sobota, 25 czerwca 2011

Hulaj dusza! (tylko uważaj, żeby nie dowiedziała się żona) - (Każdej niedzieli - Peter Pezzelli)


Nicka Cattaniego zna każdy w małym miasteczku Providence. Inteligentny, zabawny senior rodu Cattanich, którzy każde niedzieli zbierają się na tradycyjnym włoskim obiedzie. To czas zabawy, rozwiązywania problemów, dzień dla najbliższych. Co dzieje się z rodzinną tradycją, gdy Nick umiera?
Czy córki - Maria, Nina i Gina - poradzą sobie bez pomocy ojca?
Jak potoczą się losy Jacka, syna Nicka, któremu ojciec przed śmiercią powierzył trudną tajemnicę?
I - wreszcie - czy rodzina Cattanich przetrwa trudności i uda jej się ocalić bliskość i przyjaźń?

Ci, którzy śledzą wpisy na moim blogu, być może wiedzą, że Peter Pezzelli to jeden z moich ulubionych autorów na odprężenie. Dotychczas czytałam jego trzy książki, wszystkie bardzo mi się podobały, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie są to wybitne arcydzieła. Mają jednak w sobie to "coś", dzięki czemu z wytęsknieniem czekam na kolejną pozycję od tego autora. Otwarcie jednak powiem, że "Każdej niedzieli" to powieść, której zupełnie nie skumałam.

Rzadko przytaczam w recenzjach opisy z okładek, tym razem zrobiłam to z premedytacją. Otóż zawartość książki nie ma prawie nic wspólnego z tym, co o niej napisano. Więcej: nawet imię głównego bohatera się nie zgadza. Syn Nicka ma na imię Johnny, nie Jack. Ale to bym jeszcze mogła wybaczyć...

Narratorem powieści jest Nick, czyli senior rodu Cattanich - i to się zgadza. Nick umiera, jednak nadal obserwuje swoich bliskich, komentuje ich decyzje i zachowania - i to już było nieco irytujące, gdyż Nick co chwila popada w moralizatorstwo, na dość niskim poziomie, niestety i zdecydowanie nadużywa zdań w stylu: "Wiecie, co mam na myśli". Ale nic to, zmarłym można wiele wybaczyć.

To, co mi przeszkadzało najbardziej, to "podejście do tematu", już wyjaśniam o co chodzi. Nick uchodził za wspaniałego męża, który całe życie przeżył z jedną kobietą. Otóż nie: zdradzał Teresę, która coś tam wie, ale jednak nie wszystko. Przed śmiercią Nick martwi się o kochankę i prosi syna, aby ją odwiedził i sprawdził, czy wszystko u niej w porządku. Johnny sprawdza i robi to tak skrupulatnie, że od razu zajmuje miejsce ojca. Tak: nawiązuje romans z Vicki, z którą wcześniej sypiał jego ojciec.

I to też bym mogła wybaczyć, no trudno, taki lajf, jak to się mówi. Ale teraz właśnie przejdę do czegoś, co nazywam "podejściem do tematu". Otóż autor przekonuje, że w zdradzie tak naprawdę nie ma nic złego. Można mieć i dziesięć kochanek... byle by żona się o tym nie dowiedziała! Romans, który po śmierci przejmuje syn? Czemu nie, byle się matka nie domyśliła, bo będziesz miał, biedny Johnny, piekło. I to już jest skandal i tego właśnie nie skumałam.

Autor, który co chwila pisze o Bogu, dobrym życiu itd., wydaje powieść z takim przesłaniem? Tak, zgorszyłam się i tak, zdegustowałam się. Ponadto dodam, że ta książka jest właśnie o tym: o manewrach syna, który próbuje ukryć romans, mota się i plącze, przeżywa jakieś tam dylematy. Rozpad rodziny po stracie seniora? Może gdzieś w dalekim tle...w bardzo dalekim.

Pogodna, zabawna i kojąca opowieść o przyjaźni i miłości, która czasem przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie - te zdania również można przeczytać na okładce i w świetle tego, co już napisałam, brzmią one nieco dziwacznie i groteskowo.

"Każdej niedzieli" jest więc pierwszą książką Pezzelliego, której polecić nie mogę, natomiast jeśli ktoś ma ochotę, odsyłam do jego wcześniejszych powieści. Sama zaś czekam na "Dom w Italii", mam nadzieję, że zrehabilituje się nią w moich oczach :)

P. Pezzelli, Każdej niedzieli, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 374.

piątek, 24 czerwca 2011

Życie to cyrk! (Woda dla słoni - Sara Gruen)


Nadrabiania zaległości recenzyjnych ciąg dalszy... Tak się złożyło ostatnio, że chociaż książek czytam naprawdę dużo i naprawdę dobrych, nie mam czasu/weny na ich recenzowanie. A że wszystkie przeczytane pozycje leżą razem, to i stos staje się coraz wyższy i coraz bardziej straszy...

"Wodę dla słoni" przeczytałam około miesiąca temu, kiedy głośno było o filmie z Robertem Pattinsonem, Reese Withherspoon i Christopherem Waltzem w rolach głównych. Filmu nie widziałam, chociaż recenzje, zarówno od krytyków, jak i widzów, zebrał dobre, ale książkę mogę polecić z czystym sumieniem.

Cała akcja "Wody dla słoni" zaczyna się w chwili, kiedy Jakub Jankowski, młody student weterynarii, traci rodziców. W przypływie rozpaczy wychodzi z domu, idzie wzdłuż torów i wskakuje do jednego w wagonów kolejowych mijającego go pociągu. A w wagonach istny cyrk - dosłownie. Jakub przyłącza się do wędrownej trupy cyrkowej i odtąd podróżuje jako opiekun zwierząt.

Książka Sary Gruen jest jedną z niewielu książek, w której wątek miłosny zszedł dla mnie na drugi plan. O wiele ciekawsze, niż opis rodzącego się uczucia między Jakubem a Marleną, żoną dyrektora cyrku, wydało mi się samo przedstawienie codziennego życia wędrownych artystów: twardych zasad panujących między nimi, życia tuż obok dzikich zwierząt, przygotowań do występów... Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej czytała książkę o podobnej tematyce, więc frajda była tym większa.

"Woda dla słoni" rozgrywa się w dwóch planach czasowych: historię swojej młodości opowiada Jakub, będący już starszym człowiekiem. I tutaj pojawia się kolejny ciekawy wątek mówiący o tym, jak traktowani są starsi ludzie przez swoją własną rodzinę oraz personel domu starców. Nie, nie ma tu jakiś drastycznych scen, lecz chodzi raczej o dość powszechne zjawisko odsuwania ludzi, którzy już swoje przeżyli, na boczny tor. Pouczające.

Sara Gruen napisała jedną z ciekawszych powieści, jakie miałam ostatnio okazję czytać: nieoklepana tematyka, bohaterowie z krwi i kości... no i słonica, w której po prostu się zakochałam i dla której chętnie przynosiłabym wodę. Chociaż podobno noszenie wody dla słoni to tylko jeden z cyrkowych mitów... :)

S. Gruen, Woda dla słoni, Rebis, Poznań 2011, s. 404.

wtorek, 21 czerwca 2011

"Nuda" jest super! :) ("Nuda" - Alberto Moravia


Na "Nudę" narobiłam sobie ochoty kilka miesięcy temu, po przeczytania recenzji na którymś z blogów (chyba jednak powinnam sobie notować rzeczy w stylu: co, gdzie i kiedy, bo na swoją dobrą pamięć nie mam co liczyć). Potem przeczytałam pięćdziesiąt innych książek, by w końcu zapoznać się z tą (podobno) najbardziej znaną powieścią Alberta Moravii. I cieszę się, że w końcu po nią sięgnęłam, gdyż naprawdę dawno nie czytałam niczego w podobnym klimacie.

Główny bohater "Nudy", 35-letni Dino, cierpi na dolegliwość, którą nazywa nudą. Sam tłumaczy ją jako stan, w którym nie czuje się łączności między sobą a otaczającą rzeczywistość. Stawiam diagnozę, że pewnie przestałby się "nudzić", gdyby zabrał się za jakąkolwiek pracę - ale Dino nie musi. Jest on bowiem obrzydliwie bogaty i uważa to za jedno z największych przekleństw w swoim życiu. Co więcej: Dino jest niespełnionym malarzem, a jak wiadomo, artyści (niespełnieni), w dodatku przed czterdziestką, mają skłonność do stwarzania sobie nieco wydumanych problemów.

W życiu Dina wszystko przywraca się do góry nogami, gdy poznaje siedemnastoletnią Cecilię, która wcześniej romansowała z 65-letnim malarzem... Poznaje, czym jest zazdrość, nie może pozbyć się obsesyjnych myśli o dziewczynie, która wydaje się osobą autystyczną i nieco, no cóż, przygłupią (proszę poczytać jej wypowiedzi i dopiero wtedy powiedzieć mi, że przesadzam!)

Cała książka Moravii to przemyślenie zblazowanego dekadenta, który nigdy nie musiał troszczyć się o pieniądze, ani też zdaje się, że nigdy zbytnio nie martwił się o relacje z innymi ludźmi. Mimo iż wypytuje Cecilię o różne rzeczy, tak naprawdę chyba nie do końca go one interesują. Tym, co go interesuje jest seks, sprowadzony do fizycznego aktu, nie mający nic wspólnego z miłością.

Całość, zapewniam, czyta się świetnie i robi ona ogromne wrażenie. Tym bardziej, że "Nuda" powstała w roku 1960, sprawdziłam, a więc już po "Wielkim Gatsbym", ale jeszcze na długo przed utworami takich pisarzy jak np. Houellebecq. Autor opisuje tu w gruncie rzeczy typowego przedstawiciela zamożnej warstwy "cywilizacji Zachodu", przedstawiając Dina, charakteryzuje całą społeczność, tym samym wystawiając im niezbyt pochlebny obraz.

Zachęcam, tym bardziej, że książka jest świetnie wydana i kilkadziesiąt lat od jej ukazania się we Włoszech, nie była w Polsce dostępna. A poza tym, to zdziwienie, kiedy na pytanie "Co czytasz?", można odpowiedzieć, że "Nudę" - bezcenne! :)

A za mój egzemplarz serdecznie dziękuję księgarni prus24.pl

A Moravia, Nuda, W.A.B., Warszawa 2010, s. 288.

niedziela, 19 czerwca 2011

Puzzle zwane rodziną (Teoria ruchów Vorbla - Tomasz Białkowski)


Nie wiem dlaczego tak jest, że zawsze jak trafiam na dobrą książkę polskiego autora/autorki, to jestem nieco zdziwiona, że jak to tak: dobre i polskie? I nawet doszłam skąd mi się to bierze: ze studiów. Czytając równocześnie literaturę polską i obcą, z różnych epok, wyrobiłam sobie przeświadczenie, że jednak to, co nie nasze, jest lepsze. Co oczywiście nie zmienia faktu, że kiedy trafiam na dobrą, współczesną polską powieść, czuję coś w rodzaju dumy i zadowolenia (no i zdziwienia, jednak). Dlatego też w miarę postępowanie lektury "Teorii ruchów Vorbla", moja lewa brew unosiła się coraz wyżej.

Tomasz Białkowski napisał powieść o rodzinie, a raczej o "rodzinie",bo rodzina jest tu rodziną tylko z nazwy. Trudno wyodrębnić jednego głównego bohatera, chociaż wszystko zaczyna się od tytułowego Vorbla, który dostaje ataku paniki na leżance u lekarza. Jest on typem mocno niesympatycznym: to profesor fizyki, mający w pogardzie swoich studentów, jednocześnie o samym sobie posiada dość wysokie mniemanie. Staje się on, Vorbl, pretekstem do przedstawienia kilku członków jego rodziny: postaci mocno absurdalnych. Dla przykładu: ojciec Vorbla ma obsesję na punkcie skoków do wody i robi karierę jako lokalny uwodziciel, co przerywa mu matka Vorbla. Ojciec Seweryna jest postacią w równym stopniu groteskową, co tragiczną: nie potrafi znieść prozy życia, jest wyobcowany z lokalnej społeczności i nie ma wsparcia w żonie. Jednocześnie jego mania skoków... no cóż: głupek i tyle.

Bohaterowie Tomasza Białkowskiego, mimo silnie zarysowanych różnic, są tak naprawdę do siebie podobni. Ich życiem rządzi przypadek, podejmują decyzje pod wpływem impulsu, szukając niezależności, popadają w coraz większą samotność. Przedstawione sytuacje są bardzo adekwatne do tego, co możemy obserwować na co dzień: we współczesnych rodzinach bowiem coraz częściej od bycia razem, ważniejszy jest indywidualny rozwój jej członków, liczy się dobro poszczególnych osób, a nie całości. Tradycyjny model odchodzi do lamusa, a autor zdaje się pokazywać, sięgając kilkadziesiąt lat wstecz, że tak naprawdę nigdy on nie istniał.

Pod koniec utworu Tomasz Białkowsi pozwala się spotkać wszystkim tym rozsypanym elementom układanki, zwanej rodziną, spotkanie to jest mocno przypadkowe. Kiedy już następuję, czytelnik każdą z postaci zna bardzo dobrze i ja w tym momencie biję brawo. Bo aby tak sprawnie mieszać życiorysy bohaterów, przeskakiwać od przeszłości do przyszłości, zahaczając przy tym o teraźniejszość, tak, aby tą pełną charakterystykę w kulminacyjnym momencie uzyskać - to po prostu trzeba mieć nie tylko świetny warsztat, ale też i talent.

"Teoria ruchów Vorbla" dość mocno skojarzyła mi się z "Niecierpliwymi", moją ukochaną powieścią Nałkowskiej, co w moich ustach jest najwyższą pochwałą. Co prawda samobójców tu o wiele mniej, ale również mamy do czynienia ze skomplikowaną siatką rodzinnych powiązań, galerią oryginałów i rodziną, której członkiem nie chce się być. No i jeszcze jedno: kolejny raz zastanawiam się, jak na stosunkowo niewielu stronach, można zmieścić tak wiele?

Polecam, a sama będę mieć tego autora na oku, co by nie przegapić jego kolejnych powieści :)

T. Białkowski. Teoria ruchów Vorbla, JanKa, Pruszków 2011, s. 176.

środa, 15 czerwca 2011

Dziewczyna i... tuńczyki (Dziewczyna, która pływała z delfinami - Sabina Berman)


Nie dajcie się zwieść! "Dziewczyna, która pływała z delfinami" nie jest tym, na co wygląda, tytuł i okładka, ze szkodą dla książki, wprowadzają w błąd.

"Opowieść wolna od stresu, tak jak pływanie z delfinami"- czytamy, a na okładce dziewczyna w czerwono-granatowej bluzie siedząca na ławce i wpatrująca się w morze. Wszystko to od razu układa się w całość: Sabina Berman napisała książkę o jakiejś rajskiej wyspie, gdzie "dzikie dziecko", nieskażone cywilizacją, nurkuje sobie z delfinami, rozwodzi się nad inteligencją tych zwierząt, opisuje z zachwytem rafy koralowe i przekonuje, że życie w zgodzie z przyrodą jest super. Otóż nie - i dzięki Bogu, że nie.

Karen jest najpierw dzieckiem, a potem autystycznym dorosłym. Jej poziom inteligencji jest niski, lecz posiada też zdolności, które sprawiają, że można ją nazwać wybitną. Karen nie podaje dłoni, nie patrzy obcym w oczy, przejawia nadmierną skłonność do skupiania się na szczegółach, gubiąc to, co ogólne. Nie potrafi okazywać uczuć ani myśleć metaforami: rozumie je dosłownie, co stanowi źródło humoru w tej miłej powieści. Natomiast tym, co wychodzi jej świetnie, to nieuleganie wpływom i... praca w firmie ciotki, która (firma, chociaż ciotka też) zajmuje się połowem i przetwórstwem tuńczyków. Dzięki Karen przetwórnia Pociecha zarabia miliony - a pomysł związany z tuńczykami jest jedynym dobrym i wielkim pomysłem, jaki przez całe życie przyszedł Karen do głowy.

Delfinów w tej książce na szczęście jest niewiele, podobnie jak rajskich plaż i "dzikich dzieci". Sabina Berman pozwala jednak śledzić sposób myślenia osoby autystycznej, które wolne jest od stereotypów, rutyny i skrótów myślowych. Jak możemy przeczytać, autorka zajmuje się pisaniem scenariuszy filmowych i to widać, w moim odczuciu bowiem, "Dziewczyna..." jest gotowa do przeniesienia na ekran. I chciałabym, żeby tak się stało, oczywiście zdążyłam już obsadzić w myślach główne role :)

Polecam, tym bardziej, że jest to pierwsza książka z bohaterem cierpiącym na autyzm, jaką miałam okazję przeczytać, a nowe doświadczenia literackie są zawsze mile widziane :)

S. Berman, Dziewczyna, która pływała z delfinami, Znak, Kraków 2011, s. 231.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Ciąg dalszy niech szybko nastąpi (A.McCall Smith - Miłość buja nad Szkocją)


Nad książkami z serii "44 Scotland Street" rozwodziłam się już przy okazji pisania o dwóch poprzednich tomach. "Miłość buja nad Szkocją" utwierdziła mnie w przekonaniu, że książki Alexandra McCall Smith warto czytać, bo są po prostu świetne: dowcipne, a jednocześnie mądre, poruszające poważne kwestie (np. w tym tomie umiera jeden z bohaterów), ale też autor nie stroni od nieco groteskowych i absurdalnych pomysłów (jedna z bohaterek rusza tropem piratów, z tymże słowo "pirat" w praktyce okazuje się znaczyć coś innego, niż Domenica początkowo myślała).

Pisarz powraca do wątków, które czytelnik zna już z poprzednich tomów. Irene nadal realizuje "projekt Bertie", lecz jednocześnie oczekuje na kolejnego potomka, Pat wciela się w rolę współczesnego Czerwonego Kapturka i prowadzi manewry ze współczesnym wilkiem, Cyril, pies ze złotym zębem, gubi się, a Matthew próbuje "coś" zrobić ze swoim życiem. Ot, banalna codzienność w najlepszym, edynburskim wydaniu. I nie ukrywam, że z każdym kolejnym tomem, moja sympatia do tej serii wzrasta. Tym bardziej, i to jest dla mnie świetna niespodzianka, tytuł następnej książki będzie brzmiał: "Świat według Bartiego". Czy już pisałam, że kocham tego rezolutnego sześciolatka, która potrafi "zagiąć" jednym pytaniem francuskiego wykładowcę?

Swoją drogą, malutka dygresja. Ci, co czytali wcześniejsze książki tego autora zapewne pamiętają, że Irene uparcie ubierała swojego synka z ogrodniczki koloru "zgniecionej truskawki". W "Miłość buja nad Szkocją" Matthew kupił sobie kaszmirowy sweter o barwie... "przybrudzonej owsianki". A podobno mężczyźni nie znają się na kolorach... :)

Dygresja numer dwa: zastanawiam się, który współczesny pisarz miałby odwagę podjąć się podobnego wyzwania, jak Alexander McCall Smith i publikować powieść w odcinkach w codziennej gazecie. Od czasu, kiedy dowiedziałam się, że moja wielka, studencka miłość, czyli "Emancypantki" Prusa, także były początkowo drukowane w odcinkach, marzę, aby wciągnąć się w jakąć porywającą powieść, którą ktoś zechce mi dawkować po odcineczku... Ech, chciałabym :)

Gorąco polecam "Miłość buja nas Szkocją". książki z tej serii są tymi, na które ostatnio czekam najbardziej :)

A.McCall Smith, Miłość buja nas Szkocją, MUZA, Warszawa 2011, s. 351.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Wygraj sobie książkę :)


Nad książką Pawła Pollaka "Między prawem a sprawiedliwością" piałam z zachwytu w TYM poście.
Dlatego ogromnie się ucieszyłam, gdy udało mi się nie tylko porozmawiać z autorem, lecz także uzyskać trzy egzemplarze książki, które można wygrać.
Wywiad i zasady konkursu znajdują się TU - proszę zerknąć i docenić, na jakie fajne zadanie konkursowe, przy aprobacie i pomocy autora, wpadłam :)

niedziela, 5 czerwca 2011

Jedynki górą - rzekła maszyna losująca :)

NIEDOPISANIE, bardzo proszę o przesłanie mi adresu (slowoczytane@blogspot.com), gdyż maszyna losująca, w której to zaszczytnej roli wystąpiła moja mama, wydała werdykt: Jedynka! Bo była pierwsza, to niech ma!

No to masz, "Nie zawrócę" Jolanty Guse wędruje do Ciebie :)

PS Nie zapomnij podać dalej! :)

piątek, 3 czerwca 2011

"Nie zawrócę" lubię i oddam :)


W kwietniowym "Sensie", kilka dni temu, przeczytałam bardzo fajny tekst o Szczęściarzach. Mówił on o ludziach, którzy wychodząc po bułki do sklepu, poznają miłość swojego życia. Na imieninach u krewnych dostają propozycję super pracy, taksówkarz podsuwa im ofertę kupna świetnego samochodu po okazyjnej cenie, a odnalezieni na Facebooku starzy znajomi zapraszają do swojego domu pod Paryżem. Dalej autorka stwierdza, że życiowi farciarze faktycznie istnieją, jednak nie jest to skutkiem jakiejś wyjątkowo korzystnej konstelacji gwiazd, lecz pewnych umiejętności, jakie każdy z nas może nabyć. Z grubsza chodzi o to, żeby próbować nowych rzeczy, nie trzymać się ściśle planu, wierzyć w swoje szczęście i wierzyć w innych. Podobno tyle wystarczy - być może.

W każdym razie artykuł ten skojarzył mi się z książką Jolanty Guse, która właśnie o takim życiowym szczęściu mówi, chociaż zaczyna się od katastrofy. Laura, która przyzwyczajona jest do wystawnego życia w Madrycie, nagle dowiaduje się, że mąż zdradza ją z kobietą o dwadzieścia lat od niej młodszą. Laura może zostać i pogodzić się ze swoją rolą zdradzanej lub może wrócić do Polski, nie mając nic. Oczywiście wybiera to drugie. I zaczyna się.

Kobieta nagle staje się zdana na samą siebie, na swoje umiejętności i swoją wiedzę. A jaki jest obecnie rynek pracy - każdy widzi i wie. Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności i wspaniałym ludziom, Laura wychodzi na prostą. Nie od razu, rzecz jasna.

Pewnie stwierdziłabym, że książka ta grzeszy schematyzmem, ale nie. Owszem: taka fabuła już była. Ale to, jak bohaterka zakasała rękawy i zaczęła walczyć, szczerze mi zaimponowało. Zachwycił mnie jej opór, zaciśnięte zęby i jedna myśl w głowie: Nie dam się! Podobało mi się to, że Laura na siłę nie szukała faceta, w którego ramionach będzie mogła się skryć, lecz mimo pięćdziesiątki na karku, zaczyna się uczyć, rozwijać, dojrzewać. Jedyne, co mi się nie podobało i o czym uczciwie piszę, to taki trochę "łopatologizm" autorki i zdania w stylu: Mam prawo..., Należy mi się..., Zawsze sobie poradzę, bo mam prawo i należy mi się... Nie lubię moralizowania w książkach, tym bardziej, kiedy to moralizowanie dotyczy rzeczy znanych i takich, o których sama wiem lub do których sama bym doszła - a tu podane są jak na dłoni, w dość nachalny jednak sposób. Co nie zmienia faktu, że polecam: na chandrę, marazm i apatię, na życiowe dołki i "podgórki".

A że dobrymi rzeczami należy się dzielić, chętnie oddam swój egzemplarz w dobre ręce. Proszę o zgłoszenie chęci posiadania w komentarzu i deklarację, że po lekturze poda się książkę dalej, w niedzielę, jeśli trzeba będzie, zrobię losowanie :)

Miłego weekendu Wam życzę, ja zaś będę świadkiem pięknej chwili, kiedy moja przyjaciółka będzie przysięgać, że TEN I ŻADEN INNY :)