piątek, 30 grudnia 2011

Ja już wiem, do kogo wędruje "Miłość we Wrocławiu" :)

Tadam, tadam... książka o Wrocławiu i miłości wędruje do Oliwii - strona random.org nie może się mylić :)


Oliwio, gratuluję! I odezwij się koniecznie, żebym mogła wysłać książkę! :)

A wszystkim serdecznie dziękuję za udział w zabawie! :)

czwartek, 29 grudnia 2011

O tym, jak zostać zakutym łbem (Kodeks wygranych - Krzysztof Król)

Książkę Krzysztofa Króla skończyłam czytać w dobrym momencie, ale też z premedytacją przetrzymałam ją na półce  ponad miesiąc. No bo cóż, nie ukrywajmy "X. Kodeks wygranych", działa jak potężny kopniak w cztery litery, co przed Nowym Rokiem, który niesie ze sobą nowe szansy, nowe plany i nowe wyzwania, jest bardzo wskazane. Początkowo nie planowałam spisywać postanowień noworocznych na 2012 rok, ale książka ta uświadomiła mi bardzo prostą rzecz: jak mam dojść dokądkolwiek, skoro nie wiem, gdzie chcę iść i nie znam ścieżki, która zaprowadzi mnie do celu?

Dlatego też spędziłam dzisiaj kilka godzin (tak! Naprawdę tyle mi to zajęło!) na spisaniu tego, jak wyobrażam swoje życie za pięć lat, jakie są moje największe marzenia, jak i kiedy chciałabym je zrealizować. Szczegółowo zaplanowałam sobie styczeń, ale tak realnie i konkretnie, określiłam, na czym zależy mi w pierwszej kolejności i kiedy dokładnie chciałabym cieszyć się rezultatami.

Tymczasem wracając do samej książki. Jeśli interesujecie się literaturą z zakresu samorozwoju i motywacji, to z pewnością część wiedzy, jaką przekazuje Krzysztof Król, będzie Wam znana - autor zresztą nie ukrywa, że sam dużo czyta i ma swoje autorytety, na które w książce się powołuje. Nie ukrywa też, że nie ma ideałów. Że model życia, kiedy wstajemy o 5 rano, a kładziemy spać o 23, a 18 godzin wypełniamy ciężką pracą, jest nierealny. Sama doskonale wiem, że niemożliwe jest np. zdrowe odżywienie przez 100% czasu, chociaż bardzo się staram. Mogę jeść zupę z soczewicy, mogę nie jeść po 19, mogę przez miesiąc obejść się bez słodyczy - ale po tym czasie po prostu muszę zjeść pizzę, zagryźć czipsami i popić piwem - wszak człowiekiem jestem i nic, co ludzkie... Autor przestrzega przed "ciemną stroną mocy" tego, o czym pisze, czyli przed pułapką idealizmu. I tym mi szczerze zaimponował, bo akurat ze stwierdzeniem "czasem sobie odpuść" nie spotkałam się w żadnym poradniku, które do tej pory zdarzyło mi się przeczytać.

O czym jest "Kodeks zwycięzców"? Tak naprawdę o sprawach bardzo prostych.
O tym, żeby się nie poddawać, bo na sukces czasem czeka się latami.
O tym, że każdy dzień to nowa szansa, by zacząć wszystko od początku.
O tym, że mamy dokładnie tyle, na ile się odważymy.
O tym, że przegranym nie jest ten, kto ponosi spektakularne klapy, lecz ten, kto w ogóle nie próbuje.
No i jeszcze o tym, że najwięcej zależy od tego, co mamy w głowie.


Myśleć pozytywnie! Do przodu! Poznawać nowe rzeczy! Osiągać kolejne cele! Wytyczać sobie nowe! Uśmiechać się! Cieszyć się tym, że mamy to życie, jakiekolwiek by ono nie było, bo inne nie będzie nam dane!

Wierzcie mi, to nie są puste frazesy. Sama powtarzam je sobie od kilku miesięcy... i to działa! A książka Krzysztofa Króla uczy, jak być takim "zakutym łbem", który uparł się, że będzie szczęśliwy, że mu się uda, że w każdej sytuacji sobie poradzi. Gorąco polecam!

PS Książka zawiera płytę z czterema godzinami szkoleń.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni Sensus.

K. Król, Kodeks wygranych. X przykazań człowieka sukcesu, Sensus.pl, 2011, s. 286.


środa, 28 grudnia 2011

wrocLOVE! (Komu książkę, komu?)

Napisz opowiadanie na zadany temat. Takie polecenie bardziej kojarzy mi się ze szkołą, niż z literaturą, ale w przypadku tej książki właśnie tak było. Kilkunastu autorów i jeden wspólny cel: napisać tekst, który będzie opowiadał o miłości i o Wrocławiu. Temat, na pierwszy rzut oka, ograny do bólu. Co z tego, że we Wrocławiu, skoro przecież nie jest tak, że inaczej kocha się we Wrocławiu, inaczej w Poznaniu, a jeszcze inaczej w Jeleniej Górze. Pomysł więc mocno ryzykowny, aleee... No właśnie: dzięki temu "ale" książka się broni. A chodzi tu o dobór autorów.

Stefan Chwin, Inga Iwasiów, Ignacy Karpowicz, Wojciech Kuczok, Maciej Malicki, Łukasz Orbitowski, debiutująca Joanna Pachla, Edward Pasewicz, Andrzej Pilipiuk, Mara Syrwid, Grin-Grzegorzewska-Świetlicki, Krzysztof Varga, Andrzej Ziemiański. I chociaż patrząc na na tę listę odzywa się we mnie feministka i mam ochotę zapytać: czemu w tym gronie tak mało kobiet?, to przyznać trzeba, że nazwiska te robią wrażenie. 

I teraz tak: mam pewne swoje przyzwyczajenia literackie, mam rzeczy, które w opowiadaniach lubię bardziej lub mniej, dlatego też nie ukrywam, że dla mnie ten tom jest mocno nierówny. Na wstępie zraził mnie Stefan Chwin, który napisał tekst ckliwy i w gruncie rzeczy banalny - jak nie on. Dalej było już lepiej: opowiadanie Ingi Iwasiów o Annie Kowalskiej, Marii Dąbrowskiej i tajemniczej Marcie - mocno na plus. Ignacy Karpowicz... czy ja wiem? Pomysł ciekawy, świetnie napisane... ale scena łóżkowa z szesnastolatkiem - no jakoś nie. Wojciech Kuczok - TAK. Uwielbiam styl tego autora, który tutaj, w skondensowanej formie, wypada super. Maciej Malicki - świetna wycieczka po mieście, można poczuć klimat Wrocławia, tym bardziej, jeśli miasta się nie zna.  Łukasz Orbitowski - rewelacja! Dla mnie "Oddana" jest najlepszym testem w całym tym zbiorze. 

I tak dalej. Raz lepiej, raz gorzej - ale jak piszę: to tylko moja subiektywna ocena. Czytałam sporo recenzji  książki i to, co mi przeszkadza, innym się podoba.

I tak sobie myślę, że bardzo chętnie się książką podzielę. Szczególnie polecam tym zakochanym, również we Wrocławiu. Zadanie konkursowe? Nie ma. Proszę tylko zdeklarować chęć posiadania w komenatarzu. Konkurs rozwiążę w piątek, ok. powiedzmy, 12. Zatem: komu książkę, komu? :)

wtorek, 27 grudnia 2011

"Nigdy nie mów swojemu mężowi, że najbrzydsze z waszych dzieci jest podobne do niego" (Z pamiętnika niemłodej już mężatki - Magdalena Samozwaniec)

Magdaleną Samozwaniec zainteresowałam się nieco ponad rok temu, kiedy to na Targach Książki w Krakowie zakochałam się w Rafale Podrazie (no co?). Rafał Podraza jest ciotecznym wnukiem Madzi i to on odnalazł "Z pamiętnika niemłodej już mężatki". Nie jest to powieść, tylko zbiór wspomnień, felietonów, anegdotek i refleksji. Mój egzemplarz książki pochodzi z biblioteki i teraz mam dwa wyjścia: albo kupić sobie swój, albo po prostu nigdy go nie zwrócić. Nie ulega bowiem wątpliwości, że chcę mieć tę książkę na półce.

Madzia Samozwaniec, która utożsamiana jest głównie z tekstami satyrycznymi, miała to szczęście i przyszła na świat jako córka Wojciecha Kossaka - malarza "od koni". To otworzyło jej wiele drzwi, dzięki temu znała właściwie wszystkich krakowskich "wielkich". Jej młodość przypadała na dwudziestolecie międzywojenne, okres, który bardzo lubię, więc książka tym bardziej była dla mnie ciekawa. Samozwaniec wspomina swoje dzieciństwo, wspomina pracownię "tatki", opowiada o Jacku Malczewskim i "Boyu" Żeleńskim. Wiele smakowitych anegdotek dotyczy jej siostry - poetki, Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej, której wierszy, młodym dziewczęciem będąc, uczyłam się na pamięć.

Wspomnienia dotyczące domu i beztroskiego życia w Kossakówce, urywają się po wojnie. Ta bowiem zabrała Madzi wszystkich, których kochała: Mamidło, Tatkę, Marię, zwaną Lilką. Dalej autorka snuje opowieść o modzie, o wychowywaniu dzieci, o Paryżu i paryżankach i wielu innych sprawach. Nie brak w tym moralizatorstwa, ale zostaje ono zrównoważone ironią i poczucie humoru, której Samozwaniec nie brakowało.

"Z pamiętnika nie młodej już mężatki" jest również opowieścią o samej autorce: osobie śmiałej, utalentowanej,  zrywającej ze schematami i stereotypami, szczerze przywiązanej do swojej rodziny, a przy tym nieco szalonej. Chciałabym mieć taką ciocię, oj chciałabym... No i ogromny plus za fotografie. Właściwie wszystkie osoby i miejsca, o których jest mowa, zostały przedstawione na zdjęciach - ogromny, ogromy plus. Szczególnie długo wpatrywałam się w zdjęcie małej Madzi i Lilki. Nie mam pojęcia, z czego to wynika, ale dzieci urodzone prawie wiek temu wydają mi się... jakieś inne, od tych współczesnych - przynajmniej na zdjęciach.

I w tym miejscu powinnam skończyć, ale nie mogę się powstrzymać od przytoczenia jednej z historyjek, które Magdalena Samozwaniec przytacza. Otóż któregoś dnia w kotce Madzi odezwały się "hormony", Madzia pożyczyła więc od swojej znajomej kota, który, co cóż, na wysokości zadania się stanął. Madzia swoim oburzeniem, korzystając z ogólnie dostępnego na mieście telefonu, podzieliła się z przyjaciółką słowami: - Coś ty mi za samca przysłała? Najadł się, wyspał... i nic!". I skandal gotowy! Chciałabym zobaczyć miny osób, które przysłuchiwały się tej rozmowie :)

M. Samozwaniec, Z pamiętnika niemłodej już mężatki, W.A.B, 2009.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

A ja lubię święta, boooo... :)

Booo... dostaje się fajne prezenty, albo można sobie bezkarnie nakupować książek i głupio tłumaczyć, że przecież trzeba w święta kupować, żeby gospodarka w kraju nie padła. I tak wzbogaciłam się o:
- "Trucicielkę" Schmitta - Dorotka, dziękuję!
- "Mapę i terytorium" Houellebecqa - dziękuję samej sobie;
- "Marzenia i tajemnice" Danuty Wałęsy - mama dziękuję mi, ale że wszystko zostaje w rodzinie, to czuję się współwłaścicielką;
- Elif Safak "Lustra miasta" - Magdalenka, jesteś wielka!;
- "Każdy szczyt ma swój Czubaszek" - Skarletka dziękuję Skarletce!;
- "Fotografię smaku" Nasierowskiej i Majewskiego - Anuś, zapraszam na kopertki z marmoladą! :)

A poza tym obejrzałam dwa głupie filmy, których plakaty znajdują się poniżej - pierwszy słodki, że aż zęby bolą, drugi przewidywalny do bólu. Ale co innego miałam oglądać, skoro "Kevina samego w domu" puścili już w Mikołajki?


No i jeszcze dodam, że w tym roku obwód mojej talii pozostanie niezmieniony, a wręcz się zmniejszy, gdyż dzień przed Wigilią dopadł mnie jakiś wirus, mój żołądek zaczął fikać koziołki i z pyszności wigilijnych zjadłam tylko lukier i chleb z masłem. O! :)

Miłego dalszego świętowania!

sobota, 24 grudnia 2011

Życzę Wam talii Scarlett O'Hary...



... talii Scarlett O'Hary po świętach, singlom - narzeczonego,
chłopaka, kochanka przystojnego jak Heathcliff z "Wichrowych Wzgórz",
sparowanym - męża takiego, jakiego miała Magdalena Samozwaniec,
świąt radosnych i wesołych, jak u Borejków na Jeżycach,
zdrowia takiego, o jakim pisał Kochanowski,
szczęścia Byczka Fernando,
spełnienia marzeń, tak, jak spełniły się w "Jedz, módl się, kochaj",
a poza tym SAMYCH DOBRYCH KSIĄŻEK POD CHOINKĄ! :)

Tego życzę Wam ja - Ania!!!

czwartek, 22 grudnia 2011

Magiczny czas pomagania i... gotowania ("gotuj z sercem")

O książce "gotuj z sercem" mogę napisać w samych superlatywach, bo jest to książka kucharska - ideał. Z całym przekonaniem stwierdzam, że zajmie ona honorowe miejsce w mojej ciągle powiększającej się kolekcji tego typu pozycji (swoją drogą, muszę je kiedyś wszystkie sfotografować). Skąd te zachwyty?

Po pierwsze i najważniejsze: cały dochód ze sprzedaży "gotuj z sercem" przekazany zostanie na dożywienie dzieci w ramach Programu Pajacyk. Dane pokazują, że w Polsce niedożywionych jest 130 tys. dzieci, a na świecie prawie miliard. Dotychczas czytelnicy książki sfinansowali ponad 16 tys. posiłków, jednak, jak widać, do zrobienia nadal jest bardzo dużo. Więcej o samym projekcie można poczytać na TEJ stronie. 

Po drugie i równie ważne: książka "gotuj z sercem" powstała we współpracy z restauratorami i szefami kuchni z całej Polski. Magda Gessler, Marta Gessler, Robert Sowa, Joseph "Józek" Seeletso, Mikołaj Miszczak... i wielu innych. Są to osoby, dla których gotowanie jest miłością, sztuką, sposobem na życie. W książce można poczytać nie tylko przepisy na ich ulubione/popisowe dania, lecz również krótkie notki o nich samych i o miejscach w których pracują. I to właśnie te opisy były dla mnie chwilami ciekawsze niż same przepisy, pokazują one bowiem, jak różne można mieć podejście do przygotowywania posiłków, jak wiele własnych "filozofii" i ideologii wokół tej czynności powstało. Prostota, oryginalne łączenie smaków, pełna improwizacja lub też ścisłe trzymanie się receptur, niezmienionych od kilkudziesięciu lat - miłość do gotowania może przejawiać się na wiele różnych sposobów, ale jest w tym jeden wspólny mianownik: ogromna pasja, która czytelnikowi tej książki się udziela i sprawia, że ma on ochotę natychmiast przepasać się fartuszkiem i iść do kuchni gotować. 

Co do samych przepisów... Jest ich aż 166 i są ogromnie zróżnicowane. Dania kuchni staropolskiej sąsiadują z sushi i kuchnią francuską. Obok przepisu na sernik z białą czekoladą (zrobię!), pojawia się przepis na kotleciki warzywno - jaglane, obok których znajduje się spis składników potrzebnych do przygotowania gnochci z czarnymi oliwkami na sosie ze świeżych pomidorów z creme franche (to danie naprawdę da się przygotować ze składników dostępnych w markecie!). Są więc przepisy prościutkie, którymi można urozmaicić codzienne obiady oraz takie, których podanie sprawi, że nasi znajomi zaproszeni na kolację otworzą buzię ze zdziwienia. Dodam jeszcze, że każda potrawa opatrzona jest pięknym zdjęciem, co dla mnie, wzrokowca, jest bardzo istotne. 

Minusy? Nie ma minusów. Książka kucharska - ideał. Po prostu!

Za książkę serdecznie dziękuję portalowi




środa, 21 grudnia 2011

Jak zapamiętać liczbę trzydziestocyfrową? (Pamięć absolutna - Nishant Kasibhatla)

Ot, ciekawostka. W teście znajdującym się na początku książki "Pamieć absolutna" uzyskałam prawie maksimum punktów. Oznacza to, że "dysponuję niesamowitą pamięcią", z którym to stwierdzeniem pozwolę sobie się nie zgodzić. Nie pamiętam dat, o czym zawsze przypomina mi urażone spojrzenie bliskich, bo ZNOWU zapomniałam o kogoś urodzinach czy imieninach. Dziś w sklepie odstałam swoje w kolejce, a gdy pani sprzedawczyni zapytała, co podać, wyrecytowałam jej listę zakupów... z tymże zapomniałam o jednej pozycji. I wiedziałam, że czegoś brakuje, i główkowałam intensywnie... po czym, jasne!, przypomniałam sobie, o czym zapomniałam, gdy już wyszłam ze sklepu. Olejek migdałowy. Do makowca. No tak. 

Książkę "Pamięć absolutna" polecam takim zapominalskim jak ja. Tym, którzy nie pamiętają dat - do dziś nie wiem, jakim cudem całkiem nieźle zdałam maturę z historii - nie są w stanie spamiętać imion osób poznanych przed chwilą, uciekają im z głowy nazwiska aktorów, nie pamiętają tytułów filmów obejrzanych dzień wcześniej... Polecam ją jednak przede wszystkim osobom, które intensywnie się uczą i chcą sobie tę naukę usprawnić. Nishant Kasibhatla nie tylko w bardzo przystępny sposób wyjaśnia, jak funkcjonuje nasz mózg, ale też podaje szereg "trików", jak spamiętać obce słówka, pojęcia abstrakcyjne, liczby, dane statystyczne, imiona czy twarze. Bardzo przydatna umiejętność, zwłaszcza w czasach, kiedy jesteśmy zasypywani informacjami, które szybko i najlepiej na długo należy sobie przyswoić. 

Autor każdy rozdział, poświęcony innemu zagadnieniu, poprzedził stosownym cytatem. Dwa z nich spodobały mi się szczególnie:

Nigdy nie zapominamy tego, czego uczymy się z przyjemnością - święta prawda!

Dlaczego liczby są piękne? To tak, jakby pytać, dlaczego "Dziewiąta symfonia" Beethovena jest piękna. Jeśli nie znasz powodów, nikt nie może Ci tego wyjaśnić. Ja wiem, że liczby są piękne. Jeśli nie są, to nic nic jest piękne - czy ja wiem? Jako humanistka nigdy tak o liczbach nie myślałam i obawiam się, że nie będzie mi już dane odkryć ich piękna. Ale cytat ładny, nawet bardzo ładny :)

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni Sensus.pl.

N. Kasibhatla, Pamięć absolutna, Sensus.pl, 2011, s. 183.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Gdańska chryja! (Gdański depozyt - Piotr Schmandt)

Kryminał w kolorze sepii? Czemu nie! Bardzo lubię wszelkie książki w klimacie retro, więc do "Gdańskiego depozytu" podeszłam z dużym entuzjazmem. I nie zawiodłam się. Bo i wspomniany klimat fajny, i historia pasjonująca, i z zapartym tchem przewracałam kolejne kartki, pytając: "co dalej, co dalej?".

Autor książkę napisał tak, że czytelnik przez długi czas nie wie, kto jest kim. Władysław Osowski któregoś dnia otrzymuje tajemniczy list, którego treścią natychmiast dzieli się z dyrektorem Noskowskim (dyrektorem poważnym, bo Komisariatu Generalnego Rządu RP w Wolnym Mieście Gdańsk) i wybuchowym majorem Szalewskim. Autorem listu jest Georg Rook - o ile to jego prawdziwe imię i nazwisko. Informuje on, że posiada wiadomości o wielkim skarbie, którym strona polska powinna być zainteresowana. "Strona polska" oczywiście zainteresowana jest - i zaczyna się.

Georg Rook wkrótce, we własnym mieszkaniu, czuje delikatny dotyk ostrza noża na szyi i schodzi ze sceny. Kto go zabił i tak naprawdę za co? Na razie nie wiemy. Jakim jednam cudem kilka dni później Osowski dostaje kolejny list od... Georga Rooka? Tego również dowiadujemy się później,

Poszukiwanie skarbu trwa w najlepsze. W tym celu Osowski, Szalewski i Noskowski spotykają się z kolejnymi osobami, odbywają kolejne tajemnicze spotkania i narady, padają kolejne strzały i czytelnik co chwila ma przed sobą nową zagadkę, której rozwiązania byłam tak ciekawa, że przeczytałam "Gdański depozyt" w trzy godziny. I zdarzyło mi się w trakcie lektury nie tylko uśmiechać pod nosem, lecz także roześmiać. Jest to bowiem powieść, hmm, szpiegowska pełną gębą, ale też nie brakuje w niej komizmu, przede wszystkim wynikającego z charakteru bohaterów, a raczej bohaterek.

Stasia Królikowska, maszynistka w Komisariacie, szuka męża i nawet specjalnie się z tym nie kryje. Ma jednak kompleksy związane z pochodzeniem, chociaż stara się je ukrywać. Stasia jest zalotna, powabna, dziewczęca... i śmieszna. Tym bardziej, kiedy autor przedstawia, jak widzą ją inni, w tym kandydaci na potencjalnego małżonka.

Drugą postacią kobiecą, która wprawiła mnie w absolutny zachwyt, jest Wilhelmina van Clijs, zażywna matrona z nadwagą, która męża szukać nie musi, ponieważ już go ma. Nie przeszkadza jej to jednak szukać, a jakże, miłości, co sprawdza na jej głowę prawdziwe nieszczęście. Ale jakże pięknie ta kluska się za to odgrywa! Jakże piękną i krwawą zemstę obmyśla! 

"Gdański depozyt" łączy w sobie cechy komedii i tragedii jednocześnie. Jest to powieść, która zaskakuje dokładnością w opisie topografii przedwojennego Gdańska, ale też świetnie obmyśloną intrygą. Czytając, miałam dość dalekie skojarzenie z moim ulubionym serialem "Allo, Allo", ale też z klimatem filmów o Sherlocku Holmesie. W każdym razie: miłośnikom gatunku, choć nie tylko, powinno się spodobać. 

P. Schmandt, Gdański depozyt, Officynka, 2011, s. 310.

niedziela, 18 grudnia 2011

"Reszta jest...jedzeniem!" (Zapraszam do stołu. Kuchnia Jerzego Knappe)

 Kto zgadnie, gdzie ostatnio kieruję pierwsze kroki po wejściu do księgarni? Nie, wcale nie do półki z nowościami. Otóż od razu idę do działu kulinarnego i... dostaję małpiego rozumu. Wstyd się przyznać, ale wczoraj stoczyłam ciężką walkę sama ze sobą... bo chciałam kupić prezenty dla bliskich, a tymczasem najbardziej miałam ochotę zrobić prezent samej sobie i kupić kolejną książkę kucharską. Ych.

Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że właściwie wszystkie (no, większość) przepisów można znaleźć w internecie. No i co z tego, pytam? Przepis na stronie internetowej jest czymś ulotnym, często zapominam go sobie przepisać i ginie mi gdzieś w cyberprzestrzeni - chociaż mam swojej ulubione blogi kulinarne, na które zaglądam kilka raz dziennie. 

Ja lubię konkret. Lubię poczuć ciężar książki w ręku, powąchać strony, uważnie przyjrzeć się fotografiom. A potem lubię zamknąć się z książką w kuchni... i voila! Tym bardziej, że nie mam jeszcze na koncie żadnej spektakularnej klapy kulinarnej, więc jestem pełna wiary w swój talent. 


Książkę "Kuchnia Jerzego Knappe" testuję od prawie miesiąca. Znacie Jerzego Knappe? Ja wcześniej zupełnie nie kojarzyłam tej postaci, gdyż nie oglądam serialu "Przepis na życie", który emituje TVN. Skusiło mnie jednak to, jak o książce w "Papermint" opowiadała Agnieszka Pilaszewska. To ona jest autorką scenariusza serialu, od niej pochodzą teksty i wprowadzenia do przepisów. Dlatego też "Kuchnię Jerzego Knappe" czyta się trochę jak powieść: o gotowaniu przede wszystkim, jednak też o emocjach, przyjaźni, prowadzeniu restauracji. Książka nie ma typowego podziału na "zupy", "sosy" i "przystawki". W zamian zostały wprowadzone rozdziały, w których podaje się przepisy na dania, które fajnie przyrządza się z synem, na potrawy, które Jerzy Knappe chciałby zjeść na ostatniej uczcie w swoim życiu, czy też takie, które po prostu dobrze się Jerzemu kojarzą, bo np. jadł je w rodzinnym domu. Przepisy "po bożemu", czyli podzielone na "zupy", "sosy" i "przystawki", znajdziemy na końcu książki, co pozwala łatwo złapać orientację, co gdzie jest.

Jaka jest kuchnia Jerzego Knappe? Przede wszystkim prosta i dostosowana do polskich realiów, co jest dla mnie sprawą kluczową przy wyborze książki kucharskiej. Bo i co z tego, że jakiś przepis jest wspaniały, skoro nie mogę dostać połowy dostępnych składników? 


I w tym momencie zawstydzona wyznaję, że chociaż przetestowałam ok. 15 receptur z tej książki, nie mogę pochwalić się ani jednym zdjęciem, gdyż na dwa tygodnie zostałam pozbawiona aparatu.Dołączam natomiast dwie foty które można znaleźć w książce. A co gotowałam? Między innymi rewelacyjną zupę serową (na zdjęciu) - jest to najlepsza potrawa, jaką dotychczas przygotowałam według przepisu Jerzego. Cudo! Chętnym chętnie podam przepis drogą mailową - warto! Dalej: ziemniaczki pieczone z tymiankiem, które jadłam z kefirem i jajkiem sadzonym - proste i pyszne. Zdrowe batoniki domowej roboty - garstka płatków owsianych, kubek jogurtu naturalnego i już można wcinać. Naleśniki amerykańskie - wystarczyło nieco zmodyfikować znany mi przepis i otrzymałam zupełnie nowy smak. Krem z białej czekolady z wiśniami (na zdjęciu) - co z tego, że ma jakieś pięć milionów kalorii, skoro smakuje niebiańsko? I tak dalej, na tym nie koniec, ciąg dalszy z pewnością nastąpi, bo kruche ciasto z kremem cytrynowym kusi, oj kusi...

Czy polecam? No jasne! Chociaż nigdy nie byłam zwolennikiem "poserialowych" książek, ta jest bardzo chwalebnym odstępstwem od tej reguły. I przede wszystkim cieszy mnie to, że już ją trochę potłuściłam, trochę przybrudziłam ciastem, gdyż w przypadku książek kucharskich taka niedbałość zupełnie mnie nie oburza. Bardziej nieufnie podchodzę do książek podejrzanie czystych, stojących na półce, gdyż oznacza to, że nie gotuje się z nich, a więc są nieprzydatne. Tymczasem "Kuchnia Jerzego Knappe" pewnie mi się jeszcze trochę zniszczy - i bardzo dobrze!

Autorem fotografii jest Mariusz Robak.

"Zapraszam do stołu. Kuchania Jerzego Knappe", Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 198.

piątek, 16 grudnia 2011

"Każda historia ma wiele odbić" (W odbiciu - Jakub Małecki)

Myślałam sobie o książce Jakuba Małeckiego przy wieszaniu wyprasowanych firanek... Myślałam sobie o niej czyszcząc szklanki i ścierając parapet... I nawet teraz, kiedy zdecydowałam się zasiąść do pisania recenzji, nie do końca wiem, co o niej napisać, gdyż z jednej strony czuję zachwyt, z drugiej zaś rozczarowanie. A to dlatego, że:

Po lekturze "W odbiciu" dochodzę do wniosku, że tak naprawdę najważniejszy jest dla mnie wstęp i zakończenie powieści. Zdarza się, że książka zaczyna się tak rewelacyjnie, że siłą rozpędu przeczytam ją prawie całą i dopiero dwie strony przed końcem orientuję się, że tak naprawdę podobała mi się ona... średnio.  Bywa też tak, że powieść, którą czytałam bez większego entuzjazmu, ma tak wspaniałe zakończenie, że jestem w stanie zapomnieć o początku i środku, zostawiając sobie w pamięci to, co najlepsze, czyli ostatnie kilka kartek. Zdarza się również tak, że początek jest super, środek rewelacyjny, ale zakończenie... no cóż. I tak właśnie jest w przypadku "W odbiciu": byłam zachwycona, dopóki nie doszłam do ostatniej strony. A wtedy w mojej głowie wyświetlił się ogromny neon z pytaniem: TO WSZYSTKO?

Nad "Dżozefem" rozpłynęłam się z zachwytu. Podobało mi się w tej książce wszystko: począwszy od języka, przez niesamowitą fabułę, bo zdjęcie autora na okładce. "Dżozef" sprawił, że kupiłam sobie z marszu chyba z pięć książek Conrada, do czego nikt ani nic wcześniej nie zdołało mnie przekonać (inna kwestia, że nadal ich nie przeczytałam, ale na to już "Dżozef wpływu nie ma).

"W odbiciu", chociaż opowiada zupełnie inną historię, utrzymane jest w podobnym klimacie. Karolowi, szczęśliwemu mężowi i nieco już mnie szczęśliwemu bezrobotnemu, nagle zaczynają przydarzać się w równym stopniu niezwykłe, co straszne rzeczy. Zdradza go żona, umiera ciotka, teść i brat żony, potem najlepszy kumpel, on sam ledwo unika kalectwa lub nawet śmierci. W mieście dochodzi do mnóstwa wypadków, giną kolejne osoby, a Karolowi wydaje się (?), że widzi mężczyznę z głową psa... Rzeczy te zaczynają się dziać po tym, jak Karol wszedł do Mieszkania, w którym uduszono starego kompozytora... Mieszkania niezwykłego, dodać należy. I to wcale nie dlatego, że brakowało w nim kuchni i łazienki. Co ciekawe, wydarzenie przedstawione zostały z perspektywy kilku różnych osób, co sprawia, że powieść czyta się jeszcze lepiej.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie zakończenie. Raz dwa, szast prast... i już. Misternie budowana historia, która maksymalnie mnie wciągnęła ma słaby, jakby zbyt pospieszny finał. Dla mnie tak naprawdę niewiele zostało wyjaśnione, a to, co zostało jest jakby niepełne i chciałabym więcej. 

Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że "Dżozef" poprzeczkę postawił bardzo wysoko. Podejrzewam, że gdybym to "W odbiciu" przeczytała jako pierwsze, to może zakończenie aż tak bardzo by mi nie przeszkadzało i napisałabym, że jest to po prostu bardzo dobra książka - bo jest. Jeśli jednak ktoś nie czytał żadnej z tych powieści, to polecam zignorować chronologię i zacząć lekturę tego autora od "W odbiciu". Narobi ona bowiem ochoty na jeszcze - tego jestem pewna. A "Dżozef" - za to również ręczę - na pewno nie rozczaruje. Poza tym już teraz zaczynam polować na wcześniejsze książki sygnowane nazwiskiem Jakuba Małeckiego i z niecierpliwością czekam na kolejną!

J. Małecki, W odbiciu, Powergraph, 2011, s. 299.

środa, 14 grudnia 2011

Do czytania nie tylko pod choinką (Pensjonat - Lois Battle)

Ufff... "Pensjonat" Lois Battle to jedyna ""świąteczna" lektura, jaką zaplanowałam na Boże Narodzenie Anno Domini 2011, więc bardzo się cieszę, że trafiłam na powieść, w której nie ma wspólnego kolędowania, nie podkreśla się co chwila, że święta to czas wyjątkowy i trzeba się cieszyć, bohaterowie nie padają sobie w ramiona pod choinką i nie obiecują, że dołożą wszelkich starań, aby święta i cały następny rok były wyjątkowe. Ufff... jakie to szczęście, że tego nie ma!

Lois Battle napisała książkę o czterech nieszczęśliwych kobietach: matce i jej córkach. Josie, miła starsza pani, za nic nie może dogadać się ze swoim dziećmi, chociaż robi co może, unika konfrontacji, stara się dostosować. Wspomina swoje, jakby nie było, średnio szczęśliwe życie, u boku męża, który był wojskowym, nie stronił od kobiet i miał zupełnie inną wizję szczęścia niż żona.

Cam wyjechała z rodzinnego domu do Nowego Jorku. Nie wyszła za mąż, pracowała w wydawnictwie, co w oczach najbliższych zapewniło jej miano kobiety sukcesu. Cam jednak absolutnie kobietą sukcesu się nie czuje. Mało tego: ma świadomość, że przegrała życie.

Lila jest żoną polityka: człowieka miłego... i tylko miłego. Kobieta nie radzi sobie z córką - anorektyczką i synem wykazując postawę "należy mi się!". Nie przepada też za Cam, czemu daje wyraz w trakcie rodzinnej kolacji. Robi też coś jeszcze i to "coś" może przekreślić nie tylko całe jej dotychczasowe życie, lecz także zniszczyć życie najbliższych osób.

Evie zaś, ostatnia z sióstr, no cóż... Evie zawsze była ładna i, niestety, głupia. Ja do tych cech dodałabym jeszcze egoizm i "bluszczowatość". Kobieta ta oplatała się wokół mężczyzn, czyniąc z kolejnych związków sposób na życie. Tyle, że ten ostatni jest szczególnie nie do zaakceptowania przez rodzinę...

Nieoczekiwanie dla nich samych, Josie, Cam, Lila i Evie spotykają się na wigilijnej kolacji, która kończy się katastrofą. Mija rok, rok przełomowy dla nich wszystkich. Przez ten czas wiele się wydarza, zarówno dobrego, jak i złego. Kobiety znów spotkają się przy wspólnym stole, w nieco zmienionym składzie. Nie, tym razem też nie padają sobie w ramiona. Więcej: mają problem, by na niektóre tematy w ogóle rozmawiać. Ale... no właśnie, jest jedno "ale". Tym razem każda z nich jest szczęśliwa, chociaż to, co Josie nazywa szczęściem, Lili trudno zaakceptować. I odwrotnie: gdyby Josie dowiedziała się, w jaki sposób jej córka doszła do stanu względnego zadowolenia, pewnie złapałaby się za głowę i zapłakała, że przecież nie tak chciała swoje dzieci wychować.

Książka Lois Battle to słodko - gorzka historia, dla której choinka i wigilijny stół to tylko dekoracja, tło, a nie najważniejszy punkt odniesienia. Ogromnie spodobało się to, że nie jest ona przesłodzona, że autorka nie uległa pokusie i nie napisała "zabawnej, ciepłej, rodzinnej opowieści o magii świąt". Jest za to historia prawdziwa jak samo życie, z pełnokrwistymi bohaterami, którzy czasem płaczą, czasem są wredni, czasem robią coś głupiego, ale przez są czytelnikowi po prostu bliżsi. Polecam tę książkę jako antidotum na świąteczny lukier i "Last Christmas" lecące w radiu od listopada. A żeby jednak pozostać w klimacie świąt, jeśli nie wiecie co kupić pod choinkę mamie lub przyjaciółce, ta książka powinna je zadowolić :)

L. Bottle, Pensjonat, Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 453.

***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***     ***
Bardzo proszę, kliknijcie w baner konkursowy, który umieściłam po prawej stronie. Portal Stolikarnia organizuje konkurs, w którym do wygrania jest wyjątkowa książka kucharska "Gotuj z sercem", przygotowana przez Polską Akcję Humanitarną oraz najlepszych polskich restauratorów. O samym projekcie możecie przeczytać TUTAJ, natomiast w jednym z kolejnych postów podam więcej szczegółów na temat samej książki. W każdym razie polecam, bo i książka świetna, i idea zacna. 

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zajrzyj Skamandrytom na talerz (Smaki dwudziestolecia - Maja Łozińska)

Cukiernie, kawiarnie, restauracje... Bankiety, przyjęcia, proszone kolacje... Zakupy na targu, na hali, wystrój jadalni i wyposażenie kuchni... Co jadano, gdzie jadano, jak gotowano w przedwojennej Polsce? O wszystkich tych rzeczach pisze Maja Łozińska w książce, którą ze względu na format oraz zawrotną ilość zdjęć i obrazów, można też nazwać albumem. 

Autorka opisuje dwudziestolecie międzywojenne "od kuchni": zagląda na półmiski, podnosi pokrywki garnków, nadzoruje zakupy gospodyń i służących, przygląda się menu miejsc, gdzie najczęściej jadano, a także przytacza smakowite anegdotki o bywalcach słynnej "Ziemiańskiej", gdzie zbierali się Skamandryci. Opisuje też, jak stopniowo zaczęto odchodzić od kuchni staropolskiej, pokazuje, jakie zmiany, nie tylko kulinarne, wtedy zaszły.

I tak dwudziestolecie to narodziny reklamy. Napis "E.Wedel" pojawiał się wtedy tak często, że przyjeżdżający do Polski obcokrajowcy myśleli, że Polacy w ten sposób się witają ("-Ewedel, Halina!" - krzyczał pewien Hiszpan do swojej ukochanej). Wtedy też pojawiły się pierwsze foldery reklamowe i... sprzedaż wysyłkowa, która ułatwiła życie gospodyniom mieszkającym w mniejszych miastach i miasteczkach. W okresie międzywojennym można było trafić na "promocje", a obok wykwintnych pulard i foie gras, funkcjonowało "coś", co bardzo przypomina dzisiejszą zapiekankę. Kuchnia nadal była miejscem wstydliwym: ówczesne gwiazdy kina i estrady chętnie zezwalały na fotografowanie swoich pokoi kąpielowych, ale wpuścić fotografa do kuchni... o nie! Więcej: wpuścić kogokolwiek obcego do kuchni: nie ma mowy! Tę niechęć, aby fotografować miejsce, gdzie przygotowuje się posiłki, w książce widać. Zamieszczono całe mnóstwo zdjęć: sfotografowano handel uliczny, przekupki, stragany, bankiety, zastawy, jadalnie, półmiski, kawiarniane stoliki... ówczesnej kuchni jednak - nie uświadczysz!

A jeśli już przy fotografiach jesteśmy, to stanowią one clue tej książki. Opisywane miejsca można nie tylko sobie wyobrazić, ale też obejrzeć. Jest jednak jeszcze coś. Zawsze zachwycała mnie moda obowiązująca w dwudziestoleciu międzywojennym, toteż część zdjęć, na których uchwycono wytworne toalety pań i ich wysmakowane fryzury, oglądałam ze szkłem powiększającym w ręku. Cudne!

"Smaki dwudziestolecia" to książka doskonała pod każdym względem, piszę do bez żadnej przesady. Tematyka, która od jakiegoś czasu bardzo mnie interesuje, piękna, literacka polszczyzna, jaką posługuje się autorka, genialnie dobrane fotografie i obrazy, przepiękne wydanie... czego chcieć więcej?

M. Łozińska, Smaki dwudziestolecia, PWN, 2011, s. 184.

niedziela, 11 grudnia 2011

"Biorę kurs na dziewicze wody" (Nim zapadnie noc - Michael Cunningham)

Dobre książki to takie, których nie da się opowiedzieć. 
Nie wiem, gdzie przeczytałam to zdanie i nie wiem, czy do końca się z nim zgadzam, ale w przypadku książki "Nim zapadnie noc" na pewno tak. To, że w żaden sposób nie potrafię tej książki streścić, ba!, czuję, że nawet nie do końca potrafię ją scharakteryzować, sprawiło, że z recenzję zwlekałam prawie dwa tygodnie - i nic mądrego nie wymyśliłam. A Cunningham zachwycił mnie kolejny raz.

Kilka lat temu obejrzałam film "Godziny", a zaraz potem przeczytałam powieść. I śmiało mogę stwierdzić, że jest to jedna z "książek mojego życia". Fascynacja była tak silna, że poświęciłam jej i Virginii Woolf znaczną część pracy magisterskiej i nadal zajmuje ona bardzo ważne miejsce na mojej półce. 

Powiedzmy to od razu: "Nim zapadnie noc" jest słabsza od "Godzin", ale nic w tym dziwnego, gdyż "Godziny" to arcydzieło i nie wymagam od autora, by przeskoczył sam siebie. Nie zmienia to jednak faktu, że najnowsza powieść przypomina klimatem "Godziny". Autor drobiazgowo, z pedantyczną dokładnością, opisuje życie Petera - mężczyzny w średnim wieku, właściciela nowojorskiej galerii. Peter jest trochę snobem, wiedzie dość przeciętny żywot wraz z żoną Rebeką, która, mimo iż postronny obserwator może uznać ją za atrakcyjną kobietę, trochę go nudzi. Peter zastanawia się nad swoim życiem, analizuje je, snuje wspomnienia, próbuje dociec, dlaczego pewne sprawy ułożyły się w taki, a nie inny sposób (np. dlaczego nienawidzi go dorosła, jedyna zresztą, córka). Jego egzystencja jest jednak monotonna, przewidywalna. Dopiero dwa wydarzenia przerywają tę rutynę, chociaż trudno stwierdzić, czy sam zainteresowany jest z tego zadowolony, czy też nie.

Pierwszym z tych zdarzeń jest nieoczekiwana wiadomość, że przyjaciółka Petera umiera i na kilka ostatnich miesięcy postanawia całkowicie zerwać ze swoim dawnym życiem. Drugie, ważniejsze, to nieoczekiwane pojawienie się w mieszkaniu Petera Myłka, brata Rebeki. Chłopak fascynuje Petera, wytrąca go z utartych schematów, sprawia, że mężczyzna, nie bacząc na skandal, jest w stanie poświęcić swoje dotychczasowe życie. Nie, do romansu nie dochodzi, ale w głowie bohatera dzieje się prawdziwa rewolucja.

I w zasadzie tyle. "Nim zapadnie noc" to jedna z tych powieści, w których niewiele się dzieje, język jest dość wyważony, jednak z każdej strony aż kipią tajone emocje. Książki nie czyta się łatwo, można pogubić się z zakamarkach umysłu Petera - jednak wysiłek włożony z lekturę procentuje: przez długi czas nie chce wyjść ona z pamięci, a zakończenie nie tylko zaskakuje, lecz daje do myślenia. No i okładka: dawno nie trzymałam w dłoniach czegoś tak ładnego!

M. Cunningham, Nim zapadnie noc, Rebis, 2011, s. 272.

czwartek, 8 grudnia 2011

Siostry Magdalenki bis! (Diabelskie nasienie - Frances Reilly)

Wyobraźcie sobie taką scenę:  tuż przed Bożym Narodzeniem najstarsza siostra, Loretta, podsłuchuje, że następnego ranka matka zabiera ją i jej siostry do Belfastu. Dziewczynki są podekscytowane, bowiem nigdy wcześniej nie opuszczały swojego rodzinnego miasteczka. Następnego ranka, gdy jest jeszcze ciemno, chłopcy wychodzą do szkoły, matka zaś nakazuje ubrać się dziewczynkom. Loretta ma sześć lat, Frances dwa, zaś najmłodsza, Sinead, kilka tygodni. Matka zawozi dziewczynki do Ubogich Sióstr z Nazaretu i zostawia pod bramą. Zdezorientowane siostry trafiają do piekła. Piekło to polegało na niemal nieustannym biciu za każde najmniejsze przewinienie. Na porządku dziennym było poniżanie i obelgi. Frances relacjonuje m.in. wydarzenie, kiedy to jedna z zakonnic starła mocz z posadzki... jej twarzą i włosami! I wszystko to Ubogim Siostrom uchodziło bezkarnie, dziewczynki były tak zastraszone, że nawet kiedy ktoś obcy wchodził do sierocińca, nie miały odwagi powiedzieć, co tak naprawdę dzieje się za jego ponurymi murami. 

I teraz chyba najbardziej szokująca część tej historii. Wydarzenia te nie miały miejsca w XIX wieku czy wcześniej, lecz w drugiej połowie XX wieku, w Irlandii. Bohaterki są więc w wieku, mniej więcej, mojej mamy! Dziewczynki nie były ubogimi sierotami, jakie znamy z powieści sprzed stu lat. One nadal żyją i dopiero po upływie kilkudziesięciu lat miały odwagę wystąpić przeciwko swoim dręczycielkom. Autorka założyła rodzinę, ma swoje dzieci, jednak, jak sama pisze, przez całe swoje życie żyła w kłamstwie, wymazując z pamięci traumatyczne przeżycia (co do końca i tak się nie udało, gdyż zmagała się z nawracającymi atakami depresji i nerwicą natręctw). 

Inspiracją do tego, aby napisać książkę, podjąć psychoterapię i wstąpić na drogę sądową, był artykuł, jaki Frances przeczytała w gazecie. Otóż grupa kobiet oskarżyła zakonnice o maltretowanie psychiczne i fizyczne. W Frances wywołało to całą falę wspomnień, których już dłużej nie mogła dusić w sobie.

Książka ta jest wstrząsającym świadectwem kobiety, której zakonnice zrujnowały dzieciństwo i młodość, tym samym rzutując na całe jej życie. Jest to jedna z tych historii, przy których czytelnik z niedowierzaniem kręci głową i zastanawia się, jak to możliwe, że takie rzeczy nadal się dzieją. I jak to możliwe, że przez tak długi czas nikt nie interweniował i nikt nie powstrzymał tego, co się działo.

"Diabelskie nasienie" (tak Frances nazywały zakonnice) pochłonęłam w kilka godzin. Nie, wcale nie dlatego, że wciągnęła mnie fabuła. Po prostu tak jak Frances wiedziałam, że kiedyś w końcu musi ona opuścić mury sierocińca - ta myśl dawała jej siły w najcięższych chwilach - i chciałam jak najszybciej dotrzeć z nią do tego momentu, trzymając kciuki za powodzenie jej kolejnych ucieczek. I przyznaję, że do ostatniej strony dotarłam z ulgą. Że to już, że już po wszystkim, że Frances będzie mogła zacząć wszystko od nowa. I chociaż nie pisze ona, jak zakończył się proces, mam nadzieję, że jest to jasny punkt w jej życiorysie. Że, jakkolwiek banalnie i pompatycznie to zabrzmi, sprawiedliwość zatriumfowała. 

F. Reilly, Diabelskie nasienie, PWN, 2011, s. 283. 

wtorek, 6 grudnia 2011

Książka pod patronatem korriganów i Liczyrzepy* (Matka wszystkich lalek - Monika Szwaja)

Ależ ładną książkę skończyłam czytać w Mikołajki! Co prawda nie przyniósł mi jej Mikołaj, a listonosz, ale to nic. "Matka wszystkich lalek" udowadnia, że Monika Szwaja jest w świetnej pisarskiej formie i czyta się ją rewelacyjnie.

Jedna z głównych bohaterek, Claire - Klara, "kupiła" mnie od razu swoim zamiłowaniem do robótek ręcznych i tym, że sama wykonywała artystyczną biżuterię. Klara, wychowana na małej bretońskiej wyspie, niespodziewanie otrzymuje wiadomość, że ktoś bliski czeka na nią w Polsce, kraju jej rodziców. Dziewczyna nie ma dużo czasu, więc od razu decyduje się na podróż... i ta wyprawa zmienia całe jej życie.

Drugą historią, które toczy się równolegle, jest opowieść o losach Elżuni - Lizy. Jej dzieciństwo przypadło na okres II wojny światowej. Elżunia była śliczną blondynką z niebieskimi oczami, więc zabrano ją rodzicom i oddano do rodziny niemieckiej. Dziewczynka została wychowana na Niemkę, nienawidzącą wszystkiego, co polskiego. Jednak los lubi plątać ścieżki i sprawia, że Klara oraz Liza spotykają się w jednym domu, który wiele znaczy dla obu tych kobiet. 

Podobała mi się już poprzednia książką Moniki Szwai, Zupa z ryby fugu, jednak ta podoba mi się chyba jeszcze bardziej. Autorka pisze o czymś niezwykle istotnym: o poszukiwaniu własnej tożsamości i korzeni, jednak robi to w lekkim, gawędziarskim stylu - zresztą charakterystycznym dla siebie. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że chwilami jest może zbyt "lekko", że Klara aż za dobrze przyjmuje prawdę, którą zostaje niespodziewanie uraczona, a pojawienie się Lizy Kózki w domu w górach przyszło trochę za łatwo... ale to nic. Są to szczegóły które zupełnie nie zakłóciły mi odbioru tej powieści. 

Inne plusy "Matki wszystkich lalek"? Fantastyczna sceneria: najpierw wysepka gdzieś na Adriatyku, potem polskie góry. Fantastyczna historia Lizy, w którą bardzo zgrabnie została wpleciona Historia. Świetni bohaterowie drugoplanowi: bliźniacy Egon i Erwin, bliźniacy Minio i Kinia (ich mówienie wierszem - bomba!), pies Pajton (od Monty Pajtona), babcia - intrygantka... itd. 

Polecam książkę jako świąteczny prezent dla mamy, siostry, przyjaciółki - ja spędziłam nad nią kilka naprawdę miłych godzin!

* Gdyby ktoś nie do końca wiedział, o kogo chodzi w tytule: korrigany wyglądaj TAK, a Liczyrzepa TAK.

M. Szwaja, Matka wszystkich lalek, SOL, 2011, s. 350.

czwartek, 1 grudnia 2011

Nie wiem co napisać (Przypomnij sobie - Elina Hirvonen)

"Przypomnij sobie" przeczytałam mniej więcej dwa tygodnie temu i kilka godzin po lekturze stwierdziłam, że nie będę o niej pisać, gdyż po prostu nie potrafię tej pozycji ocenić. Sama nie wiem, czy literacki debiut Eliny Hirvonen podobał mi się, czy też nie, czy jest to książka "do polecenia" czy do "trzymania się od niej z daleka". A wszystko przez to, że "Przypomnij sobie" to zbiór przeraźliwie smutnych obrazów, z czego, wierzcie mi, ten przedstawiający maltretowane dzieci wcale nie jest najgorszy.

"Przypomnij sobie" opowiada historię rodzeństwa, Anny i Jonasza. Przeżyli oni piekło, o którym starają się zapomnieć, każde na swój sposób: mężczyzna popada w chorobę psychiczną, kobieta zaś zupełnie odcina się od przeszłości. Niestety: to piekło jest w nich i nie ma od niego ucieczki. W tej książce nie ma również grama optymizmu czy chociaż osób zadowolonych z życia.

Kiedy myślę o tej książce, widzę szare niebo i chmury ciężkie od deszczu. Albo jesienne pole zasnute mgłą... brrr. I pierwszy raz nie ma pojęcia, co więcej mogłabym napisać, nie chciałabym jednak zupełnie tej książki pominąć, gdyż mimo upływu czasu, nadal wracam do niej myślami. Dlatego po prostu odnotowuję fakt, że jest to jedna z pozycji przeczytanych w tym roku i kolejna z "Serii z miotłą", którą bardzo lubię. 

Znacie jakieś inne tytuły, które wywołują podobne uczucia?

E. Hirvonen, Przypomnij sobie, W.A.B. 2008, s. 177.

środa, 30 listopada 2011

Brzydkie słowo na "es" (Seks to zdrowie - Anna Sasin)

O książce Anny Sasin piszę "z pewną taką nieśmiałością" gdyż traktuje ona o... yhym, yhym, seksie. A jak tu o seksie pisać, gdy, po pierwsze, mimo XXI wieku, Paris Hilton i rozerotyzowanych mediów, jest to nadal temat tabu? A po drugie, mam te same rozterki co Boy Żeleński w 1907 roku: w języku polskim brakuje słownictwa erotycznego i mam wrażenie, że treść tego wiersza, który zresztą uwielbiam, jest nadal aktualna:
PIEŚŃ O MOWIE NASZEJ

Rzecz aż nazbyt oczywista,

Że jest piękna polska mowa:

Jędrna, pachnąca, soczysta,

Melodyjna, kolorowa,

Bohaterska, gromowładna,
Czysta niby błękit nieba,
Mądra, zacna, miła, ładna -
Ale czasem przyznać trzeba,

Że ten język, najobfitszy
W poetyczne różne kwiatki,
W uczuć sferze pospolitszej
Zdradza dziwne niedostatki;

Że w podniebnej wysokości
Nazbyt górnie toczy skrzydła,
A nas, ludzi z krwi i kości,
Poniewiera - gorzej bydła.

To, co ziemię w raj nam zmienia,
Życia cały wdzięk stanowi,
Na to - nie ma wyrażenia,
O tym - w Polsce się nie mówi!

Pytam tu obecne Panie
(By od grubszych zacząć braków):
Jak mam nazwać ... „obcowanie”
Dwojga różnej płci Polaków?

Czy „dusz bratnich pokrewieństwem”?
Czy „tarzaniem się w rozpuście”?
„Serc komunią” - czy też „świństwem”
lub czym innym w takim guście?

Choć poezji święci wiosnę
Wieszczów naszych dzielna trójka,
Polskie słownictwo miłosne
Przypomina - Xiędza Wujka!

Dowody najoczywistsze
Znajdziesz choćby w takim głupstwie,
Że polskiego słowa mistrze
Śnią o - „rui i porubstwie”!!

W archaicznym tym zamęcie
Jak ma kwitnąć szczęścia era.
Gdzie zatraca się pojęcie,
Tam i sama rzecz umiera!

Ludziom trzeba tak niewiele,
By na ziemi niebo stworzyć -
Lecz wykrztusić jak: aniele,
Ja chcę z tobą - „cudzołożyć”!!?

Jak wyszeptać do dziewczęcia:
Chcę - „pozbawić cię dziewictwa”;
Nie obawiaj się „poczęcia”,
Kpij sobie z „ja-wno-grze-szni-ctwa”!

Jak kusić głosem zdradzieckim,
Wabić słodkich zaklęć gamą?
Każdy wyraz pachnie dzieckiem,
Każde słowo drze się „mamo!”

Nazbyt trudno w tym dialekcie
Romansowe snuć intrygi:
Polak cnotę ma w respekcie
Lub „tentuje” ją - na migi!

Stąd, gdy w Polsce do kolacji
„Płcie odmienne” siądą społem,
Główna cząstka konwersacji
Zwykła toczyć się - pod stołem ...

Niech upadnie ci serweta -
Człowiek oczom swym nie wierzy:
Gdzie mężczyzna? Gdzie kobieta?
Która noga gdzie należy?

Pantofelków, butów gęstwa
Fantastycznie poplątana,
Stacza walki pełne męstwa:
Istny Grunwald Mistrza Jana!

Tak pod stołem wieczór cały
Gimnastyczne trwa ćwiczenie,
A  p r z y  stole - komunały
O Żeromskim lub Ibsenie ...

Lecz najcięższą budzi troskę,
Że marnieje lud nasz chwacki,
Że już cichą, polską wioskę
Skaził żargon literacki;

Na wieś gdy się człek dobędzie,
Chcąc odetchnąć życiem zdrowszem,
Słyszy: „Kaśka, jagze bendzie
Wzglendem tego co i owszem ...”

Anna Sasin jest psychologiem, seksuologiem, certyfikowanym trenerem i coachem. Mnie przede wszystkim kojarzy się jednak z programem "Chcę być piękna", gdzie była jurorką. W swojej książce pisze o rzeczach tak oczywistych, że aż... można o nich zapomnieć. Bo to, że z partnerem należy rozmawiać, wie każdy. Że trzeba go słuchać, wspierać, reagować na jego potrzeby - to też oczywiste. To, że związek ewoluuję i że na każdym etapie trzeba o niego dbać - to także truizm, tylko ile osób tak naprawdę przestrzega tych zaleceń?


Każdy człowiek to odrębny wszechświat, związek dwojga ludzi jest więc czymś ogromnie skomplikowanym. Uważam, że jest tak, że nawet jeśli coś sprawdza się w przypadku jednej pary, u drugiej skuteczne może okazać coś dokładnie przeciwnego. Dlatego też nie do końca wierzę w prawdy objawione, jakie serwuje np. Cosmopolitan. Ale... no właśnie. Książka Anna Sasin Cosmopolitana na szczęście nie przypomina. Dla mnie "Seks to zdrowie" to takie trochę vademecum, zbiór prawd uniwersalnych, jak postępować w związku i wydaje mi się, że lektura tej książki może przydać się każdej parze. Jest to rzecz, którą z pewnością warto mieć na nocnym stoliku i raz na jakiś czas poczytywać sobie wzajemnie przed snem... lub niekoniecznie snem :)


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości księgarni Sensus.pl.


A. Sasin, Seks to zdrowie, Sensus.pl, 2011, s. 152.

wtorek, 29 listopada 2011

Mój drogi Sherlocku, mój jeszcze droższy Watsonie (A. Horowitz, Dom Jedwabny)

No, no, no... "zaliczyłam" pierwszego w swoim życiu Sherlocka Holmesa! Co prawda nie jest to Sherlock oryginalny, bo jego autorem nie jest Artur Conan Doyle, ale to nic, nieważne. Sherlock to Sherlock - tym bardziej, że na oryginał w swoim czasie przyjdzie czas :)

"Dom Jedwabny" to kryminał w starym stylu. Sherlock używa lupy, wozi się dorożką, a swoje przemyślenia i obserwacje przedstawia oskarżonym w kwiecisty i kulturalny sposób - a ci cierpliwie czekają, aż skończy, ewentualnie podrzucają mu nowe wątki do sprawy, którą prowadzi. A sprawa jest wielce pogmatwana.

Cała historia zaczyna się niewinnie. Do Holmesa i jego wiernego towarzysza, Watsona, przychodzi marszand wimbledońskiej galerii. Uważa, że jest śledzony przez człowieka w kaszkiecie, który przybył za nim aż z Ameryki, bo dokonać zemsty. Człowiek w kaszkiecie zostaje jednak znaleziony w nożem w szyi, siostra marszanda gwałtownie podupada na zdrowiu, w bestialski sposób zostaje zamordowany mały ulicznik, na którego nadgarstku widnieje jedwabna wstążka, podobna do tej, którą ktoś podsyła Holmesowi. To jednak dopiero początek! Sherlock trafia do więzienia za zabójstwo siostry zamordowanego chłopca, Watson nie może w to uwierzyć i podejmuje śledztwo na własną rękę, trafiając na aferę tak potężną, w którą zamieszane są osoby na tak wysokich stanowiskach, że na ujawnienie całej sprawy kronikarz godzi się dopiero sto lat po swojej śmierci. 

Tempo tej powieści jest zawrotne, mimo iż nie ma tu pościgów i strzelanin (no dobra, jeden pościg jest: powozem po oblodzonej ścieżce!). Co chwila dochodzą nowe watki, nowi bohaterowie i nowe motywy, jednak bez problemu udaje się to wszystko ogarnąć. A gdy dochodzimy do końca i kolejne elementy tej układanki wskakują na swoje miejsce, wtedy w pełni możemy docenić kunszt opowieści. Nie ma tu bowiem miejsca na przypadkowe sceny i dialogi, wszystko czemuś służy, wszystko się z czymś łączy. No i ta słynna angielska flegma, mgła skrywająca mroczne tajemnice najpodlejszych dzielnic Londynu, wspaniałe, nieco trącące myszką dialogi ("Drogi Sherlocku", "Mój druhu Watsonie") - wszystko składa się na niepowtarzalny klimat tej powieści. Świetny przerywnik i odpoczynek od kryminałów, których akcja rozgrywa się w nowoczesnych laboratoriach! Gorąco polecam!

A. Horowitz, Dom Jedwabny, Rebis, 2011, s. 304.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lektura jak spotkanie starych znajomych (A.McCall Smit - Świat według Bertiego)

Z każdym kolejnym tomem "44 Scotland Street" nie tylko coraz bardziej lubię bohaterów tej serii, ale również autora. Bo wyobrażam sobie, jak fantastycznym człowiekiem musi być ktoś, kto pisze takie książki - i mam nadzieję, że moje wyobrażenie nie jest błędne.

"Świat według Bertiego" to czwarta (już czwarta!) część przygód mieszkańców Edynburga, a więc z bohaterami przywitałam się jak ze starymi znajomymi. Tym razem jednak spotkał mnie leciutki zawód: tytuł sugeruje, że główny bohaterem tomu będzie mój ukochany sześcioletni Bertie - a niestety nie jest. Autor poświęca mu dokładnie tyle samo miejsca, co innym bohaterom. Ale to tylko taki drobiazg, gdyż całość kolejny raz czyta się świetnie. 

O czym autor pisze w odsłonie czwartej? O drobiazgach, ale też dość poważnych zmianach, które spotkały bohaterów. Bruce - najbardziej niesympatyczna postać - postanawia wreszcie się ustatkować... jednak może w niekoniecznie taki sposób, jaki zaplanowała jego "wybranka". Matthew, ciapowaty właściciel galerii, który wciąż nosi sweter w kolorze przybrudzonej owsianki i spodnie koloru zgniecionej truskawki, rozstaje się z Pat i... wpada jak śliwka w kompot w nowy związek. Angus tymczasem rozpacza po tym, jak aresztowany został jego ukochany pies ze złotym zębem - Cyril. Bertie natomiast, najsłodsze dziecko świata, doczekał się brata, jednak braterską miłość zatruwa mi Irene - najbardziej upierdliwa matka świata.

Więcej nie zdradzę - doczytajcie sami, tym bardziej że wiem, iż wiele osób zaglądającego na mojego bloga tak jak ja śledzi przygody mieszkańców Scotland Street. Moi drodzy, na pewno się rozczarujecie: autor kolejny raz serwuje nam porządną dawkę humoru i optymizmu, a wszystko to zabawione jest lekką nutką refleksyjności. Gorąco polecam!

A. McCall Smith, Świat według Bertiego, MUZA, 2011, s. 343. 

czwartek, 24 listopada 2011

Przegapiałam urodziny własnego dziecka!!!

No proszę! Byłam święcie przekonana, że mój blogasek dwa latka skończy 29 listopada - a tymczasem urodziny były 4 dni temu!!! Co ze mnie za matka??? Co ze mnie za blogerka? Co za wstyd! Zamiast świętować - idę się wstydzić, o!

środa, 23 listopada 2011

Ile zapamiętujecie z przeczytanych książek?

Mapy myśli... na pewno spotkaliście się z tym sposobem notowania - jednak zastanawiam się, czy ktoś faktycznie z niego korzystał? Ja po przeczytaniu książki, a w zasadzie książeczki, Marcina Matuszewskiego i Radosława Lasko jestem w równym stopniu zachęcona, co nieprzekonana. A zainteresowała mnie ta pozycja głównie dlatego, iż sporo miejsca poświęca się w niej temu, co i ile zapamiętujemy w trakcie lektury.

Co mnie zachęca do tej metody? Skuteczność. Przede wszystkim jest ona zgodna ze sposobem, w jaki pracuje nasz mózg. Nie myślimy bowiem całymi zdaniami, lecz obrazami, słowami - kluczami, operujemy skojarzeniami. Notatki linearne natomiast są zaprzeczeniem tego procesu, poza tym ich tworzenie, a potem czytanie i nauka z nich zajmuje dużo czasu i jest mało skuteczna - tak twierdzą autorzy. Mapy myśli pod tym względem tradycyjne notatki biją na głowę. 

Dalej: MM podobno świetnie sprawdza się wtedy, jeśli chcemy zapamiętać treść książki. Czytam dużo, ale równie dużo zapominam - i to niestety boli. Tym bardziej, że samo czytanie, to najmniej efektywna forma zapamiętywania. Średnio książkę, która ma 300 stron, czytamy ok. 6-8 godzin. Po dwóch tygodniach pamiętamy zaledwie 10% tego, co przeczytaliśmy - straszne!

Jakie są propozycje? Podkreślać i zaznaczać w trakcie czytania, a następnie na podstawie tego zrobić MM. Później zawartość książki można sobie błyskawicznie powtórzyć.

Czy ktoś z Was notował treść książki właśnie w ten sposób? Wiadomo, że nie będę rozrysowywać wszystkich czytanych lektur, ale np. żałuję, że "Ręki Flauberta", o której pisałam wczoraj, nie mam w notatkach. A tym, co mnie zniechęca, są moje własne przyzwyczajenia - jakoś nie wyobrażam sobie siebie siedzącej z kredkami i rysującej bohomazy. 

To tyle wieczornych rozważań... być może następna recenzja będzie właśnie w formie mapy myśli! :)

Nad książką podumałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Sensus.pl.

M. Matuszewski, R. Lasko, Mapy myśli, Sensus.pl, 2011, s. 144.

wtorek, 22 listopada 2011

"Chciałbym być krową, żeby jeść trawę" - (Ręka Flauberta - Renata Lis)

Dlaczego tak rzadko czytam biografie? Otóż dlatego, że w większości mnie one, no cóż, nudzą. Co z tego, że człowiek był ciekawy, że miał niesamowitą biografię, że wiele dokonał i jego życie mogłoby stać się kanwą jakiegoś filmu, skoro biografia wciśnięta w zdania typu "Urodził się w roku tym i tym jako syn tego i tej, nauki pobierał...", a wszystko to opatrzone cytatami, przypisami i potężną bibliografią, jest po prostu nudna?

Biografie byłam zmuszona czytać na studiach, nad kilkoma prawie umarłam, a dobre wspomnienia mam właściwie tylko z dwiema książkami. Obie są autorstwa Jarosława Marka Rymkiewicza. Już tytuły są fajne: "Juliusz Słowacki pyta o godzinę" oraz "Aleksander Fredro jest w złym humorze". Kto nie czytał - polecam! Nawet jeśli niespecjalnie interesuje Was Słowacki i Fredro, to warto zajrzeć do tych książek chociażby po to, żeby sprawdzić, jak można pisać. Dla mnie jest to mistrzostwo świata!

Renata Lis  z J.M. Rymkiewiczem pracowała i, jak dobrze!, po części przejęła od niego sposób pisania. "Ręka Flauberta" zachwyciła mnie, oczarowała i w ogóle zła jestem na siebie, że zanim po książkę sięgnęłam, odleżała ponad miesiąc na półce. Bo na takie perełeczki biograficzne, które czyta się jednym tchem, a przy tym chłonie z nich całą masę informacji, nie trafia się często.

Przede wszystkim "Ręka Flauberta" nie przedstawia faktów z życia autora "Pani Bovary" w porządku chronologicznym - od tego jest kalendarium na końcu. Jest w niej móstwo faktów, ale też spekulacji: autorka często nie twierdzi, że coś stało się na pewno, lecz  zakłada, że mogło się stać - chociaż pewności już nigdy mieć nie będziemy. Opisuje nie tylko przełomowe momenty z życia pisarza, lecz także przedstawia z pozoru nieistotne detale, np. to, jak wyglądał gabinet Flauberta, co widział z okna, jakie układy łączyły go z guwernantką siostrzenicy.

Przede wszystkim jednak zakochałam się w samym Flaubercie. Autorka nie wystawiła mu pomnika i nie napisała laurki. Flaubert to mężczyzna, który zakochał się w egipskiej kurtyzanie i jej wspomnienie towarzyszyło mu przez resztę życia. To wuj, który zaopiekował się siostrzenicą po śmierci swojej ukochanej siostry. To przyjaciel, który głęboko cierpi, gdy ubiera do trumny swojego powiernika i bratnią duszę - Alfreda Le Poittevina, którego pożarł syfilis. Flaubert jest człowiekiem swojej epoki: spotyka się z Zolą i Turgieniewem, pisze do przyjaciół tysiące listów. Wreszcie: to pisarz z poparzoną prawą ręką, którą to rękę utożsamia właśnie z pisaniem. Może więc właśnie dlatego jego proza jest taka, a nie inna? 

Flaubert jawi mi się jako pisarz totalny, który dla sztuki jest w stanie poświecić wszystko, a jednocześnie wydaje mi się dość zabawnym fakt, że swoje utwory musiał zawsze "wyryczeć", wykrzyczeć je na głos, by sprawdzić, jak brzmią. Pisanie utożsamiał z ciężką pracą, nie wierzył w coś, co nazywa się natchnieniem: każdy jego tekst poprzedzony był dogłębną lekturą literatury fachowej, studiami, stosami notatek. Poza tym prawdopodobnie nigdy nie powiedział, że pani Bovary to on, a w liście do Caro pisał (chwaląc naturę), że "chciałby być krową, żeby jeść trawę" - co mnie jakoś dziwnie urzekło :)

Zakochałam się we Flaubercie i zakochałam się w książce Renaty Lis i mogłabym tak o nim - pisarzu i o niej - książce pisać i pisać.. Szczerze zachęcam do sięgnięcia po "Rękę Flauberta". We mnie przede wszystkim obudziła kompleks, który mam od dawna, kompleks Flauberta (bo przeczytałam "Panią Bovary" dwa razy... i na tym moja znajomość książek Flauberta się kończy) oraz sprawiła, że mam ogromną ochotę czytać biografie. Jak wyjdzie - zobaczymy :)

R. Lis, Ręka Flauberta, Sic!, 2011, s. 328.

czwartek, 17 listopada 2011

Kobieta zagubiona w czasoprzestrzeni (Krew na Placu Lalek - K. Kotowski)

Książka Krzysztofa Kotowskiego w zasadzie mogłaby nosić zupełnie inny tytuł, np. "Absolutna amnezja", "Kobieta nie do zapamiętania" czy "Nikt nic nie pamięta". Przyznaję jednak, że "Krew na Placu Lalek" brzmi o wiele lepiej niż moje propozycje :) A wysunęłam je dlatego, iż jest to książka o... zapominaniu właśnie.

Maria Chorodecka budzi się któregoś dnia w opuszczonym pałacu. Stoi przy niej mała dziewczynka, która prosi o pomoc. Ma w oczach strach, jednak długo nie potrafi powiedzieć, co ją tak przeraziło i czego się boi. Maria jest w równie trudniej sytuacji, gdyż próbuje odszukać swoją zaginioną córkę, a tymczasem ukradziono jej dokumenty i wszystkie pieniądze. Mało tego: policjanci, z którymi rozmawiała dzień wcześniej, zupełnie jej nie pamiętają!

Na Marię Chorodecką trafia w końcu policjant o pięknym nazwisku Symeon. Próbuje on pomóc kobiecie, na tyle, ile może, w całą sytuację wtajemniczając swoich dwóch kolegów z pracy: Szuchcika i Wieczorka. Historia tymczasem staje się bardziej skomplikowana, niż początkowo mogliśmy przypuszczać. Maria bowiem zostawia swój dziennik, w którym opisuje, co dokładnie jej się przydarzyło. Jednak opisać coś ze szczegółami, to nie znaczy rozumieć. Tym bardziej, jeśli np. dochodzi do spotkania z osobą, którą od prawie dwustu lat powinna nie żyć...

"Krew na Placu Lalek" trudno jest opowiedzieć, bowiem relacja z pamiętnika Marii miesza się z rozdziałami, w których opisane zostaje śledztwo prowadzone przez Szuchcika i Wieczorka. Dzięki zapiskom kobiety udaje im się trafić na międzynarodową aferę, w której ofiarami były, co chyba najbardziej przerażające, dzieci. Dlatego też nie brakuje tu przesłuchań i elementów, które sprawiają, że książkę tę czyta się jak świetny kryminał.

Jednak clue tej powieści w moim odczuciu jest inne. Autor bowiem uknuł fabułę, która (jakby to powiedzieć?) wychodzi poza ramy tego, co znamy i co jesteśmy w stanie objąć rozumem. Takie wątki "nie z tego świata" nie zawsze mi się podobają (vide: "Spadek" J.D.Bujak), wymagają one bowiem ogromnego wyczucia od autora. Bardzo łatwo można bowiem "przedobrzyć" i zamiast zaskoczenia, pozostaje lekki... niesmak. Tutaj jednak proporcje zostały zachowane. Mimo iż historia Marii wydaje się nieprawdopodobna, to jednak od początku do końca ją kupuję. 

Był taki moment, mniej więcej w połowie lektury, że myślałam sobie: "No ładnie! Naplątał, naplątał... i ciekawe, jak się teraz z tego wyplącze!". Zakończenie jest jednak chyba najmocniejszą częścią tej historii: kiedy to wszystkie elementy układanki zaczynają idealnie do siebie pasować i to, co wcześniej wydawało się dziwne i niejasne, nagle staje się logiczne (o ile przy tego typu "spekulacjach" można o logice mówić).

Książkę szczerze polecam. Jest to bowiem i kryminał, i powieść psychologiczno - obyczajowa, mało tego: zawierająca wątki paranormalne. Wszystkie jest jednak tyle, ile być powinno. A przyjemność lektury naprawdę ogromna!

K. Kotowski, Krew na Placu Lalek, Prószyński i S-ka. 2011, s. 408.

środa, 16 listopada 2011

Tu i teraz! (Spokój z każdym oddechem - Thich Nhat Hanh)

Oto kolejna książka z tych, o których w pełni będę mogła wypowiedzieć się dopiero za jakiś czas, gdyż to kolejna pozaycja, którą częściowa należy sprawdzić na własnej skórze. Jednak w odróżnieniu od książek relaksacyjnych, które do tej pory czytałam, ta jest bardziej... uduchowiona niż praktyczna.
"7 dróg do relaksacji" oraz "Droga do wewnętrznej równowagi" to książki pisane przez ludzi trochę takich jak ja: szukających sposobu, jak nie dać się codzienności, kombinujących, jak uwolnić się od stresu i zachować spokój. Dwie poprzednie książki były bardziej zbiorem technik i rad. Natomiast Thich Nhat Hanh to Mistrz, co widać na pierwszy rzut oka - prawda, że widać :)? To, co pisze w "Spokoju z każdym oddechem" to rozważania, wskazówki, jak cieszyć się każdym dniem, jak znaleźć przyjemność w pozornie prozaicznych czynnościach, takich jak przygotowywanie śniadania czy mycie zębów.
Autor wiele miejsce poświęca na ćwiczenie uważności, które jest niczym innym, jak po prostu byciem tu i teraz, w teraźniejszości. 
Tylko na nią bowiem mamy wpływ i to w niej zawiera się nasze szczęście. Tymczasem mamy skłonność do nadmiernego analizowania i rozpamiętywania tego, co już było i zamartwiania się tym, co dopiero będzie. A to bez sensu, gdyż nasze szczęście znajduje się w teraźniejszości, w dokładnie tej chwili. 

Wielokrotnie w tym tekście autor odwołuje się do buddyzmu, to właśnie na naukach Buddy opierają się jego teorie. I znów: to, co mi się podoba to fakt, że teksty zawarte w tej książce są dostosowane do współczesnych realiów. Autor pisze w którymś momencie wprost: jeśli nie chcesz specjalnie poświęcać czasu na praktyki duchowe, nie musisz tego robić. Ćwiczenia uważności i elementy medytacji możesz wykorzystać nawet w drodze do pracy: skup się na drodze, którą pokonujesz, zsynchronizuj oddech z krokami. 

W ogóle chciałam napisać, że odkąd wprowadzam w praktykę to, czego dowiaduję się z książek, rzadziej się denerwuje, rzadziej nawiedzają mnie czarne myśli, a jeśli już się pojawią, to wiem, co robić: wdech, wydech, spokój. Wdech, wydech, spokój. Niby niewiele, ale dobroczynne skutki świadomego oddychania i relaksacji zaczynam powoli odczuwać. I chociaż "Spokój z każdym oddechem" podoba mi się chyba najmniej z dotychczas prezentowanych pozycji, a to dlatego, iż jest to książka bardziej do przemyślenia i do "wgryzienia" się dokładnie w to, co autor pisze, to z pewnością jest to pozycja zasługująca na uwagę.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Sensus.pl,

Thich Nhat Hanh, Spokój z każdym oddechem, Sensus.pl, s. 139.

wtorek, 15 listopada 2011

Książka, której patronuje czarny kot! (Cukiernia pod Amorem. Hryciowie - M. Gutowska - Adamaczyk)

Kocham "Cukiernią pod Amorem"  i nie ukrywam, że bardzo się cieszę, że seria ta odniosła tak ogromny sukces. Dla mnie te książki to prawdziwy literacki majstersztyk: mam wrażenie, że wszystko jest tu dopracowane, przemyślane i na swoim miejscu. Jestem pełna uznania nie tylko dla wyobraźni autorki, ale też pracy, jaki musiała w ten cykl włożyć: wymyślić nie tylko bohaterów, ale i miejsca, zagospodarować je, a akcję osadzić w konkretnym czasie historycznym. Imponuje mi znajomość historii i dbałość o detale. Podoba mi się piękna polszczyzna, jaką te książki są pisane. Wreszcie: podoba mi się, w jaki sposób w tym cyklu wszystko się łączy. Niby dodawane są nowe wątki, ale te, które były wcześniej, też są gdzieś cały czas obecne. Niby spora część akcji dzieje się w teraźniejszości, ale przez tą teraźniejszość przebija przeszłość. 

Co mogę powiedzieć o "Hryciach"? Przede wszystkim: mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Przeczytałam ostatnie zdanie i... liczę na to, że coś jeszcze będzie! Chociaż z drugiej strony, ostatni tom daje odpowiedzi na wiele pytań, wiele spraw się wyjaśnia w mniej lub bardziej oczywisty sposób, historia staje się spójna i... kompletna - więc to moje oczekiwanie na ciąg dalszy wydaje się trochę dziwne. Jest jednak jeszcze trzecia strona tego medalu: cykl skończył się za szybko, a ja do dobrego szybko się przyzwyczajam! Bo na żadne książki tak nie wyczekiwałam, jak na kolejne tomy "Cukierni".

O czym są "Hryciowie"? To przede wszystkim opowieść o wojennych losach Giny, którą poznajemy już w "Cieślakach", lecz także mamy tu kawałek wojennych losów Gutowa. I dla mnie to własnie te fragmenty, o gutowskich Żydach, były najbardziej przejmujące. Oczywiście są też przedstawione powojenne losy rodziny, ale już bardziej skrótowo. Dopiero w tym tomie zaczęłam lubić Igę, którą wcześniej traktowałam dość obojętnie. I wzruszył mnie też hrabia Tomasz, którego do tej pory lubiłam średnio... 

Który tom podobał mi się najbardziej? Mimo wszystko, chyba jednak "Zajezierscy", od których wszystko się zaczęło. Który bohater? Chyba Gina... chociaż też do końca nie jestem przekonana. W każdym razie planuję teraz zapoznać się z innymi książkami pani Małgosi i - a jakże! - czekam na kolejne! :)

M. Gutowska - Adamczyk, Cukiernia pod Amorem. Hryciowie, Nasza Księgarnia, 2011, s. 504.

niedziela, 13 listopada 2011

Otyłość jest sztuką!? (Pewna forma życia - Amelie Nothomb)

"Pewną formę życia" przywiozłam z Krakowa, od Kaś. Kasia zarekomendowała mi książkę jako lekturę mocno dziwną, szaloną i w ogóle... no, robiącą wrażenie. Wcześniej miałam okazję przeczytać "Podróż zimową" tejże autorki i jakoś szczególnie mnie ta opinia nie zdziwiła. Treść natomiast... treść, a szczególnie zakończenie, sprawiła, że oniemiała otworzyłam usta i przez jakiś czas nie mogłam ich domknąć.

Główną bohaterką powieści jest... sama autorka, znana z tego, że chętnie koresponduje ze swoimi czytelnikami  i wysyła setki listów rocznie. Jeden z nich szczególnie ją zainteresował. Otóż napisał do niej niejaki Melvin Mapple, młody mężczyzna, amerykański żołnierz stacjonujący w Bagdadzie. Melvin, jak wielu amerykańskich żołnierzy, cierpi na nadwagę. Więcej: jest on monstrualnie gruby, waży około 200 kilogramów. W pokrętny sposób tłumaczy Amelie, dlaczego jest, jaki jest. W swoim kalectwie (bo jak to inaczej nazwać?) upatruje rodzaj buntu przeciwko amerykańskiej polityce... Poza tym jest jeszcze coś, co Melvinowi nie pozwala schudnąć. Szeherezada - tak mężczyzna nazywa swoje, za przeproszeniem, sadło. Wyobraża sobie, że ciężar. który nosi, to kochanka, czule spleciona z jego ciałem.

Brzmi nieźle - prawda? A dalej jest już tylko lepiej. Opisywana historia budzi w autorce dziwną fascynację, proponuje Melvinowi, aby z przybywających kilogramów uczynił coś w rodzaju artystycznej manifestacji... i tutaj zaczyna się problem. Jaki? Nie zdradzę, ale to właśnie zakończenie tej książki sprawiło, że moja szczęka opadła nisko...

Kolejny raz zadziwia mnie, jak wiele można zmieścić na tak niewielu stronach. Wszak "Pewna forma życia" ma ich zaledwie 111! Czy mi się podobało? Nie mam pojęcia, chociaż to raczej nie jest książka, która może się podobać. Faktem jest jednak, że po dwóch podejściach do książek Amelie Nothomb, nabrałam ogromnej ochoty, by poznać jeszcze więcej szalonych historii jej autorstwa. Czego jak czego bowiem, ale wyobraźni nie można jej odmówić!

A. Nothomb, Pewna forma życia, MUZA, 2011, s. 111.

sobota, 12 listopada 2011

Zamieszkaj w Casablance, po sąsiedzku z dżinnami (Dom Kalifa - Tahir Shah)i

"Cudownie zabawna" - tak napisała o "Domu Kalifa" Doris Lessing - i ma rację! Często zdarza mi się spisywać co lepsze/mądrzejsze/zabawniejsze fragmenty powieści - tutaj jednak miałabym problem, co wybrać, zabawnych momentów jest bowiem mnóstwo. Ale od początku.

Tahir Shah pochodzi z angielsko - afgańskiej rodziny, jest podróżnikiem, reżyserem, pisarzem. Kiedy rodzi mu się pierwsze dziecko, osiada w Anglii... i wpada w depresję. Nudzi go mieszczański styl życia, przeszkadza mu angielska pogoda, czuje, że marnuje życie. I wtedy... a co tam! Postanawia wszystko zmienić i przeprowadza się... a co tam! Do Casablanki, do podupadającego Domu Kalifa. I zaczyna się.

Tahir nie zna marokańskiej kultury. Jego przewodnikami zostają trzej dozorcy, których "nabył" wraz z z domem, oraz Kamal, jego asystent, typ mocno niepewny, za to świetnie znający się na wszelkiego rodzaju przekrętach, sztuczkach i półprawdach, bez których w Maroku ani rusz.

Jest prześmiesznie i strasznie jednocześnie. Tahir, aby przywrócić dom do dawnej świetności, zmaga się nie tylko z różnicami kulturowymi, ale i np. dżinnami, bez których zgody nie można nic zrobić, a w których obecność święcie wierzą dozorcy. To, czy jakieś przedsięwzięcie ma szansę na powodzenie, czy też nie, zależy od "baraka", czyli... dobrej energii, jaką dana rzecz lub osoba musi posiadać. Jak wyczuć "baraka"? Ot, tajemnica. To nie wszystko. Tahir zupełnie nie potrafi zrozumieć, że w Maroku nic nie odbywa się w sposób, do jakiego on jest przyzwyczajony. Już same zakupy to dla niego ogromne wyzwanie, gdyż np. owoców nie kupuje się na sztuki. Jeśli ma się ochotę na pomarańczę, to kupuje się ich od razu 20 kilo. Tak samo jest z mięsem. Marzy Ci się pieczony kurczak? Pokaż palcem który, a sprzedawca na miejscu ukręci mu głowę.

Między innymi o takich sprawach traktuje "Dom Kalifa". Autor równie skrupulatnie przedstawia prace, jakie zostały wykonane na jego posiadłości, dzięki czemu czytelnik może sporo dowiedzieć się o marokańskiej sztuce. Jest to również książka o tym, że nie należy bać się zmian, iść za głosem serca i realizować swoje marzenia. Banał? W tej książce absolutnie banałów nie ma! Gorąco polecam jej lekturę! 460 stron przeczytałam w dwa wieczory, z bananem na ustach, zachwycona dialogami, zachwycona Marokiem i Casablanką i, przede wszystkim, zachwycona książką! Polecam!

PS Na zdjęciu autor z rodziną.

T. Shah "Dom Kalifa", Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 461.