czwartek, 29 lipca 2010

Nieodparty urok prowansalskiej wsi (i jedzenia!) (Georgeanne Brennan - Świnia w Prowansji)


Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, mania na książki o jedzeniu trwa na moim blogu nadal. Kilka dni temu przeczytałam "Świnię w Prowansji" i książką tą chcę potwierdzić, że moje zamiłowanie do kulinarnej tematyki ma się dobrze i już przewiduję kolejne "jedzeniowe" lektury :)

Tymczasem "Świnia w Prowansji" mnie urzekła. Po pierwsze: okładką, po drugie: tytułem, po trzecie: treścią. Autorka pisze o swoim życiu w tym malowniczym zakątku Francji, ale nie w dobrze znanym stylu: "znudzona Amerykanka zakochuje się w prowansalskim winie i zachodach słońca", nie. Georgeanne Brennan szczegółowo opisuje, jak przyrządza się tradycyjne potrawy z tego regionu, sama wyrabiała przez jakiś czas sery z koziego mleka według starych receptur, hodowała kozy i tytułową świnię. Dla niej gotowanie i życie na wsi było przede wszystkim powrotem do korzeni: ona i jej rodzina jedli to, co sami zebrali lub udało im się wyhodować. Jedzenie zaś miało w sobie coś niezwykłego: zaspokajało głód, ale też łączyło ludzi przy wspólnym stole. Daleko jednak tej książce do sentymentalnych klimatów i swojskich, sielskich obrazków: czytelnik dostaje np. szczegółowy opis świniobicia i tego, co dalej działo się z mięsem... co dla mnie było dość szokujące.

Co ważne, opisane historie działy się około czterdzieści lat temu, cały czas miałam więc świadomość, że opisywanego świata już nie ma, że autorka przedstawia go tak, jak został przez nią zapamiętany. Dodam też, że dom w Prowansji nie był jedynym miejscem zamieszkania Georgeanny Brennan: przez większą część roku mieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracowała ona i jej mąż. Warto też zaznaczyć, że o opisywanych potrawach czyta się świetnie, nawet jeśli o większości z nich nigdy wcześniej się nie słyszało. Autorka jest bowiem przede wszystkim znana nie jako pisarka, a autorka książek kucharskich, prowadzi też szkołę gotowania. I to naprawdę widać.

Na zachętę - chociaż wydaje mi się, że miłośników kuchni, gotowania i jedzenia nie muszę długo zachęcać - przytoczę wypowiedź Roberta Makłowicza na temat "Świni...":

Pochodząca z Kalifornii pani Georgeanne Brennan to uznana autorka książek kulinarnych, swą kulturową i jedzeniową przygodę z najpiękniejszym regionem Francji rozpoczęła już w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym, więc dobrze wie, o czym pisze. Na tyle dobrze, że w trakcie łapczywej nocnej lektury spożyłem słoik oliwek, pół pęta francuskiej kiełbasy, kilka kieliszków różowego wina z departamentu Var, zamarynowałem schab w szałwii oraz rozmarynie, a tylko nad wyraz późna pora powstrzymała mnie przed sięgnięciem po calvados.

Dla mnie brzmi super! :)

PS W dość nietypowy sposób zostały w tej książce ponumerowane strony: na dole po prawej stronie pod tekstem znajduje się nie jedna, a dwie cyferki. Nigdy nie spotkałam się z taką numeracją - ot, taka ciekawostka :)

G. Brennan, Świnia w Prowansji, wyd. Czarne, seria Dolce Vita, Wołowiec 2010, s. 235.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Siedem kobiet w różnym wieku (Siedem kobiet - Rebecca Miller)


Wróciłam... i niedługo znów wybywam :) Moją nieobecność przeszłą i przyszłą sponsoruje pewien piotrkowski orzech, pod którym to nie poleżałam sobie tak długo, jakbym chciała, gdyż pogoda leżeniu pod orzechem raczej nie sprzyjała. A że czytać można nie tylko pod orzechem, ale i pod parasolem, także przez najbliższy czas będę miała o czym pisać :)

***

A zacznę od książki, którą przeczytałam najdawniej, czyli w czwartek. "Siedem kobiet" Rebecci Miller to zbiór siedmiu opowiadań, których główną bohaterką (co można wywnioskować z tytułu) jest zawsze kobieta.

I teraz krótka refleksja na temat opowiadań jako gatunku w ogóle. Nie ukrywam: rzadko je czytam, głównie dlatego, że czasem zwyczajnie nie potrafię rozgryźć "co pisarz chciał nam powiedzieć". Tak było np. w przypadku opowiadań Elizabeth Gilbert: niby mi się podobały, ale kończyły się w takim momencie, który dla mnie nie było żadnym zakończeniem i uważałam, że powinien być jakiś ciąg dalszy. Z drugiej jednak strony są opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, które czytałam z wielką przyjemnością i do których mam zamiar wrócić. Z trzeciej zaś strony zdarzają się takie książki jak np. "Insekt", o których sama nie potrafię powiedzieć, czy mi się podobały czy nie...

Po tym wstępie oznajmiam, że:

a) opowiadania z książki "Siedem kobiet" podobały mi się,
b) kończyły się, moim zdaniem, w odpowiednim momencie :),
c) nie wiem, czy kiedyś do nich wrócę, ale na pewno sięgnę po książkę "Prywatne życie Pippy Lee" tejże autorki.

W trakcie lektury nie mogłam się powstrzymać, by nie poszukać jakiegoś klucza do nich, czegoś, co je łączy. Początkowo myślałam, że będzie to zmaganie się z własną seksualnością (o tym jest "Greta" i "Delia"), ale potem przekonałam się, że nie. Bo np. "Louisa" to dla mnie tekst o niespełnieniu, nie tylko seksualnym, ale głównie artystycznym, i przy okazji o zawiedzionych nadziejach. Ostatnie zaś opowiadanie, "Paula" to historia o tym, jak w życiu kobiety w wyniku zbiegów okoliczności, których ona sama nie jest w stanie zrozumieć, w ciągu kilku godzin, życie przeplata się ze śmiercią, wiara z zawodem, a smutek z radością.

Tak, wiem, że piszę ogólnikami, ale to jest kolejny problem, jaki mam z opowiadaniami. Nie chcę ich streszczać, a wyciągnięcie jakiś ogólnych, spójnych wniosków na ich temat jest przedsięwzięciem karkołomnym.

Jakby nie było, uważam, że po książkę Miller warto sięgnąć, gdyż w ciekawy sposób pisze ona o kobietach, które nagle zaczyna coś w życiu uwierać, coś staje się niewygodne lub niepotrzebne i wtedy potrzebna jest ZMIANA. A o ZMIANACH zawsze dobrze się czyta :)

PS A przy okazji opowiadań, których tytuły to kobiece imiona, serdecznie ściskam wszystkie Anny, Anie, Aneczki, Anule i Andzie - w tym tą moją jedną, zagubioną gdzieś we Włoszech :)

***


R. Miller, Siedem kobiet, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 142.

środa, 21 lipca 2010

Jaś i Małgosia z Korei Południowej (Ptak - Oh Jeonghui)


A już myślałam, że nie skończę czytać tej książki... Poczytywałam ją sobie wczoraj przed snem, a dzisiaj rano... zniknęła. W stosiku nie ma, na biurku nie ma, pod łóżkiem nie ma, w kuchni nie ma... Jakaś godzinę temu, tknięta nagłym przeczuciem poszłam na balkon i zguba się znalazła: musiałam ją zgarnąć rano razem z pościelą do wietrzenia... i tak mi się książka przewietrzyła :)

Po tej "dramatycznej" historii mogę przejść do napisania recenzji "Ptaka" autorki, której imienia nie potrafię wymówić. I dalej będzie nie mniej dramatycznie, tyle, że już serio.

Książka koreańskiej pisarki opowiada bowiem o dzieciach krzywdzonych przez najbliższych, a obok takiej tematyki chyba nikt nie potrafi pozostać obojętnym.

Rodzeństwo U-il i U-mi opuszcza matka, która nie mogła znieść sposobu, w jaki traktował ją ojciec dzieci. Była bita i poniżona - wszystko to na oczach maluchów. Kiedy kobieta zostawia rodzinę, ojciec nie jest w stanie sam zająć się dziećmi i te pomieszkują u krewnych. Potem na krótko zamieszkuje z nimi kolejna kobieta, ale i ona ucieka. Dzieci zostają same, zdane tylko na siebie. Pozornie nie dzieje się nic złego: czekają na ojca, który jest gdzieś daleko i zarabia dla nich pieniądze. Ojciec jednak nie wraca...

U-mi czuje się odpowiedzialna za młodszego brata i stara się zastąpić mu matkę i ojca jednocześnie. Polega to na tym, że w ramach wychowania poniża go i bije. Chłopiec zaś dość szybko uczy się spędzać czas z dala od siostry, z dzieciakami, które uciekły z domu.

Rodzeństwo mieszka otoczone ludźmi, chodzi do szkoły, ma przyznaną opiekunkę socjalną - więc niby wszystko jest w porządku. O tym, że nie jest, dowiadujemy się tylko ze sposobu, w jaki U-mi przemawia do brata, z jej wspomnień i przemyśleń - a więc z tych rzeczy, których na pozór nie widać. U-il nie krzyczy, kiedy siostra go maltretuje, ale cisza, jaka panuje w mieszkaniu dzieci nie oznacza niczego dobrego...

Pisałam już przy okazji "Zaproszenia na kimchi", że znawczynią literatury koreańskiej nie jestem, ale to, co rzuciło mi się oczy to fakt, że przedstawiona fabuła spokojnie mogłaby się rozegrać na naszym polskim podwórku, gdzie "nikt nic nie widział, nikt nic nie wie". Nie powiem tu nic odkrywczego, ale najwidoczniej los porzuconych dzieci jest wszędzie taki sam, niezależnie od szerokości geograficznej. Całość staje się jeszcze bardziej dramatyczna przez zastosowaną narrację: prowadzi ją dwunastoletnia U-mi.

Nie do końca tylko zrozumiałam, czemu miały w książce służyć opisy tytułowego ptaka, który żył zamknięty w klatce... dla mnie jest to oczywisty symbol uwięzienia, zamknięcia i niemożności rozwinięcia skrzydeł... ale czy tylko? Niepewność ta będzie dla mnie zachęta, by jeszcze kiedyś sięgnąć po tę książkę, może wtedy uda mi się dostrzec więcej sensów.

Oczywiście zachęcam do lektury, chociaż zdaję sobie sprawę, że książka ta lepiej współgrałaby z jesienno - zimowym nastrojem, kiedy chętniej sięga się po książki trudne i skłaniające do refleksji.

Oh Jeonghiu, Ptak, wyd. Kwiaty Orientu, Skarżysko-Kamienna 2010, s. 136.

wtorek, 20 lipca 2010

Opowieści o zwyczajnym szaleństwie (Kaja Malanowska - Drobne szaleństwa dnia codziennego)


Hmm... zastanawiałam się przez chwilę, jak wybrnąć z sytuacji, kiedy to, co chcę o książce napisać, już zostało napisane...i to w dodatku na okładce książki.

Własna depresja jest interesujące, cudze - zazwyczaj są kłopotliwe i wprawiają w zażenowanie Ale "Drobne szaleństwa" to chyba najbardziej wciągająca książka o depresji, jaką zdarzyło mi się przeczytać.

Tak o książce Kai Malanowskiej napisała Kinga Dunin i ja mogę się pod tym podpisać.

Maja Murzynowska - główna bohaterka (i alter ego autorki?) - ma depresję. I co najbardziej przerażające, nie panuje nad nią. Chce, żeby było dobrze, stara się... ale nie potrafi utrzymać w ryzach samej siebie. Zaniedbuje dziecko, zrywa kontakt ze znajomymi i bezlitośnie wykorzystuje tych, którzy jeszcze przy niej trwają, traci pracę, płacze, tarza się na podłodze i we własnym nieszczęściu. Co ciężko wytrzymać nie tylko otoczeniu, ale przede wszystkim jej samej.

Drobne szaleństwa dnia codziennego to powieść dla tych, którzy w literaturze szukają zapisu kobiecego doświadczenia, w całej jego złożoności, brutalności i pięknie. Zapisu pozbawionego kokieterii i happy endu z lukru, tak charakterystycznych dla literatury popularnej.

Kolejna opinia z okładki, z którą nie sposób się nie zgodzić. Maja ma 35 lat, dziecko, męża, dobrą pracę... i załamuje się. I podejrzewam, że wybudowanie domu nad rozlewiskiem niewiele by to pomogło, tak jak i zakupy, ploty z koleżanką czy nowa fryzura.

W trakcie lektury kombinowałam, jak książka się zakończy. I zdziwiłam się, bowiem ostatnią rzeczą, na jaką liczyłam, jest happy end. A tu proszę - zaskoczenie. W trakcie lektury miałam także ochotę wielokrotnie potrząsnąć bohaterkę i krzyknąć jej do ucha, żeby już przestała... żeby "znormalniała", wzięła się w garść. I przyznaję ze wstydem, że widocznie należę do osób, które są w stanie zaakceptować określony rodzaj depresji: po śmierci bliskiej osoby, po rozwodzie, po jakimś traumatycznym wydarzeniu... ale tak po prostu?

Polecam książkę, chociaż lojalnie uprzedzam, że lektura ta niezbyt współgra z wakacyjnym nastrojem (z drugiej strony kto powiedział, że latem należy czytać wyłącznie książki lżejszego kalibru?). Przedstawia one bowiem życie pewnej kobiety bez retuszu, takie, jakiego chyba żadna z nas nie chciałaby wieść. W zamian otrzymujemy bolesny zapis zmagań z samą sobą, gdzie okazuje się, że chcieć, nie zawsze oznacza móc - niestety.

Przy okazji polecam rozmowę z autorką na stronie Krytyki Politycznej.

K. Malanowska, Drobne szaleństwa dnia codziennego, wyd. Krytyka Polityczna (seria literacka), Warszawa 2010, s. 235.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Kraj "porannej świeżości" (Zaproszenie na kimchi - Lena Świadek)


Na wydawnictwo Kwiaty Orientu, promujące kulturę koreańską w Polsce, trafiłam przypadkiem: w lipcowym numerze "Zwierciadła" znajduje się recenzja książki "Ptak", która została wydana właśnie w Kwiatach. Weszłam na stronę, poszperałam i oprócz "Ptaka" zainteresowało mnie jeszcze kilka książek, w tym "Zaproszenie na kimchi", o którym dziś napiszę.

Czym jest tytułowe kimchi? Mówiąc najprościej: kapustą po koreańsku, którą zajadała się autorka. Jak Lena Świadek się w Korei Południowej znalazła? Uczyła tam angielskiego i przez trzy lata mieszkała w tym egzotycznym dla Polaków kraju. Miała więc dość czasu, by poznać historię, kulturę, a także mentalność Koreańczyków.

"Zaproszenie na kimchi" to zbiór anegdotek i obserwacji autorki. Nie jest to szczegółowy pamiętnik, ani obszerny zapis życia w Korei, nie. Lena Świadek pisze o tym, co wydaje jej się najważniejsze i najbardziej dla Korei charakterystyczne. Utrwala to, co ją zdziwiło i co zapewne zdziwi czytelnika. To zdziwienie na pewno było dwustronne: autorka ma 180 cm i jasne włosy, co wśród Koreańczyków budziło niemało sensację.

Co może Polaka zdziwić w Korei? Np. to, że po tym, jak w jednym z koszy na śmieci podłożono bombę, kosze praktycznie z Seulu zniknęły. Albo fakt, że większość osób z upodobaniem chodzi do łaźni miejskiej, gdzie masażystka w trakcie masażu zdziera skórę z pleców, okłada łokciami, a na koniec można przespać się na podłodze z drewnianym klockiem pod głową - Lena Świadek ledwie to doświadczenie przeżyła. Była też szczerze zdziwiona, że staruszkowie mieli kondycję lepszą od niej...

Bardzo mi się podobał rozdział poświęcony koreańskim kobietom, które w kwestii emancypacji mają jeszcze wiele do zrobienia: nadal ich życiowym celem jest wyjść za mąż i urodzić mężowi dziecko. Za syna dostaje się tu samochód, za dziewczynkę bukiet kwiatów. Inny przykład:

- Muszę wyjść za mąż - powiedziała koreańska malarka z powagą. - Potrzebuję modela, który będzie pozował mi nago.

Te i inne tego typu scenki mówią o Korei więcej, niż opasłe analizy socjologiczne.

Co jeszcze? Krótki zarys najnowszej historii Korei, swoistej filozofii Koreańczyków, przegląd świąt i przede wszystkim historie o ludziach, ludziach i jeszcze raz ludziach... znanych i nieznanych.

Dałam się zaprosić na kimchi i wcale nie żałuję, co więcej: wszystkich zachęcam do odbycia tej krótkiej przygody z Koreą Południową - książka niech będzie przewodnikiem!

Jedyne zastrzeżenia mogę mieć do błędów językowych, jakie wyłowiło moje czytelnicze oko. Nie są one może jakoś specjalnie rażące, ale jednak są...

A poza tym po lekturze tej książki muszę bliżej przyjrzeć się koreańskim bajkom, które wyjaśniają np. skąd na Księżycu wzięły się dwa króliczki przygotowujące ciastka w moździerzu :)

L. Świadek, Zaproszenie na kimchi, wyd. Kwiaty Orientu, Skarżysko - Kamienna 2008, s. 96.

Maszyna losująca poszła w ruch + blogowy łańcuszek

Jako iż nie miałam dziś pod ręką aparatu, którym mogłabym sfotografować etapy losowania, wymyśliłam prostszy sposób.
- Kochanie, podaj numerek od 1 do 13 - poprosiłam Ukochanego, który zdecydowanym głosem odpowiedział: SIEDEM!

"Szczęśliwą siódemką" okazała się Aerien, do której wędruje książka Dominiki Ożarowskiej "Nie uderzy żaden piorun" i którą proszę o napisanie do mnie na adres slowoczytane@gmail.com w wiadomym celu :)

***

Przy okazji tego postu postanowiłam także wziąć udział w blogowym łańcuszku, do której to zabawy zaprosiło mnie kilka miłych osób :)

Do jakiego kraju, miasta chciałabyś pojechać zainspirowana lekturą ?
Wyspa Księcia Edwarda - ktoś zgadnie dlaczego :)?

Jakie jest Twoje ulubione miejsce do czytania na wakacje?
Leżak ustawiony pod orzechem - miła odmiana dla czytania w łóżku :)

Poleć mi jedną książkę do przeczytania na wakacje.

"Przeminęło z wiatrem" - ale akurat tę powieść polecam niezależnie od pory roku.

Jaka jest Twoja najnowsza lektura? Co zaczęłaś czytać?
Są trzy: "Zamówienie z Francji"Anny J. Szepielak, "Ptak" Oh Jeonghui i "Urodzeni biegacze" Christophera McDougalla.

I już :)

niedziela, 18 lipca 2010

Blondynka na Bliskim Wschodzie (Anna Jackowska - Kobieta na motocyklu)


Jak większość książek w ostatnim czasie i tę czytałam wyciągnięta na leżaku, z czymś zimnym w ręce, w ciemnych okularach na nosie i chustce zamotanej na głowie, co by się nie przegrzać. I w tych komfortowych warunkach orzechowo - leżakowych, czytałam sobie o kobiecie, która wyruszyła w samotną podróż na motocyklu do Syrii i Jordanii. Kraje te przemierzała w kasku i skafandrze motocyklowym, a temperatura dochodziła do 40 stopni w cieniu. Hmmm...

Kobietą, o której piszę jest Anna Jackowska, filigranowa blondynka, z wykształcenia psycholog, która porzuciła wygodną posadę w korporacji by na nowo odkryć, co to znaczy życie poza biurkiem. Dla mnie już chociażby ze względu na to zasługuje na szacunek, bo nie oszukujmy się: niewiele osób dziś stać na to, by porzucić stabilizację, nawet jeśli drogo się za nią płaci, i skoczyć na główkę w nieznane.

A to "nieznane" wydaję się naprawdę ryzykowne: samotna biała kobieta w Syrii i Jordanii... przed wyjazdem autorka słyszała ostrzeżenia, że nic dobrego z tej wyprawy nie będzie: pobiją ją, okradną, wróci bez motocyklu albo w ogóle nie wróci. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Przeciwnie: ludzie są życzliwi, pomocni, zainteresowani jej wyprawą. Anna Jackowska pisze tak:
Nikogo o drogę pytać nie muszę, bowiem wszyscy sami mnie o to pytają. Wystarczy, że zwolnię, aby się porozglądać, a już z jadących obok mnie samochodów wychylają się pytające głowy - Czy potrzebujesz pomocy? Czy wszystko OK? - Zastanawiam się, czy z taką samą ciepłą reakcją spotkałby się Arab jadący na rowerze po którymś z uroczych polskich miast.

No właśnie... "Kobieta na motocyklu" to książka po podróżowaniu, odkrywaniu nowej, jakby nie było, egzotycznej kultury, poznawaniu nowych ludzi i miejsc. To także książka o łamaniu stereotypów dotyczących krajów Bliskiego Wschodu i pokonywaniu własnych ograniczeń: mimo przyjaznych reakcji, autorka sama musi zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo, o to, co będzie jeść i gdzie będzie spać. I chociaż chwilami nie jest łatwo, okazuje się, że można - i bardzo mi się to przesłanie podoba.

Pierwszy raz usłyszałam o Annie Jackowskiej w audycji Marzeny Chełminiak i wypowiedzi autorki skusiły mnie do sięgnięcia po tą książkę: lubię bowiem, kiedy ktoś o swoich pasjach opowiada z pasją i ta pozycja też o tym mówi: o radości odkrywania, poznawania, smakowania tego, co nowe.

Na koniec zacytuję jeszcze jeden fragment, który dla mnie stanowi świetne domkniecie tej opowieści. Autorka, która przemierzyła tysiące kilometrów, zorientowała się, że jest "w domu" nie po tablicach informacyjnych, lecz po zachowaniach ludzi.

- Czy może mi Pan pomóc z tymi gratami? - No dobrze, skoro muszę...

Dodam, że przez całą podróż nikogo o pomoc prosić nie musiała. Cóż...

A. Jackowska, Kobieta na motocyklu, wyd. Pascal, Bielsko - Biała 2010, s. 288.

(Były polskie drogi i bezdroża, była Syria i Jordania, jutro będzie Korea - całkiem ładny cykl podróżniczy mi się przez przypadek utworzył. Czyżbym latem podświadomie wybierała takie książki? :) )

sobota, 17 lipca 2010

Turysto, zejdź z głównej drogi! (Wardęga. Opowieście z pobocza drogi - Lechosław Herz)



Rzadko czytam książki inaczej, niż tradycyjnie, czyli od deski do deski i od początku do końca. Tym razem jednak poniosła mnie ułańska fantazja i zaczęłam od mniej więcej środka, potem na kilkanaście stron przeniosłam się na początek, potem znów na środek, a potem czytałam od końca... Efekt eksperymentu był taki, że lektura "Wardegi" trwała bite dwa tygodnie, o ile nie więcej, ale czuję się rozgrzeszona. Odniosłam bowiem wrażenie, że autor tego baaaardzo nietypowego przewodnika po nizinie mazowieckiej zachęca do powolnych spacerów, smakowania krajobrazów, do turystyki w stylu slow... i tak też sobie czytałam: niespiesznie, ze smakiem i google pod ręką, by zlokolizować te wszystkie zakamarki Polski, o których Lechosław Herz pisze.

A pisze bardzo w moim stylu, gdyż nie lubię zwiedzać miejsc obleganych przez turystów, modnych. Zamiast sopockiego molo, wybieram jakąś cichą plażę, zamiast zaśmieconych szlaków górskich - leżak na własnym trawniku.

Autor w swojej książce, która jest raczej zbiorem esejów, wrażeń z odwiedzanych miejsc i przedstawieniem tego, co w nich osobliwe i godne uwagi, pokazuje malutkie miejscowości, zabytki usytuowane poza głównymi szlakami, pokazuje piękno polskiego krajobrazu. I proszę sobie wyobrazić, że ja, która często omijam w książkach opisy (mea culpa!), teraz czytałam je z prawdziwą przyjemnością. Oto malutka próbka stylu autora, fragment nawiązuje do obrazów Chełmońskiego:

Prosty przekaz jego obrazów kontrastuje z hałaśliwym, afektownym teatrem współczesnego życia. Zmęczeni nerwową pospiesznością codzienności odczuwamy potrzebę zanurzenia się w takim właśnie rustykalnym, polskim pejzażu, wtulenia się weń całkowicie, w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Aż chce się wziąć kosę w rękę i kosić albo zdjąć buty i boso pójść na ściernisko...

Jednak "Wardęga" to nie tylko opowieść o miejscach, lecz także o ludziach, którzy je tworzyli i którzy stali się ich nierozerwalną częścią. Nie wiem, czy trafnie, ale zauważam wielkie upodobanie autora do epoki romantyzmu, chociaż opowiada też o Sienkiewiczu. Reymoncie, Skłodowskiej - Curie i Żeromskim w czasach, kiedy byli korepetytorami. Pięknie pisze o Zygmuncie Krasińskim.

Dla mnie książka ta jest zachętą do podróżowania bez mapy, po bezdrożach i w miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc i gdzie niewielu dociera, świetnie wpisująca się w aurę, jaką teraz mamy za oknami.

Zamiast zakończenia, znów zacytuję:

Są takie drogi, wąskie i na uboczu, przy nich miejscowości, w których stoją kościoły, dwory i przydrożne krzyże zapewne prowincjonalnej wartości artystycznej. Omijają je turystyczne wycieczki, przeganiane od krakowskiego Wawelu po gdański Długo Targ. Gdy się odwiedza te wioski, miasteczka i przydroża, niespiesznie, mając czas na patrzenie i na refleksję, wtedy przychodzi chwila na smakowanie. To pejzaż dla koneserów, o wyjątkowo bogatym bukiecie. Smakuje jak najlepsze wino...

PS Ogromny plus za zdjęcie, które zawiera książka!

(a czytając, słuchałam tego: Cee Lo Green - What Part Of Forever

L. Herz, Wardęga. Opowieści z pobocza drogi, wyd. Iskry, Warszawa2010, s 321.

piątek, 16 lipca 2010

Mona Lisa przed Moną Lisą (Uśmiech Lisy - Donna Jo Napoli)


Donna Jo Napoli podjęła w "Uśmiechu Lisy" bardzo ciekawy temat i to on mnie przyciągnął do tej książki. Otóż autorka postanowiła napisać o kobiecie, która pozowała na najsłynniejszego obrazu świata.

ALE... to ale musi w tym miejscu koniecznie się pojawić: nie jest to książka zbliżona np. do "Dziewczyny z perłą" (swoją droga: świetny film!), czego ja oczywiście oczekiwałam, chociaż na okładce nic takiego nie obiecywano.

O samym obrazie jest w książce niewiele: młodziutka Elisabetta ma zaszczyt znać słynnego Leonarda i ten obiecuje jej, że kiedy dziewczyna dojrzeje, zdobędzie doświadczenie, które zapisze się na jej twarzy, wtedy on namaluje jej portret. Książka "Uśmiech Lisy" opisuje właśnie to zdobywanie doświadczeń.

Lisa mieszka na prowincji, jednak na tyle blisko Florencji, by poznać trzech braci z rodu de'Medici (słynni Medyceusze). W jednym z nich zakochuje się z wzajemnością, jednak zakochanym w drogę wchodzi Historia. Słynny ród traci na znaczeniu, więcej: jego żyjący członkowie nie mają wstępu do Florencji, muszą szukać schronienia w Wenecji. Lisa jest gotowa na wygnanie, jednak ukochany nie przyjmuje od niej tej ofiary. Dziewczyna poślubia więc innego i w wieku, uwaga, uwaga! dwudziestu czterech lat staje się stateczną włoską matroną. Wtedy to właśnie w jej życiu ponownie zjawia się Leonardo da Vinci, który maluje obiecany portret.

Co mi się podobało? Przede wszystkim pomysł i historia, ale też główna bohaterka. Ma ona świadomość, że "wybory jakich może dokonać niewiasta są ograniczone", dlatego chociaż ciężko jej pogodzić się najpierw ze śmiercią matki, potem z szybkim małżeństwem ojca, a potem z własnym, ma zadziwiającą zdolność dostosowywania się do sytuacji. Strywializuję, ale Lisa, ta słynna Mona Lisa z obrazu!, wyznaje zasadę, że na wszelkie kłopoty, najlepsza jest kupa roboty. Z czasem uczy się kochać męża, oddaje się dzieciom, mimo zawodu miłosnego żyje dalej. I zdaje się świetnie w tym odnajdywać, chociaż tego do końca nie możemy być pewni, bo w końcu od wieków ludzie łamią sobie głowę, co skrywa jej słynny uśmiech...

Wiem, za bardzo utożsamiam fikcyjną bohaterkę z książki z kobietą na obrazie... ale trudno. Jedyną rzeczą, do której nie mogłam się w książce przyzwyczaić, to młody wiek bohaterów... Lisa i jej pierwsza miłość, Giuliano de'Medici mają po 12 lat, gdy się poznają i zakochują, niewiele więcej, gdy ich związek się rozpada... no cóż, podobno wtedy tak było :)

Polecam - bardzo miła lektura czytana w ekstremalnych warunkach pogodowych, po której ma się ochotę poczytać więcej o włoskim renesansie :)

(a czytając słuchałam tego: 01. Metric - Eclipse (All Yours)

Donna Jo Napoli, Uśmiech Lisy, wyd. Jaguar, Warszawa 2010, s. 343.

czwartek, 15 lipca 2010

Życia, w których dzieje się nic (Do wygrania książka Dominiki Ożarowskiej "Nie uderzy żaden piorun)"



Szanowni Czytelnicy, zanim zaczniecie czytać dalej, proszę sobie posłuchać tej piosenki jednego z moich ulubionych polskich zespołów:



Tytuł jest może nieco nieadekwatny, gdyż bohaterką książki "Nie uderzy żaden piorun" nie są "chłopcy", a Kuka, czyli Kamila Kurzeja, jej znajomi i rodzina. Tak naprawdę jest to jednak książka o... o niczym. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie chodzi o to, że autorka przez 400 stron pisze o niczym, tylko o to, że w życiu Kuki dzieje się NIC. Wciąż te same twarze, wciąż te same imprezy, rozmowy o niczym i awantury w domu o nic. Młodzi oglądają ambitne filmy, czytają Jelinek, poruszają kontrowersyjne tematy... ale nie mają planów na przyszłość, nie mówią nic o studiach i o tym, co będą robić, gdy zdadzą maturę.

Książka Dominiki Ożarowskiej składa się z bardzo podobnych sekwencji: ambitna rozmowa, impreza, fragment zapisków Kuki, Kuka kładzie się spać, Kuka je, Kuce się nic nie chce, Kuka znowu próbuje zdefiniować siebie. I tak dalej, i tak w kółko. Autorka nie opisuje żadnego ze znajomych Kuki na tyle blisko, by pokazać, że różnią się oni między sobą. Na moje oko nie różnią się i być może o to chodziło Dominice Ożarowskiej: opisać nijaką masę ludzi, z których każdemu wydaje się, że jest jedyny i niepowtarzalny, a tymczasem wszyscy są tak samo bezbarwni.

Jednak czy tacy rzeczywiście są współcześni młodzi, którzy jeszcze nie ukończyli 20 lat? Nie wiem, ale autorka z pewnością musi to wiedzieć: "Nie uderzy żaden piorun" napisała bowiem w klasie maturalnej. Mamy więc kolejny wczesny debiut; moim zdaniem całkiem udany, chociaż jednak mimo wszystko trudno mi się zgodzić z niektórymi obserwacjami autorki. Po prostu nie wierzę, że przez te kilka lat, odkąd sama przestałam być "przed dwudziestką", aż tyle się zmieniło.

Nie zmienia to jednak faktu, że czekam na kolejne książki autorki, ciekawa jestem, co pokaże dalej.

*** *** ***

Natomiast jeśli Wy, drodzy Czytelnicy, ciekawi jesteście debiutu, mam niespodziankę.


Otóż korporacja ha!art udostępniła mi egzemplarz tej książki, który chętnie podam dalej.

Aby go otrzymać, nie trzeba robić nic skomplikowanego - w końcu w taki upał nie mam prawa tego wymagać.

Proszę zatem o zostawienie w komentarzu wiadomości, którą z dotychczas wydanych przez ha!art książek lubicie najbardziej (ja zdecydowanie "Małża" Marty Dzido i "Kieszonkowy atlas kobiet"), a jeśli tak się zdarzyło, że "Nie uderzy żaden piorun będzie pierwszą", to proszę wyjaśnić, dlaczego powinien trafić właśnie w Wasze ręce.

Na zgłoszenia czekam do godziny 20 w niedzielę. W poniedziałek rano podam zwycięzcę :)

wtorek, 13 lipca 2010

Ostatnie dzieło Mistrza (Oryginał Laury -- Vladimir Nabokov)

Nie wiedziałam jeszcze tak wydanej książki jak "Oryginał Laury". Na uwagę zasługuje nie tylko okładka (w moim odczuciu stylizująca książkę na stare, opasłe tomisko), ale przede wszystkim wnętrze.
Wygląda ono tak:

Jak widać, książka zawiera oryginalne karty powieści, pisanej przez Nabokova po angielsku, oraz tłumaczenie tekstu. I samo to już jest bardzo ciekawe: można śledzić, co pisarz wykreślił, co dopisał, gdzie coś pozmieniał. Otóż "Oryginał Laury" daje okazję do podglądania warsztatu mistrza i to pochłonęło mnie na równi z fabułą. Fabułą, która siłą rzeczy jest fragmentaryczna, gdyż książką jest niedokończona.

Autor rozpoczął pracę nad nią kilka miesięcy przed śmiercią i miał świadomość, że raczej nie dane mu jej będzie skończyć. Zapowiedział rodzinie, że niekompletne dzieło należy spalić... znacie to skądś? W każdym razie książka przez 32 lata od powstania, nie była publikowana.

Jest więc "Oryginał Laury" zaledwie zalążkiem, szkicem lub fragmentem powieści, częścią większej całości. Autor opowiada o Florze, która bez skrupułów zdradza męża i mnie bardzo przypomina bohaterkę "Pożegnanie jesieni" Witkacego. Flora to także kobieta demoniczna, piękna, niestroniąca od ekscesów seksualnych.

Równie ciekawa jest historia jej męża, który rozpoczyna niebywały eksperyment: próbuje "mentalnie" wymazać pewne części swojego ciała, być może w ten sposób chce popełnić "delikatne" samobójstwo: bez krwi i tym podobnych. Pewnie też dlatego podtytuł książki brzmi "Umieranie to świetna zabawa" - chociaż tutaj nie do końca tak jest, gdyż koniec męża Flory przedstawia się raczej tragikomicznie.

Dla mnie, osoby interesującej się śmiercią (jak to brzmi! pisałam pracę magisterską na ten temat i siłą rzeczy wiele książek o umieraniu czytałam), przede wszystkim ciekawe było to, że autor pisał to na kilka miesięcy przed odejściem, między jednym szpitalem a drugim, co stwarza bardzo interesującą perspektywę.

Więcej o fabule nie napiszę, gdyż ta, jak wspominałam, jest szczątkowa, ledwie zarysowana i nie ma sensu jej przytaczać, by nie popsuć odkrywania Nabokova. Nie mam też odwagi oceniać tej książki, gdyż jest ona nieskończona i to od niej zaczynam swoją przygodę z tym autorem, który przecież "wielkim pisarzem jest".

Wspomnę jeszcze, że książkę rozpoczyna wstęp syna Nabokova, a kończy posłowie Leszka Engelkinga, które bardzo porządkuje lekturę.

Kończąc muszę dodać, że wiedząc, jaką książkę autor zamknął swój dorobek literacki, mam ochotę dowiedzieć się, jak zaczynał. Nie mam jednak zamiaru czytać chronologicznie, gdyż, oczywiście, zacznę od "Lolity".

A o tym, że książkę "Oryginał Laury" polecam chyba pisać nie muszę, gdyż jest to kolejne literackie "cacko", które wpadło w moje ręce.

V. Nabokov, Oryginał Laury, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 286.

Polecam recenzję "Reguł Moskwy", które znajdują się poniżej, a sama zaopatrzona w pięć kolejnych książek jadę sobie pod orzech :)

Nie oglądaj się za siebie. Nigdy nie jesteś naprawdę sam. (Reguły Moskwy - Daniel Silva)


Źle się dzieje a państwie duńskim - oznajmiłam Ukochanemu niedługo po tym, jak skończyłam czytać "Reguły Moskwy". Bo jest to książka, która w żadnym razie nie miała prawa mi się podobać. Wymieniać w punktach dlaczego?

Po pierwsze: główny bohater jest "asem izraelskiego wywiadu" i planuje udaremnić plany przemytu broni rosyjskiego oligarchy. A ja nigdy nie czytałam o takich bohaterach, z założenia nie oglądam filmów sensacyjnych i w literaturze raczej też nie szukam "sensacji".

Po drugie: rosyjski oligarcha jest, za przeproszeniem, świnią, który zdradza żonę, ma krew niewinnych ludzi na rękach, prowadzi handel bronią na ogromną skalę i przez niego giną ludzie w Afryce. A w dodatku planuje sprzedać wyrzutnie rakietowe Al-Kaidzie, co może doprowadzić do zamachów terrorystycznych potężniejszych niż te 11 września. Takich bohaterów też raczej unikałam.

Po trzecie: Moskwa. Miasto jak z sennego koszmaru, gdzie po ulicach krąży duch Stalina, urzędnicy są skorumpowani, można bezkarnie zabijać i więzić dziennikarzy, a pewnie człowiek nie powinien się czuć nawet we własnym domu. Strach i terror, krew i śmierć.

Wszystko to powinno sprawić, że "Reguły Moskwy" powinnam odłożyć po kilku stronach. Tymczasem, jak już pisałam, źle się dzieje w państwie duńskim i czytałam tę książkę w szaleńczym tempie, byle dowiedzieć się co dalej. Gabriel Allon, główny bohater, zabrał mnie w podróż nie tylko do Moskwy, ale też do świata rosyjskich oligarchów, gdzie ludzie non stop piją szampana i non stop towarzyszy im ochrona - tak jak w przypadku Eleny Charkow, żony głównego "czarnego charakteru" w powieści. Szkoda mi było tej kobiety, która zmieniała kreacje od Diora na kreacje Channel i była więziona w złotej klatce. A najbardziej przerażające jest to, że część rosyjskich kobiet naprawdę tak żyje.

W ogóle ta książka, mimo iż ma cechy sensacyjnego filmu, ciekawie opisuje życie, które dla przeciętnego zjadacza chleba jest niedostępne. Z drugiej jednak strony, nie ma co zazdrościć jachtów i kawioru, gdyż każdy awers ma swój rewers.

A jako ciekawostkę na koniec zadam pytanie: czy wiecie, kogo najbardziej boją się członkowie izraelskiego wywiadu :)? Bo ja wiem :))))

D. Silva, Reguły Moskwy, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 382.

poniedziałek, 12 lipca 2010

O kobiecie, która nie chciała być starszą panią (Kuchnia Franceski - Peter Pezzelli)


Pozostając w strefie związanej w kuchnią i kulinariami, z wielką przyjemnością rozpoczynam tydzień od recenzji książki "Kuchnia Franceski". A piszę "z przyjemnością", ponieważ to bardzo przyjemna książka :)

Napis na okładce, tuż pod tytułem głosi: "Poczuj atmosferę słonecznej Italii". Od razu pomyślałam sobie, że będzie to książka z popularnego nurtu "zostawiała wszystko i odnalazła sens życia we Włoszech". Otóż nie tym razem.

Główną bohaterką "Kuchni Franceski" jest, jak można się łatwo domyślić, Franceska. Franceska jest kobietą starszą, jej dorosłe dzieci nie mieszkają już z nią, a ona coraz bardziej ubolewa nad tym, że z racji wieku jest mniej aktywna i coraz bardziej wycofuje się z życia. Z drugiej jednak strony Franceska nie jest zramolałą staruszką, o nie! Regularnie jeździ do biblioteki, poszerza swoją wiedzę z zakresu sztuki i uczy się... wietnamskiego. Gdy jednak okazuje się, że to nie wystarcza, decyduje się podjąć pracą w charakterze niani. Zaczyna opiekę nad dwojgiem dzieci, a ta na początku wcale nie przedstawia się pięknie.

I w tym momencie ktoś może zapytać: no dobrze, a gdzie obiecywana "atmosfera słonecznej Italii", skoro akcja rozgrywa się w mroźnej Nowej Anglii? Otóż Franceska ma włoskie korzenie i świetnie opanowała włoską kuchnię. Dzieciaki, którymi się zajmuje, jedzą głównie jedzenie na wynos, gdyż ich zapracowana matka nie ma czasu ani ochoty na gotowanie. Franceska, przygotowując im posiłki, uczy rozmawiać przy wspólnym stole, pokazuje, że jedzenie służy czemuś więcej, niż tylko zaspokojeniu głodu. W ten sposób rodzi się przyjaźń, która zmienia życie co najmniej pięciu osób.

Wielkim zdziwieniem był dla mnie fakt, iż książkę o kuchni, gotowaniu, tworzeniu się więzi, pełną zapachów bazylii i pomidorów, napisał mężczyzna. Przestało mnie to dziwić, gdy trafiłam na taką wypowiedź autora:


Dom jest bardzo szczególnym miejscem, a kuchnia jest sercem każdego domu. To tutaj człowiek kieruje swoje pierwsze kroki po powrocie z pracy lub szkoły. Co może być przyjemniejszego od chwili, gdy przekraczasz próg po ciężkim dniu i czujesz smakowity zapach jedzenia. Na lodówce wiesza się zabawne zdjęcia rodzinne, zostawia krótkie liściki albo przypomnienia, niektórzy wywieszają też rysunki swoich dzieci. W kuchni jest coś ciepłego i magicznego, czemu trudno się oprzeć. Proszę zwrócić uwagę, jak chętnie na domowych przyjęciach goście gromadzą się w kuchni. To zazwyczaj centrum zdarzeń. A co do roli jedzenia w moich powieściach, to zawsze uważałem je za coś, co nas zbliża. Jedzenie jest językiem uniwersalnym. Wspólne przygotowywanie i spożywanie posiłku może być wyrazem głębokiej miłości, sympatii i przyjaźni. Nieważne, jak prosty jest posiłek, najważniejsze, że spotyka się przy nim cała rodzina. Poza tym ja po prostu kocham jeść!


I to mówi facet! Czy muszę dodawać, że zapałałam do niego spontaniczną miłością, podobną do tej, jaką jakiś czas temu obdarzyłam Julię Child :)?

Polecam "Kuchnię Franceski" - może nie do końca za obiecywaną "atmosferę słonecznej Italii", ale ze względu na główną bohaterkę. Franceska to kobieta z charakterem, która odważnie wprowadza w swoim spokojnym życiu zmiany zamiast czekać, aż to przesypie jej się przez palce. A ja właśnie takie odważne kobiety, rzucające wyzwanie otoczeniu, lubię. A jeśli w dodatku potrafią gotować, to już więcej do szczęścia mi nie trzeba :)

I z niecierpliwością czekam na "Lekcje włoskiego" tegoż autora, które wkrótce mają się ukazać!

P. Pezzelli, Kuchania Franceski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 378.

piątek, 9 lipca 2010

Gdy zabraknie chleba w mieście (Żona piekarza - Marcel Pagnol)


Dwa posty w jednym dniu? To rzadkie u mnie, ale czasem jednak się zdarza :)

A piszę, gdyż właśnie skończyłam czytać coś, co można określić jednym przymiotnikiem: urocze.
"Żona piekarza" należy do tych niewielkich i niepozornych książeczek, do których ma się ochotę wracać, które zostają w pamięci i które poleca się znajomym.

Co mnie skusiło, żeby po nią sięgnąć? Po pierwsze rysunek Jeana - Jacquesa Sempe na okładce (to ten od Mikołajka). Po drugie: opis z tyłu książki. Informuje on, że jest to opowieść o tym, jak do niewielkiego miasteczka w górach wprowadził się piekarz wraz ze swoją piękną, młodą małżonkę. Małżonka ta głęboko spojrzała w oczy urodziwemu pasterzowi... i odjechała z nim w siną dal na białym koniu (no dobrze: nie wiem, czy był biały, ale pasuje mi tu ten kolor). Piekarz tymczasem popadł w taki smutek i przygnębienie, że przestał piec chleb... i zrobił się problem. Bo skąd wziąć chleb, skoro do najbliższego miasteczka trzeba pokonać 12 km górzystego terenu?

Marcel Pagnol (którego popularność we Francji podobno można porównać do popularności Rene Goscinny'ego) przedstawia całą galerią uroczych dziwaków, którzy nie odzywają się siebie, bo nie odzywali się ich ojcowie i dziadkowie. Prowadzą absurdalne spory, mają własne uprzedzenia, są lekko zacofani... ale w obliczu wielkiego nieszczęścia jakie ich spotkało (brak chleba) i nieszczęścia piekarza (brak żony), jednoczą się we wspólnym działaniu. Cała osada rozpoczyna akcję przyprowadzenia piekarzowi piekarzowej. I na tej płaszczyźnie jest to historia o pokonywaniu uprzedzeń i stereotypów - po to, aby osiągnąć wspólny cel.

Najbardziej jednak wzruszyła mnie postać piekarza, który nie dopuszcza do siebie myśli, że żona przyprawiła mu rogi. Jest w tej wierze wzruszająco naiwny i śmieszny, ale przy tym też lekko... tragiczny. Dla mnie opowieść ta nosi cechy przypowieści o dobrym pasterzu, który cieszy się z powrotu nawróconej owieczki, chociaż dla obu stron nie jest to powrót łatwy.

To, co mnie w książce urzekło, to sposób, w jaki przedstawione zostało uczucie. "Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, nie unosi się gniewem" - to dokładnie ten klimat. Jest to rzadkie we współczesnej literaturze, postawa piekarza może śmieszyć, ale mnie przede wszystkim wzruszyła. I mam nadzieję, chociaż w książce to nie pada, że teraz małżonkowie będą żyli długo i szczęśliwie :)

Gorąco polecam! I jednocześnie żałuję, że raczej nie będzie mi dane zobaczyć filmu pod tym samym tytułem, który powstał już w 1936 roku i który należy do klasyki francuskiej komedii.

PS Właśnie się dopatrzyłam, iż książka została wybrana najlepszą książką na lato przez portal granice.pl, z czym ja w zupełności się zgadzam.

M. Pagnol, Żona piekarza, wyd. Esprit, Kraków 2010, s. 236.

Wszystko, co potrzebne do szczęścia, z wyjątkiem mięsa i ryb* (Kuchnia wegetariańska z fantazją - Kornelia Schinharl, Sebastian Dickhaut)



Proszę Państwa, dziś będę pisać o sztuce. Sztuce kulinarnej :) I mam lekką tremę, gdyż recenzji książki kucharskiej jeszcze tutaj nie pisałam (w ogóle nigdzie nie pisałam).

Nie będę ściemniać, że jestem wegetarianką, bo nie jestem. Co prawda serce nie bije mi szybciej na widok krwistego kotleta, bo czerwonego mięsa nie jem, ale już ryby i drób - czemu nie?

Jestem natomiast osobą, która nie lubi żywieniowej monotonii i lubię sobie urozmaicać menu. A kuchnia wegetariańska świetnie się do eksperymentów kulinarnych nadaje, gdyż zaczynam kombinować: co zamiast udka? Jak ugotować zupę bez mięsa? Czym zastąpić mięso w sosie?

Książka "Kuchnia wegetariańska z fantazją" stoi na mojej kuchennej półce już od jakiegoś czasu i sprawdza się. Pierwsze, na co zawsze zwracam uwagę, to składniki przepisów. Część książek kucharskich, które pojawiają się w Polsce, jest zupełnie nieprzystosowana do polskich realiów, gdyż pewnych produktów zwyczajnie kupić się nie da, a ja ich nazwy widzę pierwszy raz na oczy.
Tutaj ten problem w zasadzie nie występuję, gdyż nawet jeśli pojawia się jakiś "egzotyczny" składnik, to można z niego albo zrezygnować, albo czymś go zastąpić - poza tym 99,9 procent przepisów jest do wykonania w polskiej kuchni.
Wiem, bo testowałam :) Korzystając z dobrodziejstw, jakie daje lato, szukałam przepisów, w których są szparagi, bakłażany pomidory itp.

A że nie byłabym sobą, gdybym nie wprowadziła własnych modyfikacji, oto moja wersja czegoś, co w książce nazywa się kiszem z brokułami i porem (u mnie są szparagi i pomidor, gdyż doszłam do wniosku, że brokuł i por mogą w parze wystąpić zimą): Pyszności :)

To, co mi się w książce bardzo podoba, to praktyczne informacje, co można przygotować z produktów niezbędnych w diecie wegetariańskiej, informacje o warzywach sezonowych i wiele praktycznych wskazówek. Nauczyłam się np. podawać kalafiora z rodzynkami, doprawiać szpinak skórką cytrynową, przejadłam się ziemniaczkami ze śmietaną (moja mama swoją część owinęła boczkiem :)) ) i tostami serowymi (zrobiłam w wersji "hard core" z piwem), a surówkę z jabłek i kapusty doprawiłam kminkiem, którego podobno nie lubię.

I jeszcze coś: praktycznie nie występuje tu soja. Miałam kilka lat temu trzyletni epizod z wegetarianizmem i jadłam soję non stop. Skończyło się tym, że nie mogę na nią patrzeć.

Nie wiem, czy przypadkiem jeszcze kiedyś nie napiszę o tej książce, gdyż niestety mam brzydką cechę: lubię się chwalić, gdy mi coś wychodzi. A przepisy z tej książki udają mi się nadzwyczajnie :) Inna kwestia, że książka jest prześwietnie wydana: kolorowa okładka to dopiero początek, w środku jest mnóstwo zdjęć i po prostu chce się po nią sięgać.

Polecam - jeśli nie do własnej kuchni, to dla koleżanki - wegetarianki, którą prezent na pewno ucieszy :)

* tytuł zaczerpnęłam z okładki

K. Schinharl, S. Dickhaut, Kuchnia wegetariańska z fantazją, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 160.

czwartek, 8 lipca 2010

To może wydarzyć się naprawdę! (Rick Mofina - Sześć sekund)


Jedno z moich niezbitych przekonań dotyczących czytania, jeszcze do niedawna brzmiało: nie lubię thrillerów, kryminałów i horrorów. A, że jak powiedziała poetka, tyle o siebie wiemy, na ile nas sprawdzono, okazało się, że przez lata tkwiłam w błędzie. Bo lubię ten dreszczyk emocji, lubię, kiedy pozornie niepasujące do siebie watki zaczynają się łączyć, lubię niepewność, czy będzie happy end czy nie i wreszcie lubię po skończonej lekturze zrobić "ufffff".

"Sześć sekund" dostarczyło mi ogromnych emocji. W ogóle emocjonowałam się tą książką już od jakiegoś czasu, a to za sprawą strony, do której adres znajduje się po prawie stronie mojego bloga.

Rick Mofina napisał thriller współczesny i aktualny: mianowicie głównym jego tematem jest terroryzm. Zaczyna się od ataku zamaskowanych żołnierzy, w których Samara, młoda angielska pielęgniarka traci męża i syna. Od tej chwili celem jej życia staje się zemsta.

Kilka miesięcy później Maggie chce odebrać synka ze szkoły, jednak kilka godzin wcześniej zrobił to ojciec chłopca i ślad po nich zaginął.

Mniej więcej w tym samym czasie w górskim potoku ginie zwyczajna amerykańska rodzina z Kalifornii, jednak pewien śledczy nie chce uwierzyć, że to tylko wypadek.

Autor te pozornie niepasujące do siebie wątki wiąże wizytą papieża, na którego planowany jest zamach.

Spociłam się przy tej książce jak mysz. Czytam tego typu lektury od naprawdę niedawna, dlatego nagłe zwroty akcji sprawiają, że co chwila z moich ust wyrywa się "ojej". Tym bardziej, że jak zauważyła już Montgomerry, przestawiona historia w niespokojnym XXI wieku jak najbardziej ma rację bytu i mogłaby się wydarzyć. To, co jeszcze zwróciło moją uwagę, to... miłość. Rick Morfina opisuje z jednej strony ból matki po stracie dziecka i matki, która nie chce pogodzić się z tym, że jej dziecko zginęło. Z drugiej strony jest miłość detektywa do zmarłej żony, która rzutuje na jego życie zawodowe i sposób, w jaki prowadzi śledztwo. Wreszcie mamy mężczyznę, który po powrocie z Iraku rodzinę rozbija... chociaż nie przestaje kochać żony i syna.

Dodam, że do napisania tej historii pisarza natchnęło jego własne doświadczenie, jakie zdobył w pracy dziennikarskiej.

Czy polecam? Oczywiście. Chociaż z drugiej strony uprzedzam: na dworze upały, a mi przy lekturze co chwila robiło się gorąco :)

PS Na stronie książki można zadać pytanie autorowi, jak i poczytać więcej o nim i o książce.

R. Mofina, Sześć sekund, wyd. MIRA, Warszawa 2010, s. 412.

wtorek, 6 lipca 2010

Rozterki jeszcze-nie-mężatki (I że Cię nie opuszczę - Elizabeth Gilbert)


Dwa posty niżej pisałam o tym, że okoliczności, w jakich czyta się daną książkę, mogą mieć wpływ na jej odbiór. Właśnie przydarzyła mi się kolejna taka sytuacja. Otóż w miniony weekend bawiłam się na weselu mojej siostry ciotecznej (a może wujecznej, skoro to córka mojego wujka?), a kilka dni przed tą uroczystością zaczęłam czytać książkę Elizabeth Gilbert "I że cię nie opuszczę", która jest właśnie o tym: o ślubie i nadziejach z nim związanych, o tym, co mówią o małżeństwie statystyki, jak żyją małżonkowie w różnych częściach świata.

Dodam, że autorka do instytucji małżeństwa nastawiona jest baaaardzo sceptycznie, o czym wiedzą Ci, którzy czytali "Jedz, módl się, kochaj". Elizabeth Gilbert ma za sobą bolesny rozwód, który poniekąd stał się inspirację do podróżowania po świecie, ale też sprawił, że małżeństwu powiedziała stanowcze "NIE". I pewnie by w tym postanowieniu wytrwała, gdyby nie wtrącił się amerykański urząd imigracyjny... który nie wpuścił jej wybranka do kraju. Aby uzyskać obywatelstwo, para zmuszona była wziąć ślub.

Autorka podeszła do swojego ponownego małżeństwa bardzo poważnie i zrobiła to, co i ja robię, kiedy czegoś się boję i chcę ten lęk jakoś oswoić: zaczęła czytać. W książce zawarła nie tylko dane statystyczne odnośnie małżeństwa, lecz także analizy tekstów filozoficznych, antropologicznych, socjologicznych oraz własne obserwacje - i te ostatnie są najciekawsze. Podoba mi się też to, że Elizabeth Gilbert nie wierzy w to, że wystarczy sama miłość, by "żyli długo i szczęśliwie": postrzega związek jako "taniec jeżozwierzy", czyli nieustanne wyznaczanie granic, bronienie własnej autonomii, próbę wypracowania równowagi między "ja a my". Rozprawia się z mitami, jakimi obrosło małżeństwo. Sama ma głęboko zakorzenione przeświadczenie, że małżeństwo powinno przede wszystkim uszczęśliwiać... a naprawdę szczęśliwe pary jest w stanie policzyć na palcach jednej ręki.

Czytając zastanawiałam się, czy Elizabeth, mając tyle wątpliwości, w końcu poślubi Felipe, którego, jak sama pisze, po prostu kocha. Jednocześnie wiedziałam, że sprawy, o których czytam, staną się teraz udziałem mojej kuzynki i jej męża i przedstawione fakty starałam się dopasować do nich.

Sama cieszę się, że przeczytałam tę książkę właśnie teraz i na pewno jeszcze po nią sięgnę przed tym, jak kiedyś w przyszłości zdecyduje się wypowiedzieć magiczne słowo "TAK". Po to tylko, żeby bardziej "świadomą" panną młodą :)

A na koniec mój ulubiony cytat:

W przeciwieństwie do moich znajomych, nie spoglądałam tęsknie na każde niemowlę, które się pojawiło w zasięgu mojego wzroku. (Za to patrzyłam tęsknie na każdy napotkany antykwariat z dobrymi książkami.)

I jak tu nie lubić autorki :)?

E. Gilbert, I że cię nie opuszczę, wyd. Rebis, Poznań 2010, s. 350.

sobota, 3 lipca 2010

Duma książkoholika (stos lipcowy)

- Cześć, jestem Ania i jest książkoholiczką. A co najlepsze, nie zamierzam się z nałogu leczyć, tylko beztrosko go w sobie pielęgnować dalej.


Najbardziej dumna jestem z trzech ostatnich pozycji na górze po lewej stronie, które kupiłam w antykwariacie za niecałe 20 zł. Bardzo tania była też biografia Lewisa Carrolla (14 zł zamiast 49), kupiona już jakiś czas temu w Poznaniu, w taniej książce. 6 zł kosztowały "Harpie, piranie, anioły" Kofty i Domagalik, a 5,5 zł ""Zadyma" Dunin.

Poza tym album "Pie(w)si w Polsce" to wygrana na blogu Kaś, podobnie jak "Lista" z blogu Słowem Malowane i "Kanalia" od Mary. Za "Przystupę" bardzo dziękuję mojej (niech będzie: naszej) Magdalenie.

Zdjęcie oczywiście można powiększyć.

Współuzależnionych pozdrawiam i zostawiam z naszym hymnem.

(Po ponownym spojrzeniu na półki zauważyłam, że przez moją nieuwagę do zdjęcia niezapozowała najnowsza książka Elizabeth Gilbert, dwie książki Magdaleny Samozwaniec i jedna Nabokova).

czwartek, 1 lipca 2010

Ocaleni (Spokojne czasy - Lizzie Doron)


Zacznę od wynurzeń osobistych, jak to ostatnio mam w zwyczaju.

Kiedy byłam na drugim roku studiów, pewna wspaniała "pani dr" zachęcała nas, żebyśmy np. przy czytaniu Prousta spróbowali upiec magdalenki, "Czarodziejską górę" czytali w warunkach sanatoryjno - pensjonatowych, a na spacer po Poznaniu wybrali się z którymś z tomów Jeżycjady itd. Nigdy nie prowokowałam takich sytuacji - chociaż chciałabym przeczytać "Dziecko piątku" Musierowicz w Pobiedziskach :P - ale wczoraj przydarzyła mi się ona sama.

Wybrałam się do fryzjera ze "Spokojnymi czasami" Lizzie Doron w torebce (ze względu na niewielkie rozmiary książki). Rzecz dzieje się w Tel Awiwie, głównie w... zakładzie fryzjerskim. Siedząc z farbą na głowie, z jednym ogromnym lustrem przed sobą i drugim z aplecami, w otoczeniu nożyczek i grzebieni, czytałam o zakładzie fryzjerskim prowadzonym przez Żydów ocalonych z Holocaustu. Wyobrażacie to sobie?

Książka Lizzie Doron to książka niepozorna, którą łatwo przegapić, a której w żadnym razie przegapić się nie powinno. Jakiś czas temu głośno było na blogach i nie tylko o książce "Pensjonat" Piotra Pazińskiego - "Spokojne czasy" jest poniekąd podobna. Ona także opisuje powojenne losy Żydów i ja przez cały czas zastanawiałam się, chociaż wiem, że nic nie uprawniania mnie do stawiania takich pytań, czy nie lepiej było wtedy zginąć?

Mieszkańców małego osiedla w Tel Awiwie dręczą wspomnienia o bliskich, którzy odeszli, prześladują ich makabryczne sceny, których byli świadkami. Każdy nosi w sobie własną, przerażającą historię, której "nikt nie chce ani opowiadać, ani słuchać" - dlatego w którymś momencie przestaje budzić zdziwienie kobieta, która przez cały czas zwierza się swojemu pieskowi Reksiowi.

Główną bohaterką jest starzejąca się Lea, która wojnę przeżyła w wykopanej w ziemi norze. Co było wcześniej - nie pamięta. Po wojnie zaś nikt się po nią nie zgłosił, nie wie więc o swoim pochodzeniu zupełnie nic. Najpierw trafia do sierocińca, potem do kibicu, a potem wychodzi za mąż - z tego małżeństwa rodzi się jej ukochany syn, który później staje się dla niej wyłącznie źródłem cierpienie i rozczarowania. Lea kocha jeszcze jedną osobę: fryzjera Zajczyka, u którego pracuje. To w jego zakładzie, malując klientkom paznokcie, dowiaduje się, co przeżyli jej sąsiedzi, wysłuchuje ich marzeń, które i tak nigdy się nie spełnią.

Lea załamuje się po śmierci Zajczyka - zamyka się w domu i czeka na śmierć. Jednak ta nie nadeszła ani wtedy, ani nie chce nadejść teraz. Lea wspomina swoją przyjaciółkę, którą żyjąc, marzyła by umrzeć, gdyż po drugiej stronie czeka na nią cała rodzina i koń Cadyk...

Nie wiem, czy polecam tę książkę, gdyż z każdej jej strony płynie smutek, rozczarowanie i tęsknota. Z drugiej jednak strony jest tak, jak już pisałam:szkoda tą książki przegapić.

A na koniec cytat, który już sobie wynotowałam:

Pewnego razu, gdy byłam już w zaawansowanej ciąży, zapytałam [przyjaciółkę] skąd tyle wie o życiu. (...)
- Z życia - odparła w końcu. Jej odpowiedź przygnębiła mnie jeszcze bardziej i nie wiedziałam, co powiedzieć. Wiedziałam, że zastanawia się, jak odmienić mój nastrój:
- Leale - odezwała się, jakby znalazła nagle rozwiązanie. - Wierzę, że o życiu można dowiedzieć się bardzo dużo z książek.

Lizzie Doron, Spokojne czasy, wyd. MUZA, tłum. N. Sommer, Warszawa 2010, s. 159.