wtorek, 29 czerwca 2010

Nie czytać przed jedzeniem! (Julia Child - Moje życie we Francji)


Dziś będzie o kolejnej książce " z pasją i o pasji" i nie jest to książka byle jaka, gdyż... tadam, tadam, pierwszy raz przeczytałam coś, co można z powodzeniem nazwać BIOGRAFIĄ KULINARNĄ.

Bo jak inaczej określić książkę, w której tyle samo miejsca (a może i więcej) poświęcone jest jedzeniu i gotowaniu co innym sprawom, a opisy tego co autorka jadła i gotowała wysuwają się na pierwszy plan?

Napisać, że Julia Child żyła gotowaniem to mało. Gotowanie było jej życiem - już lepiej, chociaż pasja ta narodziła się dość późno. Słynna autorka programów kulinarnych zaczęła uczyć się gotować w wieku 37 lat (jako pierwsza kobieta ukończyła prestiżową szkołę Cordon Bleu - swoją drogą: pierwszy egzamin oblała, gdyż okazał się zbyt... łatwy), kiedy trafiła do Francji. Tam zapałała miłością nie tylko do Paryża, lecz także do kuchni francuskiej. Do gotowania podchodziła jak do pracy w laboratorium: precyzja, precyzja i jeszcze raz precyzja. Po kilkunastu latach gotowania, wydaniu kilku książek z przepisami i nakręceniu kilkuset odcinków programu nie popadła w rutynę: ciągle miała coś do zbadania i przetestowania. Nie wahała się nawet przepytać chemika pracującego w firmie Nestle o to, z czego produkuje się czekoladę, jak powinno się ją podgrzewać, ucierać itd. Kto "normalny" zajmujący się kuchnią, zwraca uwagę na takie rzeczy? I kto "normalny" testuje jeden przepis trzydzieści razy, by wyszedł idealny?

Julia Child była kucharką totalną, o ile można ją tak nazwać: jadła wszystko (ślimaki, czajki, nie miała skrupułów przed zakupem sarniej nogi z raciczką i futerkiem) i interesowało ją wszystko: wiele tygodni poświęciła na dobranie właściwych proporcji majonezu i zajmowała się porównywaniem mąki używanej we Francji do tej używanej w Ameryce.

Sama Julia Child pisze, że jest to książka o jej największych miłościach: mężu. Francji i jedzeniu.

Dla mnie jest to jednak przede wszystkim powieść, jak już pisałam, o pasji, pasji i jeszcze raz pasji. Podoba mi się podejście Julii do gotowania: ma być zabawą, przyjemnością, ale będzie tak tylko wtedy, jeśli posiądzie się pewne umiejętności: improwizacja nigdy nie była jej bliska, a określenia takie jak "szczypta soli", "trochę wody", "odrobina masła" doprowadzały ją do szaleństwa.

Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Otóż pisać o jedzeniu nie jest prosto. Ma się bowiem do dyspozycji określoną liczbę przymiotników: słodki, gorzki, zarumieniony, krwisty itp. Tyle, że te słowa dla każdego oznaczają coś innego i używanie ich przez prawie 500 stron może być nużące. Nie wiem, czy to zasługa tłumacza, ale ja czytając książkę byłam non - stop głodna i tyle odgrzewanych w piekarniku bagietek dawno nie pochłonęłam! Żadnej nudy, żadnego znudzenia!

I jeszcze: jeśli czasem świtała mi myśl, że mam fajne życie, toooo... Julia Child miała fajniejsze. Opisuje spotkania ze świetnymi ludźmi, mieszkała w Ameryce, Francji, Niemczech i Norwegii, miała wspaniałego męża, pasję, którą co chwila jej tu wypominam, naturalną radość cieszenia się życiem i nonszalancki sposób bycia... a poza tym była z niej świetna nie tylko kucharka, ale i kobieta. I bardzo miła odmianą było dla mnie to, że Julia nie była się w swojej kuchni kalorii: z upodobaniem korzystała z masła, śmietany, serów...

Gorąca polecam - nie tylko smakoszom kulinarnym, ale i smakoszom dobrej literatury.

Bon appetit! (tak Julia kończyła swoje słynne programy kulinarne)

(a na koniec dodać muszę, że swoim zwyczajem popłakałam się ze śmiechu czytając, jak siostra Julii uczyła się francuskiego... jej pomyłki językowe były prze- śmie - szne!)

J. Child, Moje życie we Francji, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 474.

niedziela, 27 czerwca 2010

Jak jeden dzień... (post urodzinowy)

Ćwierć wieku - to brzmi dumnie, dlatego postanawiam skupić się na milszym aspekcie urodzin: preeeezentach :) A że już kiedyś pisałam, że w pewnych kręgach najmilszym i najbardziej oczekiwanym podarkiem jest książka, więc i tym razem na moich urodzinach nie mogło ich zabraknąć:
Tradycyjnie też nie obyło się bez "podczytywania" jednym okiem:


... i tłumaczenia, że "taaaka była ta książka, normalnie taaaaka duża":
(torba, w której zostały mi przyniesione książki to osobna historia)


Aniu! Piotruś! Dzięki!

sobota, 26 czerwca 2010

Kurs demonizmu dla początkujących(Julian Tuwim - Czary i czarty polskie oraz Wypisy Czarnoksięskie i Czarna Msza)


Czy macie takie książki, na które polujecie tygodnie, miesiące, lata...? Ja mam takich "nieupolowanych" całą listę, jednak właśnie udało mi się wykreślić z niej jedną pozycję.

Julian Tuwim, "Czary i czarty polskie". Polowałam na nią około pięciu lat - zaczęłam na drugim roku studiów, kiedy to wpadł mi do głowy piekielny pomysł pisania pracy zaliczeniowej z historii literatury o "diable romantyków polskich". I diabli mnie brali, kiedy w każdym artykule na ten temat autor powoływał się na dzieło Tuwima, a ja nie mogłam nigdzie go znaleźć. Wszak książkę ostatni raz wydano w 1960 roku... i o wznowieniach nie słyszałam. Dlatego aż podskoczyłam z radości, kiedy wypatrzyłam ją na stronie Iskier, a kiedy książka dotarła do mnie, prawie się na nią rzuciłam :)

Zapowiadałam, że będę prezentować książki pisane przez pasjonatów o pasji. Dzieło Tuwima z pewnością się do nich zalicza. Bo jak, jeśli nie pasją nazwać pracę, jaką wykonał autor? "Czary i czarty polskie", a także "Wypisy czarnoksięskie" i "Czarna msza" (czyli w zasadzie trzy książki w jednej) to potężne dzieło zbudowane z innych książek: autor wypisuje co ciekawsze fragmenty, tworząc swoistą antologią demonizmu, wierzeń ludowych, zabobonów, rytuałów. Pisze nie tylko o tym, jak wyobrażano sobie diabła, lecz także opisuje polowanie na czarownice i związaną z tym psychozę (na stos została skazana kobieta, którą sąsiad widział zbierającą zioła przy domu), publikuje obszerne fragmenty przerażającego "Młotu na czarownice" oraz podaje wypisy z książek, w których odpowiedź znajdą osoby łamiące sobie na kwestiami:

- Czy czarownice latały na łysą górę?
- Jak badać czarownice?
- Chcesz się dowiedzieć myśli, chęci i sekretów osobliwie niewiast?
- Chcesz, aby małżeństwo zgodne i małżonkowie z siebie kontenci byli?
- Chcesz poznać wierność żony twojej lub innej niewiasty?

I straszna i śmieszna to była lektura, ale chylę czoła dla Tuwima, któremu "chciało się" to wszystko zebrać i ułożyć w sensowną całość. A dla czytelnika jest to chyba jedyna okazja, żeby przejść "krótki kurs czarnoksięstwa i praktyk magiczno - demonicznych", gdyż kiedy patrzę, skąd pochodzą publikowane fragmenty, to mam świadomość, że dla przeciętnego czytelnika, czyli np. dla mnie, są to dzieła zupełnie nieosiągalne (bo niby gdzie znajdę i kto mi pozwoli poczytać książkę sprzed kilku wieków?)

Żałuję, że nie mam lepszej pamięci, żeby spamiętać te wszystkie "dziwactwa"które Tuwim przytacza i żałuję też, że "połknęłam" tę książkę w ciągu dwóch dni, gdyż chyba lepiej nadaje się do wybiórczej, długotrwałej lektury fragmentów.

Czytając miałam też na uwadze to, co napisał we wstępie Piotr Matywiecki. Przecież Tuwim był Skamandrytą, a Skamandryci wiadomo: radość życia,wiosna, witalność siła. Skąd więc u niego te "szatańskie" ciągoty? Może z uwagi na pochodzenie sam doświadczył "polowania na czarownice"?

J. Tuwim, Czary i czarty polskie oraz Wypisy czarnoksięskie i Czarna Msza, wyd. Iskry, Warszawa 2010, s. 380.

czwartek, 24 czerwca 2010

Unieruchomiona (Zapach malin - Marika Krajniewska)


Pozostając w klimacie szpitali i chorób, napiszę o książce, którą skończyłam czytać dwie minuty temu.

"Zapach malin" Mariki Krajniewskiej to opowieść o tym, jak w wyniku jednego niefortunnego upadku (a właściwie "spadku" z drabiny) może zmienić się całe życie.

Irena jest, a w zasadzie była, młodą kobietą, która poza karierą nie wyobraża sobie życia. Nie przebiera też w środkach, aby wspiąć się jak najwyżej w korporacyjnej hierarchii. Trzeba się z kimś przespać? Nie ma sprawy, nieważne, że mąż czeka. Trzeba podłożyć nogę koleżance? A co tam! I tak by pewnie żyła sobie dalej, gdyby któregoś dnia nie znalazła się w szpitalu, mogąc poruszyć jedynie palcem, na którym jeszcze znajduje się ślad po obrączce i mężu, którego wyprosiła ze swojego życia...

Autorka część swojej opowieści snuje z bardzo ciekawej perspektywy: mianowicie perspektywy ciała unieruchomionego na łóżku. Wokół Ireny, którą można porównać do lalki, krąży kilka osób, które także stają się bohaterami tej historii.

Jest więc pielęgniarka, która traci syna w wypadku, "w zamian" jednak zyskuje czworo "nowych", adoptowanych dzieci. Ona chyba jako jedyna potrafi dopatrzeć się w sytuacji Ireny czegoś pozytywnego: jakby nie było, kobieta żyje, podczas gdy jej syna nakryto czarnym, plastikowym workiem. I nie ukrywam, że tę postać obdarzyłam największą sympatią: za swoje niewzruszone czynienie tego, co w jej mniemaniu właściwie.

Jest też Sebastian, który czyta Irenie dziennik jej prababki, pisany w oblężonym Leningradzie, gdzie rozgrywa się dramat walki o życie, nie tyle własne, co dziecka...

No i wreszcie są inne osoby: mąż, matka i babka Ireny, których ta nigdy nie potrafiła kochać, a o których nie może przestać myśleć, przykuta do szpitalnego łóżka.

Czytając "Zapach malin" miałam nieodparte skojarzenie z filmem "Motyl i Skafander", którego bohater także został uwięziony we własnym ciele. Myślałam też o moim ulubionym "Czasie, który pozostał" i "Pora umierać" - bo we wszystkich tych dziełach bohaterowie przed śmiercią dochodzili do wniosku, że, a jakże!, najważniejsza jest miłość i drugi człowiek. Tutaj jednak można mówić o happy endzie: Irena nie umiera, Irena ma czas, aby naprawić wszystko, co zniszczyła przez swój egoizm, ignorancję i obojętność.

Temat, jaki wybrała sobie autorka nie należy do łatwych. Z jednej strony bowiem można popaść w sentymentalizm i moralizatorstwo, z drugiej zaś chyba nie chciałabym czytać "naturalistycznej" książki o podobnej treści. Tymczasem czytałam z rosnącą nadzieją, że "prawdziwe" życie, chociaż na wózku, jeszcze przed bohaterką - i taki wydźwięk tej powieści bardzo przypadł mi do gustu.

M. Krajniewska, Zapach malin, wyd. Papierowy Motyl, Warszawa 2010, s. 199.

***

W ciągu najbliższych dni postanowiłam całkowicie zmienić klimat swoich lektur i będę czytać książki pisane z pasją i o pasji. Mam nadzieję, że pierwsza odsłona już jutro :)

środa, 23 czerwca 2010

Gdy wszystko inne zawodzi (Cud w medycynie - praca zbiorowa)


Człowiek współczesny potrzebuje cudów - nie mam zielonego pojęcia, gdzie usłyszałam to zdanie, ale przez długi czas zgadzałam się z nim.

Teraz jednak dochodzę do wniosku, że jest jedna sytuacja, kiedy obecność "cudu" staje się problematyczna... Jest to ciężka choroba, często równoznaczna z wyrokiem śmierci. Bo tak: skoro trzeba czekać na cud, to w tym momencie upada wiara w lekarzy i medycynę, a tym samym w wyzdrowienie. Wszak cuda zdarzają się bardzo rzadko... Z drugiej jednak strony, jeśli od tego cudu ma zależeć powrót do zdrowia, to może warto zacząć się o niego modlić...?

Piszę tak nie tylko pod wpływem książki "Cud w medycynie", lecz także osobistych doświadczeń. Swoją drogą trafiła ona w moje ręce w bardzo dobrym momencie (Kaś, dziękuję!) i może dlatego odebrałam ją tak bardzo emocjonalnie.

Bo jak tu nie płakać, kiedy czyta się o zaangażowaniu lekarzy, którzy mają czas, by po prostu z pacjentem porozmawiać? Jak tu nie płakać, kiedy czyta się operacjach ratujących życie maluchom? I jak tu wreszcie nie uwierzyć w drugiego człowieka, lekarza, który kobiecie z ośmioma krzyżakami robi operacje za ponad sto tysięcy po to, żeby przedłużyć jej życie o rok? Bo przecież o życie trzeba walczyć wszystkimi środkami...?

Najbardziej jednak poruszył mnie wywiad z prof. Bogdanem de Barbaro, psychiatrą, który pokazuje, że soma i psyche to jedno. Opowiada on, przed jakimi wyzwaniami staje w swojej codziennej pracy, jak trudna jest terapia osób, które potocznie nazywa się szaleńcami... I że w jego zawodzie dylemat "leczyć czy nie" jest o wiele częstszy niż gdziekolwiek indziej.

Wspaniała książka o wspaniałych ludziach - najlepszych w swojej dziedzinie, ale też przede wszystkim bardzo odważnych i bardzo zdeterminowanych, by jak najlepiej służyć.

Trudno dopatrzeć się w lekturze łatwego optymizmu i pocieszenia, ale przeczytałam ją w dwie godziny i już wpisałam na swoją listę "must have" - do ponownego przeczytania, gdy znów będę tego potrzebować.

Cud w medycynie. Na granicy życia i śmierci. Rozmowy z lekarzami, oprac. A. Mateja, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 250.

wtorek, 22 czerwca 2010

Całe życie w jednej książce (Dzicy detektywi - Roberto Bolano)


Przeczytałam "Dzikich detektywów". Informuję o tym fakcie z wielką dumą, gdyż lektura wydłużyła mi się prawie do miesiąca... gdyż najpierw podczytywałam tę książkę w duecie, a potem niefrasobliwie zostawiłam ją jakieś dwadzieścia kilometrów od domu i zupełnie mi się nie składało, żeby po nią pojechać. A że książka jest potężna (615 stron drobnym drukiem), to i na samą lekturę potrzebowałam trochę czasu. Ale udało się!

Na okładce "Dzikich detektywów" znajduje się zdanie:
To z pewnością najwybitniejsza powieść latynoamerykańska ostatniego ćwierćwiecza.

Nie jestem znawczynią literatury latynoamerykańskiej, ale jestem w stanie przyznać, że coś w tym zdaniu musi być. Bo "Dzicy detektywi" to powieść o wszystkim: o miłości, pasji, podróżach, literaturze - dla mnie przede wszystkim o literaturze.

Powieść zaczyna się w chwili, gdy młody Juan Garcia Madero poznaje dwóch poetów: Arturo Belano i Ulisesa Limę. Należą oni do grupy bebechorealistów, którzy chcą zmienić oblicze meksykańskiej poezji. Wyruszają oni w podróż za mityczną poetką C. Tinajero. I tu zaczyna się druga część opowieści, która składa się z relacji osób, które spotkały Belano i Limę w ich szalonej podróży po całym świecie. Ostatnie strony powieści to powrót do dziennika Juana Garcii Madero. O ile pierwsze strony można uznać za manifest młodości, wiary w siebie i poezję, tak w ostatniej wszystko co pierwsze narrator ma już za sobą - dochodzi do konfrontacji marzeń z rzeczywistością, a literatury z życiem i śmiercią.

Uff... to wyczyn streścić w kilku zdaniach tyle stron i oczywiście mam świadomość, że nie poruszyłam nawet jednego procenta zakresu tematów i problemów poruszanych przez autora, ale opisanie wszystkiego jest po prostu niemożliwe.

W każdym razie czytając tę powieść, przypominały mi się ostatnie lata liceum i pierwsze studiów, kiedy już wiedziałam, że będę zdawać na polonistykę, bo literatura to jedna z niewielu rzeczy, która naprawdę mnie kręci. Pamiętam, że pisałam wtedy smutne wiersze, zaczynałam wielkie powieści, które porzucałam po kilku zdaniach, pamiętam, że widziałam swoje nazwisko wśród najlepszych polskich pisarzy i obmyślałam, co będę mówić na wieczorach autorskich. O jakże przypominałam w tym młodego Madero...

A potem przyszła poetyka, gdzie żmudnie śledziłam umiejscowienie średniówki w poezji średniowiecznej, teoria literatury, której uczyłam się bez większego przekonania, wreszcie "przerobiłam" wszystkie awangardy i stwierdziłam, że wszystko już było. A potem doszłam do etapu, w którym zupełnie nie chciało mi się czytać, że o pisaniu nie wspomnę, z którego to na szczęście już wyszłam.

O tym wszystkim myślałam, czytając tę książkę. O roli literatury w życiu, o aspiracjach z nią związanych i o tym, że tęsknię za tamtą sobą, która pisała okropne, ale jednak własne teksty...

Z całym przekonaniem oceniam tę powieść na 6, czyli najwyżej, bo w moim osobistym rankingu zajęła bardzo wysoką pozycję i uważam ją za lekturę obowiązkową nie tylko dla tych, którzy książkami żyją. Poza tym jest to powieść tak pełna... świeżości, inspiracji, pasji...że po prostu trzeba i kropka!

R. Bolano, Dzicy detektywi, wyd. Muza, Warszawa 2010, s. 615.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

To jest mobbing! (Ewa Zaleska - Ja tu jeszcze wrócę!)


Nietypowa babska powieść? Z tym właśnie mamy do czynienia w przypadku "Ja tu jeszcze wrócę!".

Dlaczego nietypowa?

Pierwsze zaskoczenie: głównym bohaterem jest mężczyzna o nietypowym imieniu Karino Mroźny. Pan Karino bynajmniej nie jest typem włoskiego macho, to raczej poczciwina, który styka się z demoniczną szefową.

Bo książką Ewy Zaleskiej to książka o mobbingu, jednak wszystko zostało tu odwrócone. To nie szef podszczypuje kobiety i każe im iść do garów, lecz szefowa znęca się nie tylko nad swoim dyrektorem ds. marketingu, lecz terroryzuje całą podlegającą jej agencję reklamową.

Inna kwestia, że szefowa jest postacią przekomiczną. Odmienia przez wszystkie przypadki zaimek "ja". Święcie wierzy w feng shui i wpływ kolorów na samopoczucie człowieka i dlatego każe pracownikom przebierać się w strój kanarka. Poza tym, ten typ tak ma!, jest najlepsza, nieomylna, niezastąpiona, agencja funkcjonuje dzięki jej staraniom, pracownicy to idioci, których trzeba prowadzić za rękę jak dzieci i właściwie to cud, że tak długo utrzymali się w firmie. A poza tym ma guzik w pewnym strategicznym miejscu, o którym z wielkim rozbawieniem czytałam.

I właśnie z taką babą ma pracować Karino, który jest grzeczny, miły i bardzo się stara. A w dodatku podobną heterę ma w domu... Biedaczek :)

Bardzo mi się podobał zapis rozmów, miedzy szefową a panem Karino. Jak dla mnie są one żywcem wyjęte z rozmów kwalifikacyjnych, na które mam wątpliwą przyjemność od czasu do czasu chodzić i gdzie każda wypowiedź zostaje przekręcona, doświadczenie i wykształcenie staje się największą przeszkodą w podjęciu pracy, a rozmówca każde zdanie zaczyna od: "No wie pani, JA..." - itd.

Po przeczytaniu tej książki jeszcze bardziej zaczęłam doceniać pracę w domu, bez szefa nad głową.

E. Zaleska, Ja tu jeszcze wrócę!, wyd. SOL, Warszawa 2010, s. 317.

niedziela, 20 czerwca 2010

Bo tak jest! - cytat

Lubię czasem trafić w książce na zdanie, które w 200% oddaje to, co sama czuję:

"Oczywiście nigdy nie słyszałem o tej grupie, ale to wynika z mojej ignorancji w sprawach literackich (wszystkie książki świata czekają, żebym je przeczytał).

Roberto Bolano, Dzicy detektywi

Nic dodać, nic ująć.

piątek, 18 czerwca 2010

My, nieprzystosowani (Spadający Ptak - Patryk Suchcicki)


Autor książki "Spadający ptak" ma 19 lat. Podejrzewam więc, że pisał zaraz przed albo zaraz po tym, jak stał się pełnoletni. Robię tę uwagę już na wstępie, gdyż mam mieszane uczucia, co do tak młodych debiutów. Zastanawiam się zawsze, co tak młoda osoba może mieć ważnego do powiedzenia, że decyduje się na napisanie książki? Z drugiej strony wystarczy przypomnieć sobie sylwetkę Arthura Rimbaud, który pierwsze wiersze pisał w wieku piętnastu lat i uznano je za arcydzieła światowej literatury. Dlatego też staram się czytać książki młodych, chowając swój sceptycyzm do kieszeni.

Gdyby ktoś mnie poprosił o napisanie w jednym zdaniu, o czym jest książka Patryka Suchcickiego, nie miałabym z tym problemu. Mogłoby ono brzmieć: "Doznania Samotnika w wielkim mieście", albo "Zagubiony w wielkim mieście", albo "Wielkie miasto to nie jest miejsce dla wrażliwych". W każdym razie zdanie to musiałoby wskazywać na samotność i zagubienie, bo te wątki w powieści najsilniej dochodzą do głosu.

Samotnik mieszka w domku na iglicy Pałacu Kultury. Stroni od ludzi, by któregoś dnia wypuścić się w miasto. Spotyka tam szemrane towarzystwo, błądzi po ciemnych zaułkach... i w tym miejscu miałam tak nieodparte skojarzenie z Odyseuszem i "Ulissesem", że zapytałam autora o inspiracje literackie.

Autor odpowiedział mi tak:

Nie inspirowałem się nikim, a jeśli tak to nieświadomie. Natomiast co do postaci w książce, główny bohater ma trochę cech moich, niektóre jego historie to przerysowane moje życie. Oczywiście każda postać w tej książce ma w sobie cząstkę kogoś mi znanego.

Czyli pudło. Później natomiast zaczęło mnie dręczyć zupełnie szkolne i zakazane pytanie: co też autor miał na myśli? Bo o ile warstwę fabularną rozumiem, tak to co pod nią już nie było takie jasne. Z tymi wątpliwościami także pospieszyłam do autora:

Sporo obserwuję ludzi, sam też miałem dosyć dziwne dzieciństwo. W książce chciałem pokazać, jak absurdalne jest życie. Samotnik jest osobą, która nie potrafiła się dostosować, stąd jego ucieczka. Starałem się pokazać jego próby przystosowania się, przy okazji chciałem opisać różne oblicza śmierci, co chyba widać w niektórych opowiadaniach poza fabułą. W skrócie: "Spadający ptak" pod podszewką dziwnych i fantastycznych zdarzeń, bohaterów, jest po prostu o życiu, być może wiele osób się nie zgodzi z tym jak to pokazałem. Ja jednak tak to widzę, i zawsze mogą przeczytać książkę nie doszukując się ukrytych rzeczy.

Śmierć jest - jak autor wspomina - kolejną bohaterką tej książki i akurat tę fascynację jestem zupełnie w stanie zrozumieć, gdyż to właśnie ona swojego czasu skłoniła mnie do napisania pracy magisterskiej na ten temat. Książka pokazuje jej różne oblicza (śmierci, nie pracy magisterskiej), także to zupełnie groteskowe, ale "Spadający ptak" to swoiste "memento mori", gdyż nie sposób się od niej uwolnić.

Podobała mi się ta książka. Podobało mi się, że jeśli już autor zdecydował się dokonać własnego obrachunku ze światem, to zrobił to w ten, a nie inny sposób. Bo chociaż w książce są momenty pokazujące twardą, brutalną rzeczywistość, to rekompensuje to język... chwilami miałam wrażenie, że czytam prozę poetycką.

Chciałoby się napisać, że jak na 19-letniego debiutanta jest bardzo dobrze. Gdyby jednak autor nie miał 19 lat i była to jego kolejna powieść, napisałabym to samo: bardzo dobrze!

PS Obraz, który umieszczam wykorzystany został na okładce. Niestety, nie znalazłam samej okładki w większym rozmiarze, a baterie w moim aparacie kolejny raz odmówiły współpracy.

P. Suchcicki, Spadający ptak, wyd. Papierowy Motyl, Warszawa 2010, s. 96.

czwartek, 17 czerwca 2010

Sapere aude! (Córka Alchemika - Katharine McMahon


Dziś zacznę mało subtelnie, ale kiedy czytałam "Córkę Alchemika" miałam przed oczami pewną panią, która za każdym razem jak ją widzę powtarza, że, cytuję, baba jak kawałek chłopa zobaczy, to dostaje małpiego rozumu. Powieść Katharine McMahon jest, w duuuużym uproszczeniu, właśnie o tym.

Jeśli kogoś udało mi się zniechęcić tym wstępem, to teraz będę przekonywać, żeby się jednak nie zniechęcał :)

Bohaterką książki jest młodziutka Emilie Selden - tytułowa postać. Emilie wychowuje ojciec w ogromnym, starym domu. Matki nie zna, ale przez czas trwania powieści będzie się starała dowiedzieć o niej jak najwięcej. Ojciec zajmuje się alchemią i przyjaźni z Newtonem. Emilie to dla niego swoisty eksperyment: chce przekazać jej wszystko, co sam wie, aby stała się najwybitniejszym umysłem epoki.

Mamy XVIII wiek, wykształcone kobiety to prawdziwy ewenement. Emilie dostaje więc szansę, jaka mało komu jest dana... i marnuje ją, gdyż oddaje się fircykowi w musztardowej kamizelce (no dobrze: nie pamiętam, jakiego koloru dokładnie była kamizelka, ale musztardowa wydaje mi się wyjątkowo brzydka). Ojciec bowiem tłumaczył jej świat, ale w zupełnej izolacji od ludzi. Dziewczyna nie wiedziała więc, że nie każdy jest tak szczery i prawdomówny jak ona.

Do momentu, kiedy Emilie pracowała z ojcem w laboratorium bardzo ją lubiłam i kibicowałam jej doświadczeniom. Potem miałam ochotę mocno nią potrząsnąć i krzyknąć: dziewczyno! opamiętaj się!

Ukochany Emilie to bowiem, oględnie mówiąc, nic dobrego, któremu bardziej jest potrzebny majątek dziewczyny, niż ona sama. Opuszcza wraz z nim swoją rodową posiadłość, bezsilnie przygląda się, jakie zmiany są w niej wprowadzane, zupełnie nie odnajduje się w fałszywym i głupim londyńskim tłumie.

Książka ta opowiada z jednej strony prostą historię o uwiedzeniu i wzięciu pozorów za prawdę. Z drugiej zaś pokazuje, że na nic zdaje się cała wiedza płynąca z książek i całą mądrość bez wiedzy o drugim człowieku. Co z tego, że Emili była mądrą i piękną dziewczyną, skoro zupełnie nie radziła sobie w kontaktach z ludźmi?

Dziewczyna w którymś momencie, kiedy już nie miała złudzeń, co do mężczyzny, którego pokochała, postawiała sobie pytanie: co z niej zostanie, jeśli zrzuci z siebie wytworne stroje i zrezygnuje dla męża z nauki? No właśnie: co?

Dlatego tytuł mojego dzisiejszego posta brzmi: odważ się być mądrym. To jest dopiero wyzwanie!

Poruszała mnie "Córka Alchemika", chociaż nie jest to pozycja ciężka, przytłaczająca. Na pewno jednak jest to książka angażująca: ostatnie sto stron przeczytałam z takim zapałem, iż zupełnie nie zauważyłam, że słońce zdążyło się przesunąć i moje nogi mają teraz kolor pomidora. I niech to będzie rekomendacją :)

McMahon, Córka Alchemika, wyd. Insignis, Kraków 2010, s. 402.

środa, 16 czerwca 2010

Galeria oryginałów (Janina Laxness - Kły Norwegii)


Zanim przystąpiłam do napisania recenzji tej książki, sporo czasu spędziłam oglądając obrazy autorki. Jeden z nich znalazł się też na okładce też niewielkiej, ale bardzo interesującej książeczki.

Janina Laxness jest Polką, jednak od wielu lat mieszka w Norwegii, kraju, który nam, Polakom mieszkającym w Polsce, wydaje się nową Arkadią. Bo jakie jest powszechne wyobrażenie tego kraju? Piękna, surowa przyroda, wszyscy mają pracę, opiekę socjalną i w ogóle w Norwegii żyje się świetnie. Autorka pokazuje, że z tych przekonań, tylko to pierwsze jest prawdą. Przytoczone przez nią opowieści dowodzą, że często barierą, której nie da się pokonać, jest już długa, przyprawiającą "niewprawionych" o depresję zima. Kolejna bariera to język.

Jednak "Kły Norwegii" Boże broń nie są dokumentalnym zapisem życia Polaków w Norwegii! To książka - w moim odczuciu - przede wszystkim o ludziach, którzy mają odwagę szukać swojego miejsca na ziemi, nawet jeśli okazuje się, że przez kilka lat w swoim wyśnionym raju będą harować na budowie. Bardzo mi się podobało, w jaki sposób Janina Laxness kreśli ich portrety: zdarza się, że opisuje historie cwaniaków, nieudaczników, kloszardów - krótko mówiąc: przedstawia całą galerię oryginałów, w dobrym lub złym znaczeniu tego słowa, ale częściej zamiast ironii można wyczuć w tych opisach czułość.

"Kły Norwegii" to także opowieść o samej Norwegii, kraju, w którym np. kocha się sztukę. Autorka twierdzi, że zdarzyło się jej być w Polsce na wernisażach, gdzie obrazy oglądali autor i jego koledzy. W Norwegii natomiast sztuką "się żyje": jak grzyby po deszczu wyrastają nowe galerie, a każdy ma ambicje zostać artystą, choćby miał z własnej kieszeni zapłacić dziennikarzowi za napisanie recenzji wystawy.

W książce też zawarte są refleksje o malarstwie i malowaniu. Autorka wiele razy podkreśla, że tym, co najbardziej ceni sobie w swojej pracy to wyobraźnia, której może pozwolić dojść do głosu. I kiedy po przeczytaniu tej książki oglądałam jej dzieła, dochodzę do wniosku, że czego jak czego, ale tej jej na pewno nie brakuje.

J. Laxness, Kły Norwegii, wyd. Papierowy Motyl, Warszawa 2010, s. 88.

niedziela, 13 czerwca 2010

Życie jak literatura, literatura jak życie ("Ostatnia noc w Twisted River - John Irving)


Długo czytałam "Ostatnią noc w Twisted River" - nie potrafię powiedzieć, z czego to wynikało, gdyż chwalona przez wielu powieść Johna Irvinga podobała mi się i czytałam ją z prawdziwą przyjemnością.

Od razu muszę powiedzieć, iż jest to moje pierwsze spotkanie z tym autorem, dlatego wszystko było dla mnie w niej nowe, pierwsze. Z tego to powodu zainteresowała mnie recenzja Bernadetty Darskiej, która wskazuje na motywy powtarzające się w twórczości autora "Świata według Garpa".

I tak np. nie wiedziałam, iż autor często pisze w swoich powieściach o niedźwiedziach, o kobietach, które posturą przypominają mężczyzn, o śmierci w trakcie stosunku i nieplanowanych morderstwach.

Czytając miałam wrażenie, że jeśli istnieje coś takiego jak "babska literatura", tak książka Irvinga jest powieścią wybitnie męską. Jeśli już opisuje kobiety, to nie grają one pierwszych skrzypiec, lecz stanowią dodatek do życia mężczyzn. A mężczyzn, w moim odczuciu, Irving potrafi portretować bardzo dobrze, ukazując całą złożoność ich psychiki.

Przykład? Ketchum, jeden z bohaterów, którego historia przedstawiona została na przestrzeni pięćdziesięciu lat. Z jednej strony jest hulaką romansującym z żoną najlepszego przyjaciela, z drugiej zaś jest jego Aniołem Stróżem, zawsze gotowym spieszyć z pomocą, nie tylko jemu, ale też rodzinie Dominica. W ogóle bardzo mi się podoba, w jaki sposób Irving opisuje relacje łączące mężczyzn. Z jednej strony gadają oni o kobietach, ojciec i syn fascynują się tą samą osobą, ale jednocześnie łączą ich tak silne więzi, że nic, ani nikt nie jest ich w stanie rozerwać. Irving pokazuje też, jaki wpływ decyzja jednego ma na pozostałych, kiedy zmienia się życie np. Daniela, życie jego ojca i Ketchuma też przestaje być takie jak dotychczas.

Nie ukrywam jednak, iż do moich ulubionych fragmentów tej napisanej z wielkim rozmachem powieści (akcja obejmuje 50 lat, a książka ma 571 stron) należą te o Danielu, od którego niefortunnej pomyłki zaczyna się tułaczka ojca i syna. W wieku 12 lat zabija on żeliwną patelnią kochankę ojca, gdyż bierze ją za... niedźwiedzia. Oboje uciekają z Twisted River, by już nigdy nigdzie nie zagrzać dłużej miejsca. Daniel wszystkie swoje doświadczenia opisuje później w książkach, oczywiście odpowiednio je zmieniając, ale czytając miałam wrażenie, że pisanie ma dla niego moc terapeutyczną, oczyszczającą. A to jest właśnie jedna z tych rzeczy, w które ja głęboko wierzę: że pisanie może być nie tylko sposobem na życie, ale też, przede wszystkim, metodą na radzenie sobie z nim.

Polecam "Ostatnią noc w Twisted River". Wnioskując po recenzji Bernadetty Darskiej, miłośnicy Irvinga odnajdą w tej książce to, co kochają. Natomiast ci, którzy tak jak ja, zaczną poznawać twórczość pisarza od końca, mają szansę tej wiosny na zakochanie się, a już na pewno na silne zauroczenie :)

J. Irving., Ostatnia noc w Twisted River, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 507.

sobota, 12 czerwca 2010

Kiedy Ania K. zapragnęła być Anią S., czyli co książka robi z człowiekiem :)

Wiem, że slowoczytane, to z założenia blog o książkach, czytaniu itd. Post ten jednak chodził za mną już od dłuższego czasu, więc dziś po prostu go napiszę.

Otóż chciałam napisać o inspiracji, jaką można czerpać z książek, ale... inaczej. Dziś i jutro mam zamiar wypuścić swojego Narcyza na wolność i pokazać, jak książki wpłynęły na mój... wygląd.

A wpływ miały niebagatelny, gdyż prawie od zawsze jestem ruda (blog też jest w tej tonacji - zbieg okoliczności?)

Dlaczego? Bo mam na imię Ania i bez bicia przyznaję, że kocham kobietę: Annę S., zamieszkałą na Zielonym Wzgórzu. A Ania, jak wiadomo, była ruda. Więc ja też. Odkąd pierwszy raz zdecydowałam się zmienić kolor włosów, miałam na głowie wszystkie odcienie: od delikatnie pomarańczowych, przez kasztanowe, po wściekle czerwony. A żeby nie być gołosłowną...

Odsłona pierwsza: czerwona

Odsłona druga: przebłysk rudości wśród roślinności:


Odsłona trzecia: chwilę wcześniej spadłam z pieńka, dlatego pobladłam... ale spokojnie można mnie wziąć za lisa w tej trawie
Odsłona czwarta: czerwone korale, czerwone pióra

I na koniec: dziecięca wiara płynąca z baśni, że w którejś Żabie w końcu musi ukrywać się książę!


Ciąg dalszy oczywiście nastąpi - tylko już nie będzie o włosach :)

czwartek, 10 czerwca 2010

Czy ktoś widział Gurba? (Brak wiadomości od Gurba - Eduardo Mendoza)


Dzień pierwszy

Wygrałam książkę na blogu Prowincjonalnej Nauczycielki.

Dzień któryś z kolei

7:30 czasu polskiego

Wzięłam się za lekturę "Brak wiadomości od Gurba"

7:35

Gurb się zgubił!

7:40

Ziemia to dziwna planeta.

7:41

Popłakałam się ze śmiechu.

7:45

Kolejny raz popłakałam się ze śmiechu.

8:00

To książka o kosmicie w Barcelonie.

8:25

Kosmita zgubił Gurba, czuje się samotny i ląduje na komisariacie.

8:30

To moja pierwsza książka Mendozy i zastanawiam się, czy w trybie natychmiastowym nie kupić sobie hurtem wszystkich pozostałych.

8:40

Nadal brak wiadomości od Gurba.

9:00

Uwielbiam taki absurdalny chwilami humor.

9:21

Tata patrzy na mnie podejrzliwie i pyta, co mi tak wesoło od rana.

9:21

Odpowiadam, że czytam świetną książkę.

9:22

Nadal brak wiadomości od Gurba.

9:34

Kosmita kupuje narty i szusuje w nich latem po ulicach Barcelony. A potem trafia na komisariat.

9:40

Kosmita śpiewa "Całuj mnie, całuj" i szuka żony.

9:50

Nie płaczę, a ryczę ze śmiechu.

10:00

Książka jest rewelacyjna!
... tylko nadal nie ma wiadomości od zaginionego Gurba!

10:01

Polecam, polecam, polecam!

10:30

Wiem, że to nie jest recenzja, ale próbuję pisać tak, jak napisana jest książka, chociaż autor nie ogranicza się do zapisu tylko jednego zdania pod godziną. Generalnie nie lubię książek ani filmów o kosmitach, ale dla tej proponuję wszystkim, którzy także nie lubią, zrobić wyjątek - chociażby po to, żeby przy lekturze pogimnastykować przeponę :)

10:45

Inne książki Mendozy też są takie śmieszne?

11:00

Jest wiadomość od Gurba!

PS Nauczycielko, świetny ten kotek z dziurkacza :)

E. Mendoza, Brak wiadomości od Gurba, wyd. Znak, Kraków 2010, s. 162.

środa, 9 czerwca 2010

O psie, który stał się człowiekiem (M. Bułhakow - Psie serce)


"Mistrz i Małgorzata" to książka będąca jednym z moim największych odkryć w liceum. Pamiętam, że przewracałam strony otwierając szeroko oczy ze zdumienia i szybko doszłam do wniosku, iż jest to jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie czytałam.

Wstyd się przyznać, ale była to pierwsza i ostatnia książka Bułhakowa, po jaką sięgnęłam. Aż do teraz, dzięki uprzejmości Anny Liwii, która podarowała mi "Psie serce" - było to w trakcie mojego tematycznego czytania, kiedy na tapecie były książki o psach.

"Psie serce" mogę potraktować jako uzupełnienie tamtych lektur (recenzje tu, tu, i tu - chociaż ta ostatnia pozycja nie jest tylko o pieskach).

O czym opowiada? O dość ciekawym eksperymencie: pewien szalony doktor przeszczepia znalezionemu psu ludzką przysadkę mózgową. Pies przed operacją może i nie był najgrzeczniejszy, ale miał swój urok. Po zabiegu zamienia się w człowieka, który jednak z upodobaniem poluje na koty (pies zawsze wyjdzie z człowieka?), odszczekuje się doktorowi, knuje przeciwko niemu, jest cyniczny, złośliwy i zupełnie nie daje się z nim wytrzymać - zero wdzięczności za to, że doktor kiedyś uratował mu życie! Krótko mówiąc: pies otrzymuje nie tylko ludzki organ, ale wraz z nim wszczepiono mu wszystkie najgorsze cechy ludzkie.

Świat w tym opowiadaniu jest groteskowy, na opak, ludzie uwikłani w politykę, która ogłupia i demoralizuje, a pojęcia takie jak "moralność", "dobro" czy "prawda" gdzieś się zagubiły. Skojarzenia i porównania z "Mistrzem i Małgorzatą" są nieuniknione, można powiedzieć, że to kolejna wariacja na ten sam temat.

Podsumowując: cieszę się, że przeczytałam to opowiadanie, bo to bardzo dobra lektura na jeden wieczór. A że postanowiłam czytać i "gigantów" literatury (a Bułhakowa chyba można tak nazwać), i książki starsze - dlatego cieszę się tym bardziej :)

M. Bułhakow, Psie serce, wyd. Iskry, Warszawa 1989, s.96.

(Nawiasem mówiąc trafiłam na loterię, w której można wygrać książki, szczegóły na blogu Ewiki)

wtorek, 8 czerwca 2010

Będę czytać stare książki!

Ostatnio tak się składa, że czytam same nowości, których jestem bardzo spragniona. Nazywam to "nadrabianiem zaległości po studiach", kiedy to przez pięć lat czytałam właściwie tylko książki starsze - na inne albo już nie miałam czasu, albo siły, albo obie te rzeczy jednocześnie.

Zainteresowała mnie jednak akcja zorganizowana na stronie czytadełka "Czytam stare książki" i na własną rękę postanowiłam się do niej przyłączyć. Otóż obiecałam sobie, że nie tylko nadrobię zaległości w czytaniu klasyki, ale też w bibliotekach będę omijać półki z nowościami i szukać książek poszarzałych, zakurzonych, zapomnianych...

Na pierwszy ogień pójdzie Magdalena Samozwaniec: "Maria Magdalena" (rok wydania 1964) i "Zalotnica niebieska" (wyd. 1988) - to tak na fali zainteresowania Marią Pawlikowską - Jasnorzewską. Sprawiłam sobie na Dzień Dziecka "Lilkę" Marioli Pryzwan, ale nie zaszkodzi mi poczytać o poetce więcej. A może i jakiś weekend tematyczny mi z tego wyjdzie :)?

Z klasyki natomiast wybrałam sobie "Perswazje" Jane Austen, którą mam ochotę przeczytać, odkąd obejrzałam "Dom nad jeziorem", a która kupiona z którymś numerem "Zwierciadła" stoi i się kurzy...

Jutro natomiast napiszę o "Psim sercu" Bułhakowa, którego z wielką przyjemnością przeczytałam (rok wydania 1989).

A może ktoś ma jakieś ulubione, dawno niewznawiane książki, które mógłby mi polecić?

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Spotkanie z Sofi Oksanen


Są takie chwile, kiedy żałuję, że nie mieszkam w stolicy. Nadal pozostaję pod ogromnym wrażeniem "Oczyszczenia" i kiedy dowiedziałam, iż w Warszawie odbędzie spotkanie z Sofi Oksanen poczułam lekkie ukłucie zazdrości, gdyż nie będę mogła na nim być.


Na spotkaniu i dyskusji pt. O kobiecym doświadczaniu Historii, oprócz Sofi Oksanen wezmą udział Sylwia Chutnik i Roman Kurkiewicz.


Kiedy? 9 czerwca (środa), godz. 19
Gdzie? Nowy wspaniały świat, ul. Nowy Świat 63.

Dla tych, którzy tak jak ja będą musieli obyć się smakiem, wklejam kilka zdjęć autorki: na pierwszy rzut oka widać, że jest to niebanalna postać.

sobota, 5 czerwca 2010

Katharsis nie będzie (Oczyszczenie - Sofi Oksanen)


Początek tej recenzji wpadł mi do głowy zaraz po zakończeniu lektury. Brzmi on tak:

Są książki dobre, są książki bardzo dobre, są książki re-we-la-cyj-ne i są książki, które trzeba przeczytać. "Oczyszczenie" należy na pewno do ostatniej kategorii.

Nie potrafię powiedzieć, czy książka mi się podobała. Przedstawiona w niej historia raczej nie może się podobać, ale z drugiej strony nie można się od niej oderwać. I bynajmniej nie dlatego, że tempo jest zawrotne i co chwila następują nagłe zwroty akcji, nie. Opowieść toczy się niespiesznie, autorka zwleka z odsłanianiem kolejnych kart, a ma ich w zanadrzu sporo. Czekałam niecierpliwie, co będzie dalej... a jednocześnie, wraz z pojawieniem się nowych szczegółów, nie chciałam wiedzieć.

Nie wiem, czy jest sens pisać o treści "Oczyszczenia". Bo jeśli napiszę, że jest to historia dwóch estoński sióstr to będzie to banał. Jeśli napiszę, że jest to opowieść o chorej, obsesyjnej miłości, o krzywdzie, jaka spotyka kobiety, o tym, że czas nie płynie "prosto", lecz zatacza koło i o tym, że historia lubi się powtarzać, to będzie to zdecydowanie za mało. A jeśli dopowiem, że to opowieść o zdradzie, głęboko skrywanych tajemnicach, przemocy i zmorach przeszłości, to także nie wyczerpię tematu.

W każdym razie w zupełności rozumiem, dlaczego tyle osób zachwyca się tą książką. Cieszę się, że pozycja ta była przez wiele tygodni na liście bestsellerów w Finlandii. Cieszę się, że w Stanach uznano ją za wydarzenie literackie i że ukaże się w 28 krajach. Bo to jest naprawdę wartościowa literatura i takie książki powinno się czytać.

Na okładce "Oczyszczenia" widnieje zdanie: "Wspaniale napisana powieść, głęboka i mądra". Zapewniam od siebie, że w tym przypadku nie jest to chwyt marketingowy.

Powtórzę za Cleverą: to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w tym roku.

S. Oksanen, Oczyszczenie, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010, s. 335.

środa, 2 czerwca 2010

Złe urodzenie (Krucha jak lód - Jodi Picoult)

Czy lubię książki Jodi Picoult? Bardzo.

Jodi Picoult uważam za specjalistkę od trudnych, kontrowersyjnych tematów i imponuje mi to, że po pierwsze: nie boi się ich poruszać, a po drugie: całkiem dobrze sobie z nimi radzi. Lubię jej książki też za to, iż mają tę właściwość, że angażują, nie pozostawiają obojętnym i dają do myślenia. Podoba mi się to, że autorka oddaje głos wszystkim bohaterom, każdy ma szansę się wypowiedzieć i przedstawić swoje racje. Podoba mi się też konsekwencja tej autorki, dla mnie to pisarka, której książek nie da się pomylić z żadnymi innymi, a przy ilości wydawanych pozycji to prawdziwy sukces.

O czym jest "Krucha jak lód"?

Willow rodzi się z osteogenesis imperfecta - jej kości łamią się przy najlżejszym upadku, więcej: pękają nawet przy kichnięciu. Dziewczynka ma kochających rodziców i starszą siostrę Amelię. I któregoś dnia tym rodzicom zostaje podsunięta szatańska myśl: czy gdyby wiedzieli, że ich dziecko jest chore, to czy pozwoliliby mu przyjść na świat czy też zdecydowaliby się na aborcję? Nie ukrywajmy: w dużej mierze chodzi o pieniądze. Rodziców Willow nie stać na drogi sprzęt dla córki, nie stać ich na jej rehabilitację, a kiedy dorośnie, nie będą w stanie zapewnić jej godnego życia. Podają więc do sądu lekarza, który opiekował się ciążą. Zarzucają mu, iż odpowiednio wcześnie nie zauważył wad płodu. Sprawę komplikuję fakt, iż lekarzem tym jestem najlepsza przyjaciółka matki dziewczynki, a ojciec przez rozpoczęciem procesu dochodzi do wniosku, iż nie jest w stanie powiedzieć przed sądem, że nie chciał, aby jego ukochana córeczka się urodziła.

Tak w zarysie wygląda główny problem tej powieści, jednak w wątkach pobocznych też wiele się dzieje: młoda pani adwokat szuka swojej biologicznej matki, a starsza siostra Willow okalecza się i choruje na bulimię, co przez długi czas udaje jej się ukryć.

Moja ocena?

Jodi Picoult jest autorką, po której wiadomo, czego się spodziewać i w tej powieści dostałam dokładnie to, czego chciałam. Był proces sądowy, były opisy medyczne, były poplątane relacje międzyludzkie - czyli wszystko to, co u tej autorki lubię i za co ją cenię. Co mi się rzuciło w oczy, to konsekwencja, z jaką prowadzona jest akcja: autorka perfekcyjnie panuje nad opowieścią i jej wątkami, szczegóły, o których wielokrotnie wspomina, na końcu okazują się mieć fundamentalne znaczenie. A takiego zakończenia, jakie zostało zaprezentowane nie spodziewałam się w ogóle... Pokazuje też coś, co być może jest oczywiste, ale tutaj szczególnie widoczne. Świat nie jest czarno - biały, lecz składa się na niego tysiąc ocieni szarości, a wygrana często tak naprawdę może okazać się największą życiową porażką.

Dodać jeszcze muszę, iż uwielbiam okładki książek Picoult, a "Krucha jak lód" ma ją wyjątkowo ładną.

Polecam - bo mnie się bardzo podobało :)

J. Picoult, Krucha jak lód, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 613.

***

PS

Matka Willow jest cukiernikiem, w książce zamieszczonych jest kilka przepisów i scen, kiedy piecze. Pada tam zdanie, które zainspirowało mnie do działania. Brzmiało mniej więcej tak, cytuję z pamięci: Pieczenie jest dla mnie jak wykonywanie kolejnych ćwiczeń zen. Oto efekt moich ćwiczeń: