychodzi z tego coś, co zapada w pamięć, co nie jest sztampowe, co czyta się z przyjemnością. Może to właśnie jest talent? Pisać o czymś znanym tak... żeby czytelnik miał wrażenie, że czyta o tym po raz pierwszy? Nie wiem... w każdym razie: serdecznie polecam.

***

Od dłuższego czasu cierpię na nadmiar książek, które są wszędzie: na podłodze, na parapecie, na łóżku, na szafkach, w szafkach i pod szafkami... Fakt, marzę o wielkiej bibliotece, ale też nie do wszystkich książek jestem tak samo przywiązana.

Zatem jeśli ktoś ma ochotę na nowe książki, płacąc tylko za koszt przesyłki, zapraszam na profil bloga na Facebooku - KLIK. Co jakiś czas będę dodawać tam książki do oddania, na pierwszy ogień idzie właśnie ta recenzowana powyżej oraz powieść Magdaleny Kordel, której recenzja znajduje się  TUTAJ

Zapraszam! :)




niedziela, 14 października 2012

Coś pięknego: po prostu! (Cyrk Nocy - Erin Morgenstern)


Tytuł: Cyrk Nocy
Autor: Erin Morgenstern
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2012 (premiera 17.10.12)
Liczba stron: 431

Niewątpliwym plusem posiadania własnego miejsca w sieci (czytaj: bloga) jest to, że zamiast wzdychać w samotności ("Och, ach, ojejku, jaka ta książka była piękna"), można swój zachwyt posłać w świat - co niniejszym czynię.

Cyrk Nocy jest jedną z tych książek, o których mogę pisać w samych superlatywach. 

JEST TO RZECZ MAGICZNA, WSPANIAŁA, OD KTÓREJ NIE MOGŁAM SIĘ ODERWAĆ, KTÓRA POTRAFIŁA ZAWŁADNĄĆ MOJĄ WYOBRAŹNIĄ I UWAGĄ NA KILKA GODZIN. 

CYRK NOCY SPRAWIŁ, ŻE POCZUŁAM SIĘ JAK MAŁA DZIEWCZYNKA, KTÓREJ DOROŚLI CZYTAJĄ BAJKI NA DOBRANOC I KTÓRA NIE DO KOŃCA POTRAFI ODRÓŻNIĆ FIKCJĘ OD RZECZYWISTOŚCI - ALE TEŻ NIE BARDZO MIAŁAM NA TO OCHOTĘ. 

WESZŁAM W TEN WYKREOWANY ŚWIAT I AUTENTYCZNIE BYŁO MI SMUTNO, GDY DOTARŁAM DO OSTATNIEJ KARTKI.

Jest to książka, co do której nie mam punktu odniesienia. Nie przychodzi mi żadna inna powieść, do której mogłabym porównać historię przedstawioną przez Erin Morgenstern - co dodatkowo potęguje jej wyjątkowość.

Podobało mi się w niej wszystko: i świat przedstawiony, i bohaterowie, i motyw pojedynku, i poszczególne sceny - niektóre czytałam po kilka razy.

Zachwyciła mnie iluzjonistka Celia Bowen, zachwyciły mnie "listy miłosne", jakie wymieniała z Marco, zachwyciły mnie żywe statuy, cudowne zegary, ognistowłose bliźnięta i siostry bliźniaczki. 

Zakochałam się w atmosferze cyrku, która nie ma nic wspólnego z tandetnymi klaunami i tresowanymi pudlami. 

Dałam się porwać prawdziwej magii... dla której cyrk jest tylko przykrywką, bo wtedy łatwiej w nią uwierzyć. 

Uwiódł mnie sposób w jaki pokazano coś oczywistego: że to miłość jest największą siłą i to ona zawsze zwycięża - wbrew wszystkiemu i wszystkim. 

Na książkę trafiłam w bardzo dobrym momencie: dzięki niej daleko w tyle zostawiałam swoją codzienność, przenosząc się do świata, gdzie wszystko jest możliwe.

Czytając, miałam też świetny podkład muzyczny, cały czas słuchałam jednej piosenki, która teraz będzie nierozerwalnie kojarzyła mi się z książką Erina Morgensterna. Wsłuchałam się w słowa... i myślę, że jeśli ktoś kiedyś pokusiłby się o sfilmowanie Cyrku nocy, ma gotową ścieżkę dźwiękową.

POLECAM, POLECAM, POLECAM - dla mnie ta powieść to mocny kandydat do książki roku :)

Coś pięknego - naprawdę!


czwartek, 11 października 2012

Szczenięce lata noblisty (Jose Saramago - Mały pamiętnik)

Tytuł: Małe pamiętnik
Autor: Jose Saramago
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 143

Jose Saramago jest kolejny noblistą, którego, brzydko mówiąc, mogę sobie odhaczyć. 

Portugalski pisarz dostał Nobla w 1998 roku i, wstyd się przyznać, ale mniej więcej od tego czasu próbuję przeczytać którąś z jego powieści. Z marnym skutkiem, zraziło mnie bowiem Miasto ślepców, książka, która może i zbiera dobre recenzję, ale przez którą ja nie jestem w stanie przejść. 

Mały pamiętnik uważam za książkę idealną na początek. Nie jestem  znawczynią twórczości Saramago, ale po mojej krótkiej przygodzie z Miastem ślepców mogę stwierdzić, że nie jest to pisarz najłatwiejszy w odbiorze. Pisze on bowiem stylem, na którym trzeba się skupić, wydaje mi się, że jego książek nie można czytać nieuważnie, z doskoku. 

Mały pamiętnik, jak sama nazwa wskazuje, nie jest książką grubą. Autor, z perspektywy osiemdziesięciolatka, wspomina czasy, kiedy był chłopcem - a do mnie takie książki przemawiają zawsze, mają w sobie coś wzruszającego, coś, co do mnie trafia. 

Jakim chłopcem był Jose Saramago? Zwyczajnym - chciałoby się powiedzieć. Część dzieciństwa spędził u dziadków na wsi, chadzał na świński targ i wspinał się po drzewach. Wywodził się z bardzo biednej rodziny, a o skali tego ubóstwa może świadczyć fakt, że jego matka wiosną sprzedawała kołdry, jesienią zaś kombinowała, skąd wziąć pieniądze na nowe.

W domu przyszłego noblisty nie było książek, nikt nie czytał mu bajek do poduszki, jego matka była analfabetką. Mimo to, Saramago był chłopcem na tyle zdolnym, że w ciągu jednego roku szkolnego zaliczał dwie klasy i zaskakiwał nauczycieli świetnymi wynikami z ortografii. Zapał do nauki jednak szybko mu przeszedł i potem próbował zdobyć zawód ślusarza.

Książka Saramago urzekła mnie swoją szczerością: autor nie twierdzi, że wszystkie wydarzenia pamięta dokładnie, zakłada, że może się mylić, że pamięć płata mu figle. Nie przedstawia siebie i swojego otoczenia lepszymi niż byli - chociaż mógłby, bo nikt nie zweryfikuje jego wersji, bo świata, który opisuje już nie ma. 

Po tej książce mam ogromną ochotę sięgnięcia po powieści tego autora - i może w końcu mi się to uda :)?

wtorek, 9 października 2012

O śmierci... bez przesady (Niedoskonałe zakończenie - Zoe Fitzgerald Carter)

Tytuł: Niedoskonałe zakończenie
Autor: Zoe Fitzgerald Carter
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 272

Znacie film Choć goni nas czas z Jackiem Nicholsonem i Morganem Freemanem? Oglądałam go kilka lat temu i pamiętam, że ogromnie mi się podobał. Bo chociaż jest to film o odchodzeniu, to oglądałam go z uśmiechem na twarzy, otarłam łezkę, a po seansie... hmm. Po seansie pamiętałam o nim przez długi czas, fabuła nie wyleciała mi z głowy po kilku dniach.

O filmie przypomniało mi się, gdy czytałam Niedoskonałe zakończenie Zoe Fitzgerald Carter. Książka nosi podtytuł Opowieść córki o życiu śmierci - i w tym zdaniu właściwie zawiera się wszystko. Autorka opowiada o tym, jak jej matka postanowiła zakończyć życie na własnych zasadach. Margaret była kobietą nie tylko piękną, ale także mądrą, oczytaną, kochającą dyskusje, sztukę i niezależność. Słowa "była" użyłam specjalnie, gdyż choroba Parkinsona sprawiła, że stała się cieniem samej siebie. Stąd decyzja, by odebrać sobie życie. I prośba skierowana do bliskich, aby byli z nią do końca.

I tu rodzi się pytanie: czy matka ma prawo prosić o podobną "przysługę" swoje córki? A czy te mają prawo odczuwać złość, gdy ta zmienia terminy, wymaga odwiedzin, nie może się zdecydować, jaki sposób wybrać? Śmierć bliskiej osoby nigdy nie jest łatwym przeżyciem, nawet jeśli ta osoba ma sto lat i pełne, bogate życie za sobą. A Margaret ma się kto opiekować, nie jest ciężarem, ma córki i wnuczki, które za nią przepadają. Czym więc jest jej chęć odebrania sobie życia: aktem odwagi czy wyrazem egoizmu?

Zapowiedź Margaret, że już wkrótce jej nie będzie, skłania Zoe do przyjrzenia się swojej rodzinie. Analizuje relacje, jakie panowały między jej rodzicami, przygląda sie sobie i siostrom. I w sumie nie wiem, które fragmenty podobały mi się bardziej: czy retrospekcje sprzed kilkudziesięciu laty, czy też wydarzenia współczesne, które, choć smutne, opisane zostały z dużym wyczuciem i empatią.

Zoe Fitzgerald Carter zabrała się za śliski temat. Śmierć jest tematem tabu i nawet jeśli coś w tej kwestii się zmienia, to w moim odczuciu niewiele. Poza tym: jak o niej pisać, jak o niej mówić? Z patosem? Nie bardzo, łatwo o śmieszność, chociaż przecież śmierć jest patetyczna Z dowcipem? Też kiepsko, bo z tabu się nie żartuje... Dlatego uważam, że to naprawdę ogromny sukces tak dobrać słowa, aby nie popaść w jedną bądź drugą skrajność.

Nie twierdzę, że Niedoskonałe zakończenie jest dziełem przełomowym, które zrewolucjonizuje pisanie i myślenie o śmierci. Jest to jednak książka mądra, wyważona, a przy tym świetnie się ją czyta. Polecam - naprawdę dobra literatura. 


niedziela, 30 września 2012

Annuszka już rozlała olej słonecznikowy (Studnia bez dnia - Katarzyna Enerlich)

Tytuł: Studnia bez dnia
Autor: Katarzyna Enerlich
Wydawnictwo: MG (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 245

Książki Katarzyny Enerlich uwielbiam. I chociaż nigdy nie poznałam autorki osobiście, mam wrażenie, że to, jaka jest i to, jak pisze jest bardzo spójne, a przez to prawdziwe. Co mnie najbardziej zachwyca w jej powieściach? Sposób, w jaki portretowane są kobiety - nie inaczej jest w przypadku Studni bez dnia.

Książka zaczyna się mocno i myślę, że ten początek mogę zdradzić. Marcelina, główna bohaterka, zupełnie przypadkiem słyszy, jak jej mąż zdradza ją z inną kobieta. Pisząc, że "słyszy", nie mam na myśli tego, że ktoś jej donosi na niewiernego małżonka. To on sam, w trakcie miłosnych uniesień, przez przypadek wybiera jej numer telefonu. Los bywa jednak... ironiczny: mężczyzna wracając od kochanki ma wypadek, w którym traci życie, a Marcelina, po drugiej stronie słuchawki, bezradnie się temu przysłuchuje. 

Katarzyna Enerlich kreśli portet kobiety na rozdrożu. Z jednej strony Marcelina musi zupełnie na nowo poukładać klocki, jakie składają się na jej życie, z drugiej zaś znajduje się sytuacji patowej. Bo jak tu opłakiwać zmarłego męża, skoro wie, że ten nie był jej wierny i być może tego dnia, kiedy miał miejsce wypadek, chciał jej powiedzieć o rozstaniu? Zostaje jeszcze Natalia Anna, kochanka męża. Niespodziewanie obie kobiety stają się sobie bliskie, kochały bowiem tego samego mężczyznę. Zresztą: czy można winić kogoś za to, że się zakochał?

W Studni bez dnia oczywiście jest o wiele więcej wątków, np. ten związany z tytułową, średniowieczną studnią, która skrywa w swoim wnętrzu niezwykłą tajemnicę. Wydarzenia prawdziwe mieszają się z fikcyjnymi, autorka umieszcza także zdjęcia współczesnego Torunia, które stanowią tło dla opowieści. Jednak mnie najbardziej przyciągnęły te fragmenty, które opowiadały o codzienności Marceliny i jej zmaganiach, by zacząć żyć na innych zasadach, niż miało to miejsce wcześniej.

Wszystkim miłośnikom prozy Katarzyny Enerlich tej książki polecać nie trzeba, odnoszę jednak wrażenie, że po tej powieści może znaleźć kolejnych odbiorców - i bardzo dobrze! :)

wtorek, 25 września 2012

Opowieść o końcu świata (Dobra krew - Magdalena Skopek)

Tytuł: Dobra krew
Autor: Magdalena Skopek
Wydawnictwo: PWN (dziękuję!)
Liczba stron: 379
Rok wydania: 2012

Jamał - ręka do góry kto wie, gdzie to jest. 
Ja przyznaję: musiałam sprawdzić i lokalizacja tego półwyspu mocno mnie zaskoczyła. Teraz zaś, jeśli miałabym wskazać koniec świata, tym bardziej po przeczytaniu Dobrej krwi, to chyba pokazałabym właśnie to miejsce. 

Mimo iż książkę przeczytałam od deski do deski, z dużym zainteresowaniem, to mimo wszystko nie mam pojęcia, dlaczego autorka właśnie Jamał wybrała na cel swojej wyprawy. Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl to to, że po prostu MUSIAŁA, chociaż wielu jej to odradzało. Atrakcji turystycznych brak, cywilizowanych warunków brak, dziwów przyrody brak. Są za to puste, dla mnie nieco upiorne przestrzenie, jest tundra, jest wiatr i komary. 

Jednak to nie surowość krajobrazu mnie przeraziła na początku najbardziej, lecz surowość... obyczajów? Nieńcy, mieszkańcy Jamału, trudnią się m.in. wypasem reniferów. Zwierzęta towarzysza im na każdym kroku, jednak tutaj relacja ta zostaje ukazana w sposób pierwotny, obcy i być może szokujący dla nas, Europejczyków. Renifery nie tylko fajnie się głaszcze, lecz także zabija się, otula ich skórami, na surowo zjada wnętrzności... W książce pełno jest zdjęć martwych zwierząt, krwi, podrobów. W tym przypadku wymowny jest jednak tytuł: Dobra krew. Zwierząt nie zabija się dla przyjemności. Zwierzęta pozwalają ludziom przetrwać.

Szczerze? Książka nie epatuje okrucieństwem, wymazane krwią dziecko na okładce nie budzi we mnie obrzydzenia, jednak doskonale zdaję sobie sprawę, że sama za bardzo jestem nasiąknięta cywilizacją i z jednej strony podziwiam autorkę za zdolność dopasowania się do obcej kultury, nie negowania jej... z drugiej zaś wiem, że sama bym tak nie potrafiła. Cały czas jednak miałam świadomość, że nie czytam fikcji, że Nieńcy naprawdę są i żyją, że autorka pisze prawdę. Myśl ta była dla mnie równie egzotyczna jak fakt, że na drugiej półkuli jest teraz dzień. Zresztą, zobaczcie sami:



Pisałam kiedyś, że nie jestem miłośniczką literatury podróżniczej, Dobrą krew jednak z całym przekonaniem rekomenduję. Wiem, z całą pewnością wiem, że nigdy nie znajdę się w świecie, o którym pisze autorka. Ba! Przed lekturą nie miałam pojęcia, że ludzie jeszcze mogą żyć w taki sposób. Nie bez znaczenia jest dla mnie bowiem to, ze Magdalena Skopek wybrała się na Jamał... bo i tak stać się musiało. Wiele osób podróżuje po świecie, wiele osób pisze potem książki... ale ta relacja zafascynowała mnie w dużej mierze dlatego, że autorka nie tylko obserwowała, ale starała się wejść w rzeczywistość zupełnie dla siebie odmienną, co zresztą świetnie oddaje cytat z Lapidarium IV Ryszarda Kapuścińskiego: 

Żyjąc, jesteśmy otoczeni mnóstwem niedostępnych gołym okiem światów, o których istnieniu nawet nie wiemy i do których najprawdopodobniej nigdy nie dotrzemy. Nasza wyobraźnia jest  zbyt uboga, nasza intuicja zbyt zawodna, a wiedza cząstkowa i ograniczona. Toteż najczęściej nie   jesteśmy świadomi, że, przynajmniej teoretycznie, moglibyśmy poznać wiele bogactw i niezwykłości istniejących w zasięgu naszej ręki. Tyle, że chęć takiego poznania mają tylko nieliczni, jest to przygoda uprawiana przez niewielu, namiętność, która rzadko pojawia się w człowieku.

Serdecznie polecam!

niedziela, 23 września 2012

To jest książka dla tych, co się lubią bać! (Pamiętam Cię - Yrsa Sigurdardottir)

Tytuł: Pamiętam Cię
Autor: Yrsa Sigurdardottir
Wydawnictwo: MUZA (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 318

Dawno żadna fabuła nie napędziła mi takiego stracha.
Dawno nie czytałam książki... którą czytałam tylko w dzień i broń Boże nie wtedy, gdy byłam sama!
Wreszcie: dawno nie zdarzyło mi się spać przy zapalonym świetle i bać się wstać w nocy do łazienki!

O Pamiętam Cię było jakiś czas temu głośno na blogach, książka zebrała bardzo dobre recenzje - i słusznie, chociaż kolejny raz mam wrażenie, że mój głos nie jest tu do końca wiarygodny, gdyż należę do osób raczej strachliwych i wcale nie trzeba nie wiadomo czego, żebym się bała. 

Autorka, której nazwiska nie jestem w stanie zapamiętać, opowiada dwie równoległe historie. Pierwsza z nich toczy się w niewielkim islandzkim miasteczku. Freyr, psychiatra, którego dziecko ginie w tajemniczych okolicznościach, zostaje wezwany do dziwnej sprawy: ktoś zdemolował przedszkole. Freyer odkrywa, że podobna historia wydarzyła się kilkadziesiąt lat wcześniej: wtedy też zaginął chłopiec i jakiś "wandal" również zdemolował sale. Wydarzenia te są dziwnie do siebie podobne, a Freyer, chcąc nie chcąc, znajduje się w ich centrum. Mało tego. O psychiatrach często mówi się, że upodabniają się do swoich pacjentów i przestają być zupełnie normalni - chociaż w tym przypadku normalność to pojęcie względne. Tymczasem Freyer zaczyna słyszeć i widzieć więcej niż by chciał.

Podobnie dzieje się w przypadku trójki przyjaciół - bohaterów drugiej historii. Małżeństwo Katrin i Gardar oraz ich przyjaciółka Liv, lądują w miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Chcą wyremontować dom, ale szybko przekonują się, że jest to niemożliwe. Fragmenty dotyczące tych postaci podobały mi się najbardziej i dlatego, przewrotnie, napiszę o nich najmniej. Ale też zaznaczam, że to właśnie tutaj mój lęk osiągnął apogeum.

W jaki sposób obie historie się łączą - tajemnica!

Yrsa Sigurdardottir stosuje znane motywy: zemsta zza grobu, skrzypiące podłogi, grupa przyjaciół na pustkowiu, ale też tworzy z nich naprawdę dobrą całość. Okej: nieco naciągane wydało mi się zakończenie, a konkretnie wyjaśnienie motywu zaginionych dzieci. Jednak tak naprawdę w tym przypadku niewiele to znaczy: książka ma świetny klimat, duszną, a jednocześnie lodowatą atmosferę, przez długi czas trudno się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi.

Jednocześnie, przyznaję, że Pamiętam Cię dało mi do myślenia. Nie potrafię odnaleźć tego fragmentu, ale Freyer zastanawia się w nim, co, jeśli jego pacjenci naprawdę słyszą głosy. Co, jeśli naprawdę widzą coś, czego inni nie są w stanie zobaczyć - a on, jako lekarz, wmawia im, że nie ma się czym przejmować. Kto wtedy jest bardziej normalny?

Gorąco polecam tę powieść! To lektura dla tych, co się lubią bać! 

czwartek, 13 września 2012

Drugiej takiej nie będzie (Zbyt dumna, zbyt krucha - Alfonso Signorini)

Tytuł: Zbyt dumna, zbyt krucha
Autor: Alfonso Signorini
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 283


Marią Callas od kilku dni przeżywam ciężką fascynację, a to za sprawą książki Alfonso Signorini Zbyt dumna, zbyt krucha. 

Do zbeletryzowanych biografii z założenia podchodzę nieufnie, po tym, jak kilka lat temu przeczytałam książkę o Fridzie Kahlo... nie mając świadomości, że czytam powieść, a nie biografię. Jakież było moje rozczarowanie, gdy na końcu przeczytałam, że część przedstawionych wydarzeń... jest tylko wytworem wyobraźni autora! Alfonso Signorini podaje jednak źródła, z których korzystał, więc czytałam z nieco mniejszą dozą nieufności, niż mam to w zwyczaju przy tego typu książkach.

Marii Callas nie trzeba nikomu przedstawiać, słyszeli o niej wszyscy. Jednak co tak naprawdę wiemy o jej życiu oprócz tego, że miała cudowny głos oraz spotykała się z Arystotelesem Onasisem? Ja nie wiedziałam nawet tego, że była z pochodzenia Greczynką i że zmarła 35 lat temu (aż 35 lat temu!).

Życie Marii Callas zdeterminowane było przez jej fenomenalny głos. Sztuce poświęciła najpiękniejsze lata życia, najpierw trenując dzień w dzień, potem jeżdżąc po świecie. Odniosła niebywały sukces, ale też była ogromnie samotna. Nie miała wsparcia w rodzinie, trudno nazwać miłością uczucie, jakim darzyła pierwszego męża, zaś ukochany Aristo złamał jej serce, poślubiając Jackie Kennedy.

To, co napisałam, to tak naprawdę banały, które można odnieść do wielu artystów. W życiu bowiem rzadko jest tak, że ma się wszystko. Coś za coś - kolejny banał. Wierzcie mi jednak, że o Marii Callas można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że była banalna. Zbyt dumną, zbyt kruchą czyta się wspaniale, jest to bowiem opowieść o kobiecie zdeterminowanej, by odnieść sukces, która na scenie nie grała swojej roli, lecz stawała się osobą, która grała. Zniosła wiele, ale sama też potrafiła bez skrupułów ranić i kończyć relacje, które jej nie odpowiadały. 

Autor opowiada o Marii - dziewczynce i Marii - nastolatce, kreśli jej skomplikowane relacje z matką i siostrą, pokazuje, jak stopniowo wspinała się po szczeblach sławy. Dla mnie jednak najbardziej poruszające były te fragmenty, w których jest mowa o bólu po stracie dziecka - Callas przypominała mi Medeę, w którą zresztą się wcielała.  

Czytając, zakreśliłam sobie kilka zdań, które, moim zdaniem, świetnie charakteryzują Callas:

Zamknęła oczy i udawała, że śpi. Nie miała ochoty na dyskusje z mężem. Lepiej pobyć trochę samej z własnymi myślami. Myślała o tym, jak bardzo czuje się stara. Miała dopiero trzydzieści pięć lat, a jednak całkowicie pozbawiona była energii. Była kobietą wyczerpaną. Oddała się bez reszty publiczności i stała się zwiędła, jak zbyt wcześnie ścięty kwiat. Nie miała życia prywatnego. (...)Rozmawiała z Tittą wyłącznie o pracy, o tournee, wywiadach albo o gazetach. Z seksem skończyła jakiś czas temu. Nie było to wielkim wyrzeczeniem, z Tittą nigdy niczego nie odczuwała. Niepokoił ją jednak brak entuzjazmu, jakim charakteryzowały się jej dni. Czas mijał wciąż w takim sam sposób (...). Miała ochotę odzyskać samą siebie. (s. 172 - 173)

Taka była "Callas". Jaka była "Maria"? Sprawdźcie, naprawdę warto!
A ja już szykuję się na kolejną książkę tego autora, tym razem o Marilyn Monroe, która planuję sobie kupić (czemu, ach czemu, nie wzięłam do recenzji, gdy dawali!). Bardzo bowiem podoba mi się sposób, w jaki autor pisze i mam ochotę na pogłębienie tej znajomości. 

niedziela, 9 września 2012

Kobieto, rusz... 4 litery :) (Bieganie i odchudzanie dla kobiet - Barbara i Jeff Dalloway)

Tytuł:Bieganie i odchudzanie dla kobiet
Autor: Barbara i Jeff Dalloway
Wydawnictwo: Septem.pl (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 184

Ostatnio rzadziej piszę na blogu, a jedną z "winowajczyń" jest ta książka: Bieganie i odchudzanie dla kobiet Jeffa i Barbary Dalloway. Ćwiczyć chciałam od dawna i to wcale nie dlatego, żeby schudnąć. Po prostu czułam, że aktywność fizyczna jest najbardziej zaniedbanym aspektem mojego życia, z czym wcale nie czułam się dobrze. Jednocześnie bliżej nieokreślone "coś" sprawiało, że zamiast iść pobiegać albo zrobić kilka brzuszków... myślałam o tym, jak fajnie byłoby to zrobić. Głupie, wiem. 

Książka, o której chcę napisać, towarzyszy mi od czerwca. To wtedy "coś" poprzestawiało mi się w głowie i najpierw zaczęłam delikatnie truchtać w miejscu, walczyć ze skakanką i umierać po zrobieniu 10 brzuszków. Teraz mogę śmiało napisać, że ćwiczę regularnie. Fakt, nie biegam, ale książka ta dała mi kopa, by codziennie wieczorem zamiast pakować się do łóżka z miską żelków, rozłożyć matę i zmierzyć się ze sobą samą. Efektem tych zmagań z własnym lenistwem jest mój drugi blog, na który kolejny raz serdecznie zapraszam - KLIK.

Barbara i Jeff Dalloway są małżeństwem. Przez wiele lat układali plany treningowe i przekonali setki osób do biegania i zdrowego stylu życia. 

W tej książce stawiają sprawę jasno: to TY decydujesz! Jedynym wymogiem, jedynym warunkiem, jaki należy spełnić, by rozpocząć zmianę, jest mocne postanowienie, że chce się przejąć kontrolę nad własną aktywnością fizyczną i własną dietę.Te dwie rzeczy bowiem idą w parze: same ćwiczenia, bez odpowiedniej diety, niewiele dadzą. Z drugiej strony, dieta bez wsparcia w postaci treningów też jest mniej warta, niż w duecie z nim.

Autorzy nie namawiają do restrykcyjnych zmian. Nie namawiają do morderczego wysiłku siedem dni w tygodniu i nie nakazują narzucenia sobie żywieniowego reżimu. Pokazują jednak, że wysportowane ciało, karmione w odpowiedni sposób, może być naszym sojusznikiem, a nie wrogiem. Pokazują, co zrobić, by nasze komórki zamieniły się w małe piece do spalania tłuszczu, jak uniknąć pułapek dietetycznych i że nie ma czegoś takiego jak dieta - cud. 

Co mi się spodobało w tej książce? Zdrowe podejście do tematu. Jeśli, jak ja, przez całe życie unikało się ćwiczeń i jadło pizzę, to nie powinnam oczekiwać, że w ciągu miesiąca naprawię błędy, jakie popełniłam. Autorzy przytaczają historię kobiety, która schudła 44 kilogramy. Zajęło jej to dwa lata - powtarzam: dwa lata ciężkiej pracy i codziennej walki ze sobą. Daje to niecałe dwa kilogramy mniej na miesiąc. Na miesiąc, nie na tydzień! Cudów bowiem nie ma. Nie ma magicznych eliksirów, które pomogą szybko osiągnąć nam cel. 

Książka pokazuje, jak nie wpaść w zaklęte koło diet, jak wytrwać w podjętym postanowieniu, jak sobie radzić z podstawowymi problemami, jakie spotkamy na drodze ku zmianie.

Na mnie ta pozycja podziałała tak, jak podziałać miała: zmotywowała mnie, zmobilizowała, teraz również regularnie ją sobie podczytuję, żeby w swoich postanowieniach wytrwać.

Gorąco ją polecam, jednocześnie mając świadomość, że nie każdemu zrobi taką rewolucją w głowie jak mi. Dotychczas czytałam wiele książek o dietach i zdrowym stylu życiu, owszem, podobały mi się i inspirowały, ale ta zadziałała najlepiej. 

Miłej lektury zatem... a ja idę sobie poćwiczyć! :)

sobota, 8 września 2012

Literacka lobotomia (A jeśli ciernie - Virginia C. Andrews)

Tytuł: A jeśli ciernie
Autor: Virginia C. Andrews
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 446

Po przeczytaniu książki A jeśli ciernie poczułam prawdziwą ulgę. Przyznaję: ta książka wyczerpała mnie emocjonalnie. Niezłą przeprawą były wcześniejsze tomy sagi o Dollangerach... ale tutaj zmęczyłam się jeszcze bardziej. Z drugiej jednak strony, to chyba najbardziej mroczna i najlepsza książka Virginii C. Andrews, jaką do tej pory czytałam.

Znani z wcześniejszych tomów Cathy i Chris żyją w domu otoczonym murem, starając się odizolować od społeczeństwa i jak najmniej rzucać w oczy. Kto czytał wcześniej tomy, ten wie dlaczego.

Wydarzenia opisane w A jeśli ciernie przedstawione zostały z perspektywy dwóch synów Cathy: Barta i Jory'ego. Obserwują oni swoich opiekunów i czują się coraz bardziej zaniepokojeni tym, co widzą. Bo historia rodziny, jaka została im przekazana jest niespójna, pojawia się w niej coraz więcej białych plam i zdarzeń, które nie pasują do pozostałych. Mało tego: sąsiadami rodziny zostają kobieta zasłaniająca twarz woalką oraz jej posępny lokaj. Młodszy z chłopców, Bart, szybko zaprzyjaźnia się z damą i lokajem, ci zaś szepczą mu do ucha dziwne opowieści, a do serca sączą jad...

O samej fabule więcej powiedzieć nie chcę i nie mogę. Jeśli ktoś zna twórczość autorki to wie, że pisze ona w sposób niezwykle emocjonalny, a jej specjalnością są dialogi, w których bohaterowie wzajemnie się oskarżają, zadając sobie głębokie rany. W przypadku Cathy i Chrisa - mimo pozornego szczęścia - nie mają się one nigdy zabliźnić, bo niczym ponury cień podąża za nimi przeszłość, lata spędzone na poddaszu.

Czytając, chwilami miałam wrażenie, że autorka dokonuje lobotomii na ich mózgach i przeprowadza operację na otwartym sercu, wyciągając wszystkie nerwy na wierzch... Sama do końca nie wiem, czy lubię takie grzebanie w emocjach i myślach, ale jedno muszę przyznać: mimo zimnych dreszczy na plecach, mimo tego, że chciałam, aby lektura już się skończyła, ostatnią stronę powitałam ze wspomnianą ulgą, ale też ze świadomością, że na podobne emocje pewnie długo przyjdzie mi poczekać.

Polecam: saga o Dollangerach z pewnością warto znać!

czwartek, 6 września 2012

Seksi życie policjantki (Wiadomość ze Sztokholmu - Janusz Grabowski)

Tytuł: Wiadomość ze Sztokholmu
Autor: Janusz Grabowski
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 302


Pisałam już o tym wielokrotnie: od jakiegoś czasu kryminały są tym gatunkiem, który towarzyszy mi najczęściej. Kryminały polskich autorów czytam jednak dość rzadko, ale zawsze ogromnie się cieszę, kiedy jakiś wpadnie mi w ręce.

Ten Janusza Grabowskiego zapowiadał się świetnie. "Zapowiadał", gdyż książka ma jeden malutki feler... w postaci głównej bohaterki, nadkomisarz Ewy Wichert. Napiszę to od razu: Ewa Wichert wyjątkowo działała mi na nerwy, chociaż prawdopodobnie właśnie tak wygląda ucieleśnienie męskich fantazji na temat policjantki. 
Ewa przede wszystkim jest kobietą, jest seksowna, pewna siebie i doskonale wie, jakie wrażenie robi na mężczyznach. 
Ewa uprawia jogging, dres seksownie opina jej pośladki, a biust zachęcająco kołysze się z każdym krokiem. 
Ewa jest wyrafinowana, pije cosmopolitana, co wieczór jada w drogich restauracjach, a nawet śpi z kobietą. 
Ewa jest wreszcie tak pretensjonalna i irytująca, że kilka razy miałam ochotę rzucić książkę w kąt i dać sobie spokój z czytaniem. Jeśli tak wygląda praca w policji, że ma się czas na wszystko, przychodzi się do pracy na którą się chce i zarabia się całkiem sporo, to chyba poważnie się zastanowię, czy przypadkiem nie jest to jakiś plan na przyszłość. 

Dlaczego więc nie zrezygnowałam z lektury? Ponieważ wątek kryminalny, mimo wkurzającej Ewy, zaciekawił mnie ogromnie. 

Książka zaczyna się od sceny, w której "ktoś" morduje młodą kobietą, tnie jej ciało nożem, a później wyrzuca w portowym basenie. Wszystko bez emocji, z zimną krwią. Wkrótce znalezione zostają kolejne zwłoki kobiet, którym śmierć zadano w identyczny sposób. To, co łączy ofiary to płeć oraz czerwone plecionki na nadgarstkach. I tutaj moja wyobraźnia zaczęła pracować: kto to zrobił? Kim jest ten szaleniec? Bo przecież tylko szaleniec może zrobić coś tak potwornego!

Janusz Grabowski oprowadza czytelnika po Gdyni, ale nie takiej, jaką znajdziemy w przewodnikach. Jego Gdynia, mimo iż świeci w niej słońce i morze jest na wyciągnięcie ręki, jest brudna, mroczna i zła, pełna lewych interesów, niezbyt przyjemnych biznesmenów i niezbyt moralnych kobiet. Dla mnie jest to czytelne nawiązanie, udane, do skandynawskich kryminałów, zresztą: akcja na chwilę przenosi się do Szwecji. Urozmaiceniem jest także wycieczka po gdyńskich burdelach, co zmusza do zastanowienia się nad sensem lub bezsensem legalizacji prostytucji oraz refleksji nad przedmiotowym traktowaniem ludzi, zwłaszcza kobiet.

Śledztwo toczy się w książce niespiesznie, ale logicznie. Przesłuchiwani zostają kolejni świadkowie, dochodzą nowe wątki, w końcu następuje rozwiązanie... dla mnie zupełnie zaskakujące.

Ciekawa też wydała mi się postać autora, który zostaje opisany tak:

Janusz Grabowski - urodzony w Gdańsku, mieszka w Sztokholmie. Do Szwecji wyjechał na studia, a robił prawie wszystko: myl okna, prowadził restauracje, był kelnerem księżniczek na przyjęciach noblowskich. Na promach zaczynał jako kelner, w końcu awansował na szefa obsługi pasażerskiej całej floty. Jest kucharzem z dyplomem Szwedzkiej Akademii Gastronomicznej. Zwiedził prawie cały świat, zarządzają znana marką w Europie Centralnej, Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Indiach i byłym Związku Radzieckim. Dopiero zostawszy prezesem oddziału międzynarodowego koncernu, znalazł czas na pisanie kryminałów.

Książkę zaliczam do lektur udanych. Może nie poleciłabym jej w pierwszej kolejności, ale z pewnością warto śledzić dalszą karierę literacką jej autora. 

środa, 29 sierpnia 2012

Tytuł mówi sam za siebie :) (Wyznania upiornej mamuśki - Jill Smokler)

Tytuł: Wyznania upiornej mamuśki
Autor: Jill Smokler
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka (dziękuję!)
Liczba stron: 190
Rok wydania: 2012


Książka Jill Smoker najpierw prawie miesiąc czekała na półce na odpowiedni moment... a potem pochłonęłam ją za jednym zamachem, w dwie godziny! Jest to bowiem jedna z tych lektur, od których nie można się oderwać. Jak już człowiek zacznie czytać, to człowiek przestanie dopiero wtedy, gdy dojdzie do ostatniej strony.

Jill Smokler jest matką trójki dzieci: jednej dziewczynki i dwóch chłopców. Przed ich urodzeniem pracowała jako architekt wnętrz, spędzając wolny czas głównie na zakupach. Pierwsza ciąża była dla niej kompletnym zaskoczeniem, czuła się zupełnie nieprzygotowana na to, co ma ją spotkać. Dwie następne... no cóż. Dwie następne wcale nie sprawiły, że nagle zaczęła spełniać się w roli perfekcyjnej mamy, zawsze uśmiechniętej, piekącej domowe ciasteczka i angażującej się w życie szkoły. 

Autorka kilkakrotnie podkreśla, że nie jest pisarką, a Wyznania upiornej mamuśki powstały na podstawie bloga, którego zaczęła prowadzić między czytaniem książeczek, a przygotowywaniem dzieciom obiadu. 

Nie jestem mamą, ale nawet mi jest łatwo zauważyć, że kwestie, o których pisze autorka są często przemilczane. Stwierdza ona bowiem, że macierzyństwo to nie sama słodycz, że zdarza jej się mieć serdecznie dość swoich pociech i czasem na obiad podaje im chleb z masłem orzechowym.

Jill Smokler pisze w sposób lekki i zabawny, przytacza wiele komentarzy czytelników swojego bloga, przy których prawie umarłam ze śmiechu. Nie mam pojęcia jednak, dlaczego nazywa się "upiorną". Dla mnie jest po prostu szczera, a to, że czasem najchętniej wysłałaby swoje pociechy w kosmos... zdarza się najlepszym, prawda :)?

Książkę serdecznie polecam mamom, które będą miały okazję skonfrontować swoje doświadczenia z doświadczeniami autorki. Myślę jednak, że w tym przypadku posiadanie dzieci nie jest konieczne, aby świetnie się bawić przy lekturze - książka stanowi świetny antydepresant, w dodatku wydawany bez recepty! :)

Polecam! :)

niedziela, 26 sierpnia 2012

Mongolia dla początkujących (Wszyscy jesteśmy Nomadami - Małgorzata Dzieduszycka - Ziemilska)

Tytuł: Wszyscy jesteśmy Nomadami
Autor: Małgorzata Dzieduszycka - Ziemilska
Wydawnictwo: Świat Książki (dziękuję!)
Liczba stron: 279
Rok wydania: 2012

Po książki podróżnicze sięgam baaaardzo rzadko, żeby nie powiedzieć wcale.
Nie lubię ich... ponieważ rzadko znajduję w nich coś ciekawego.

Niektóre książki podróżnicze za bardzo przypominają mi sprawozdania w stylu: ile kilometrów, jaki środek transportu, jaka pogoda itd. A co mnie to obchodzi?

Inne znowu niebezpiecznie zbliżają się do podręcznika historii i skupiają się na takich rzeczach jak daty, miejsca, postaci historyczne... z ja po lekturze i tak nic z tego nie pamiętam.

Wkurzają mnie też wynurzenia w stylu: "Przybyłem na Świętą Górę, pokłoniłem się bóstwom i och!, ach!, ależ jestem uduchowiony".

Co więc musi się stać, abym sięgnęła po książkę będącą relacją z podróży :)?

Musi ona np. opowiadać o kraju, o którym nie wiem zupełnie NIC.

I tak jest w przypadku Mongolii.
Stolica Mongolii? Yyyyyy....eeee...Ułan Bator?
Znani ludzie z Mongolii? 
Zespoły? Filmy? Artyści?
Nie mam pojęcia!

A że mam obsesję na punkcie, mówiąc dosadnie, bycia mniej głupią niż jestem, bardzo chętnie skorzystałam z możliwości przeczytania książki o Mongolii właśnie.

Nasze kontakty z przypadkowo spotkanymi Mongołami są pozorne. Na ogół nic z nich nie wynika. Ani nie wzbogacamy wiedzy o napotkanych ludziach, ani nie wzbudzamy ich zainteresowania nami. Żadnych bliższych przyjaźni ani relacji na przyszłość z tych spotkań nie będzie. Przyglądamy się sobie - bardziej my im niż oni nam, bo my znaleźliśmy się tutaj także i po to, żeby im się przyglądać. Jesteśmy zadowoleni, gdy są ubrani w tradycyjne stroje, krzywimy się, gdy mają na sobie T-shirty z nadrukiem. A jeśli zatrzymamy się w jakiejś jurcie na dłużej, zjemy z gospodarzami posiłek, wypijemy kumys, słoną herbatę albo przywiezioną przez nas wódkę, czy wtedy dochodzi między nami do jakiejś wymiany? (s. 182)

Dla mnie powyższe słowa są kwintesencją książki Wszyscy jesteśmy Nomadami. I naprawdę doceniam ich szczerość. Bo czym tak naprawdę jest podróżowanie? Zmianą miejsca, przerwaniem rutyny, oderwaniem się od codzienności. Chociaż tego ostatniego nie jestem pewna, w dobie Internetu i komórek... Nie do końca też chce mi się wierzyć w to, że ktoś pobył tydzień w jakimś mało uczęszczanym miejscu, przespał się w namiocie i od tej pory "nic w jego życiu nie było takie samo". Nie twierdzę, że nie może się tak stać, ale też sądzę, że takie sytuacje są naprawdę rzadkie. 

Autorka nie dorabia do swojej podróży żadnej ideologii. Albo nie wyłapałam tego momentu, albo słowem nie wspomina o tym, dlaczego zdecydowała się na podróż. Kilka razy natomiast pisze, że przez jakąś salę muzealną przeszła nie zatrzymując się przy eksponatach, albo zwyczajnie darowała sobie jakąś atrakcję turystyczną.

Wiele miejsca natomiast poświęca na subiektywne opisy przyrody, nastroju swoich kompanów (a miała ich wyjątkowo niedobranych) czy ludzi mijanych po drodze. Są to jednak tylko opisy, migawki, coś, co ja odbieram jako literackie pocztówki z wakacji, które tworzy się, aby nie zapomnieć nastrojów, wrażeń, ulotnych myśli. 

Dla mnie ta książka jest przede wszystkim bardzo szczera. Małgorzata Dzieduszycka - Ziemilska w żaden sposób nie upiększa tego, co mija po drodze. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zachwycić się zdjęciami, które prezentuje: nie miałam pojęcia, że krajobrazy Mongolii są tak piękne! No i zdjęcia mongolskich zdjęci: cudo!

Czy jestem po tej lekturze mądrzejsza? Na pewno, ale nie jest to wiedza, którą mogłabym zdobyć czytając notkę w Wikipedii. 

Książkę szczerze polecam. Absolutnie nie jest ona sztampowym przewodnikiem - i właśnie ten nieprzewodnikowy charakter uważam za jej największą zaletę. 

A autorka o książce opowiada TUTAJ.

A przecież może być tak pięknie - zapraszam na nowego bloga! :)

Część z Was już pewnie wie, cześć jeszcze nie, ale od ponad miesiąca prowadzę drugiego bloga, którego motto brzmi:

A przecież może być tak pięknie!

O czym? O wszystkim innym niż książki :)
Początkowo blog miał służyć mi do motywowania się, zapisywania dobrych rzeczy, jakie mnie spotykają, do dzielenia się przemyśleniami i inspiracjami, do pisania o zdrowym odżywianiu, pozytywnym myśleniu, muzyce itd.

Teraz widzę, że skręca on nieco w stronę, której nie przewidziałam: w stronę sportu, który zaczynam po amatorsku uprawiać, w stronę zdrowego stylu życia, wreszcie: podejrzewam, że często będą pojawiać się posty o makijażu, gdyż połknęłam malarskiego bakcyla.

A zatem: serdecznie zapraszam!




wtorek, 21 sierpnia 2012

Zbrodnia i kawa! (Handlarz śmiercią - Sara Blædel)

Tytuł: Handlarz śmiercią
Autor: Sara Blædel
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka (dziękuję!)
Liczba stron: 365
Rok wydania: 2012

Pamiętam, jak jeszcze kilka miesięcy temu krygowałam się przed napisaniem recenzji kryminału. Bo się nie znam, bo rzadko czytam, bo mogę przecenić albo nie docenić. Tymczasem od dłuższego czasu nadrabiam kryminalne zaległości i czytam ich naprawdę dużo. W sumie nie ma się specjalnie czym chwalić, ale z dumą zaznaczam, że moja opinia staje się coraz bardziej wiarygodna :)

Ale do rzeczy. Handlarz śmiercią Sary  Blædel zalicza się do popularnego nurtu "skandynawskich kryminałów", które osobiście całkiem lubię. Nie ma tu jednak siarczystej zimy, szybko zapadającego zmroku i przejmującego wiatru. Tak często eksponowane w tego typu powieściach zjawiska atmosferyczne schodzą na dalszy plan, może nawet trochę ze stratą dla książki, która traci przez to  ów "skandynawski" klimat. Za to, co z satysfakcją odnotowałam, bohaterowie piją wprost niewyobrażalne ilości kawy. Kawa naprawdę leje się tu strumieniami!

Handlarz śmiercią zaczyna się świetnie, całkowicie dałam się porwać historii, która przedstawiona zostaje z prawdziwym impetem. Na wstępie bowiem mamy dwa trupy: młodej dziewczyny uduszonej w parku oraz dziennikarza kryminalnego, który interesował się handlarzami narkotyków w Kopenhadze. 

Wydarzenie przedstawione są z dwóch perspektyw: Louise i Camilli. Ta pierwsza jest asystentką kryminalną, druga zaś pracuje jako dziennikarz i nie przestaje węszyć w poszukiwaniu tematów na pierwszą stronę. Louise i Camilla w którymś momencie zaczynają prowadzić równoległe dochodzenie, z takim samym zaangażowaniem.

Niestety, po kilkudziesięciu stronach śledztwo staje w martwym punkcie i w powieści robi się nieco mniej ciekawie. W moim odczuciu, autorka do końca nie odzyskuje impetu, z jakim wystartowała. Właściwie nie do końca potrafię stwierdzić, czy mi się to podoba, czy nie. Błyskawicznie przestępców łapie się bowiem tylko w filmach akcji, książka, opisując np. bezskuteczne działania policji, ma szansę nieco bardziej zbliżyć się do rzeczywistości.

Trochę rozczarowało mnie także zakończenie. Fakt, wszystkie wątki zostały wyjaśnione, niby nie ma nieścisłości, a jednak... czegoś mi zabrakło. Nie chcę zdradzać za dużo, bo moje rozczarowanie dotyczy w dużej mierze tego, kto zabił, ale jednak końcówka wydała mi się trochę niedopracowana.

Nie zmienia to jednak faktu, że Handlarz śmiercią jest powieścią, która czyta się szybko i z przyjemnością. Ciekawa jest relacja między dwiema przyjaciółki, Louise i Camille, który niby się przyjaźnią, ale jednak można wyczuć rywalizację miedzy nimi, ciekawie został zarysowany wątek dotyczący życia prywatnego Louise i z chęcią sprawdzę, jak zostanie od pociągnięty w dalszych tomach.

Czy polecam? Powiem tak: czytałam kryminały zarówno lepsze, jak i gorsze, ten plasuje się gdzieś po środku. Gdybym miała określić go jednym słowem, byłoby to słowo "poprawny". Ale, jak wiadomo, gusta są różne i najlepiej samemu sprawdzić, czy Camilla Lackberg nie przesadza twierdząc, że uwielbia kryminały Sary Blædel.

sobota, 18 sierpnia 2012

Jeśli chcesz zabić człowieka... (Zakładnik - Pierre Lemaitre)

Tytuł: Zakładnik
Autor: Pierre Lemaitre
Wydawnictwo: MUZA (dziękuję!)
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 357

Pisałam ostatnio na Facebooku, że im mniej mam czasu na czytanie, tym więcej fajnych książek wpada mi w ręce. Zakładnik jest kolejnym przykładem na potwierdzenie mojej tezy. To książka brawurowa, oparta na świetnym pomyśle, w której od pewnego momentu wszystko dzieje się w zawrotnym tempie. I ma wszystko to, czego zabrakło mi w trakcie lektury TEJ książki: fakt, przypomina nieco hollywoodzki film, ale bez tandetnych zwrotów akcji i łzawych zakończeń.

Książka zaczyna się bardzo spokojnie, czytelnik poznaje głównego bohatera, Alaina Delambre. To miły i spokojny człowiek, który od dłuższego czasu pozostaje na bezrobociu. Każdy, kto kiedykolwiek szukał pracy dłużej niż pół roku, wie, jak przygnębiający to stan. Wie, z jaką zazdrością patrzy się na osoby, które wstają rano i na osiem godzin pogrążają się w "pracowych" sprawach. Wie, jak frustrujące są wizyty w Urzędzie Pracy, wie, jak przygnębiające jest odpowiadanie na kolejne oferty, które pozostają bez odpowiedzi. 

Alain zna to aż za dobrze, jego frustracja rośnie z każdym dniem. Mało tego, pracodawca, który za marne pieniądze zatrudnia go na kilka godzin dziennie, wytacza mu proces. Dlatego też nie należy sie dziwić, że mężczyzna jest w stanie zrobić wszystko, kiedy na horyzoncie pojawia się szansa na otrzymanie zatrudnienia na reprezentacyjnym stanowisku w wielkiej korporacji, gdzie jego wiedza i doświadczenie mają szansę znowu się przydać. 

Alian przygotowuje się do rozmowy, godzi się także na dziwny pomysł firmy rekrutacyjnej, która chce przeprowadzić symulację wzięcia zakładników. Zakładnikami w tym przypadku mają być pracownicy firmy, a Alain miałby ich przesłuchać... Podejrzewam, że mężczyzna zgodziłby się nawet na ich torturowanie, gdyby go o to poproszono - jego desperacja jest tak wielka. 

Tymczasem dowiaduje się... że w grze zwanej "rekrutacja" jest tylko figurantem, a stanowisko otrzyma ktoś inny. Od tej pory wypadki zaczynają toczyć się przerażającym tempie, a sam Alain, kiedy idzie na rozmowę z naładowaną bronią, nie do końca jest w stanie przewidzieć, co z tego wyniknie.

Może świadczy to mnie o źle... ale rozumiem emocje Alaina, który ustawia potencjalnego pracodawcę pod ścianą i celuje do niego... Autentycznie to rozumiem i myślę, że chyba zrozumie to większość bezrobotnych. Książka jest więc z jednej strony powieścią sensacyjną, z pogoniami, więzieniem i złym facetem w kominiarce. Z drugiej jednak strony, to znakomite studium człowieka doprowadzonego do ostateczności.

Alain nie jest zdemoralizowany, nie ma w sobie duszy zabójcy, nie chce nikogo skrzywdzić. Chce po prostu godnie żyć - i dlatego jest w stanie postawić na jedną kartę i zaryzykować... właściwie wszystko.

Zakładnika czyta się szybko i w napięciu. Fakt, jest kilka momentów, które wydają się trochę naciągane, ale też można to wybaczyć, bo nie są zupełnie nieprawdopodobne. Świetne jest to, że autor nie zafundował czytelnikowi na koniec taniego happy endu, że nie wszystko kończy się dobrze. Fantastyczny jest także sposób, w jaki autor przedstawia miłość głównego bohatera do żony i córek. I niech mi ktoś powie, że nie jest to siła, która napędza i daje nieprawdopodobną siłę. 

I na koniec motto, które bardzo zapadło mi w pamięć i które może stanowić nieco ironiczne podsumowanie recenzji oraz Zakładnika:

Jeśli chcesz zabić człowieka, zacznij od dania mu wszystkiego, o czym marzy. Najczęściej to wystarczy.

Gorąca polecam: powieść sensacyjna na najwyższym poziomie!

Jednocześnie tak oto znalazłam kolejnego autora, którego twórczość będę z uwagą śledzić, to już druga, po Ślubnej sukni, powieść tego autora i obie uważam za rewelacyjne!