sobota, 30 stycznia 2010

Na co by tu sobie jeszcze pochorować...? (Podręcznik hipochondryka - John Naish)


Na powyższe pytanie wyczerpująco odpowie książka, której tytuł również znajduje się w tytule posta. No bo ile razy można zwalniać się z pracy z powodu prozaicznego bólu głowy? Albo banalnego przeziębienia dziecka? Zespół Stendhala lub zespół Sharon Stone, wątroba golfowa albo syndrom obcego akcentu - to brzmi dumnie! I cierpiąc (lub tylko wmawiając sobie, że się cierpi) na któreś z tych schorzeń, dopiero można zabłysnąć w kolejce u lekarza!

John Naish nie jest lekarzem - jest dziennikarzem, który tak pisze o genezie swojego dziełka:

Powstanie tej książki jest bezpośrednim skutkiem chomikowania w szufladzie biurka głupawych, niepokojących, rzadkich, dziwacznych, kłamliwych, zakręconych, a czasami po prostu obrzydliwych wyników badań, związanych ze zdrowiem, które zebrałam w ciągu ostatnich 10 lat, kiedy jako dziennikarz zajmowałem się problematyką zdrowotną. Utworzył się z nich pomnik kondycji współczesnego człowieka hipochondryka.

Autor zakłada bowiem, że wszyscy, w mniejszym bądź większym stopniu jesteśmy hipochondrykami, a sytuację tą nakręcają nie tylko koncerny farmaceutyczne, które produkują lekarstwa na jeszcze nieistniejące choroby, lekarze ochoczo wypisujący receptę na lekarstwa mające zwalczyć np. nieśmiałość, ale też prasa, która co rusz donosi o najnowszych odkryciach amerykańskich naukowców, będących zazwyczaj nie faktem, a spekulacją.

Autor podaje więc przykłady z prasy naukowej, które chwilami brzmią jak dobry żart.
Dla przykładu, coś o nas, mole książkowe:

Parcie na książkę

Bardzo proszę, nie zostawiaj tej książki w toalecie. Czytanie w ubikacji może prowadzić do hemoroidów, ostrzega artykuł w czasopiśmie "Lancet". Lekarze ze Szpitala im. Joohna Radcliffe'a w Oksfordzie porównali zwyczaje 100 pacjentów cierpiących na hemoroidy oraz 100 zdrowych. Odkryli, że znacznie większa część osób, u których stwierdzono hemoroidy, czyta w ubikacji. Czytanie samo w sobie nie szkodzi, ale przesiadywanie na desce przez długi czas powoduje zbyt duże ciśnienie na odbyt, ostrzegają oksfordzcy lekarze.

Inny przykład:

Zabójcza ślicznotka

Zostaw swoją atrakcyjną partnerkę. Mężczyźni, którzy mają brzydkie żony, żyją nawet o 12 lat dłużej, ponieważ nie martwią się, że ukochana ich zdradza. Do takiego wniosku doszli uczeni z Uniwersytetu Yale w 1999 roku po przebadaniu długości życia kilkuset par.

Autor podaje również przykłady słynnych hipochondryków, do których należał np. Darwin, Molier, Proust, Howard Hughes czy Igor Strawiński. Doborowe towarzystwo.

Polecam książkę, naprawdę można się pośmiać., chociaż chyba lepiej sprawdza się czytanie "na raty", gdyż jednorazowa lektura może być nieco monotonna. A ja przy okazji podejrzliwie spojrzałam na swój katar, który chyba jednak nie jest urojony ;-)

J. Naish, Podręcznik hipochondryka, przeł. M. Jaszczurowska, wyd. Znak, Kraków 2009, s. 218.

piątek, 29 stycznia 2010

Carrie - Stephen King


Właśnie skończyłam czytać "Carrie" Stephena Kinga. I jedyne, co przychodzi mi na myśl to: "brrrrrr". Książka jest o-kro-pna. Po prostu okropna. I bynajmniej nie oceniam tu umiejętności pisarskich autora, który bez wątpienia jest bardzo dobrym pisarzem, ale warstwę fabularną, która chociaż jest dość prosta, wbija się w pamięć.

Otóż King, na 232 stronach opowiada historię nastolatki, która wyglądała jak typowy kozioł ofiarny, stały cel dowcipów, klasowe pośmiewisko, wiecznie nabierana, oszukiwana i upokarzana - i rzeczywiście taka była. A dowcipy jej rówieśników stają się coraz bardziej okrutne... Do pierwszego incydentu, który nie można uznać za zwykły żart dochodzi w dniu, kiedy dziewczyna na oczach "koleżanek" ze swojej klasy dostaje pierwszą miesiączkę. Tego samego dnia odkrywa w sobie niezwykłą umiejętność: jest telekinetą o olbrzymiej mocy, co oznacza tyle, iż siłą woli potrafi wprawiać w ruch przedmioty. Szansą na przyjęcie do społeczności szkolnej staje się dla niej bal, na który zaprasza ją nie tylko przystojny, ale też wrażliwy chłopak. Niespodziewanie zostają wybrani na królową i króla balu, ale gdy już znaleźli się na scenie, dochodzi do wydarzenia, w wyniku którego Carrie pali nie tylko szkołę, ale i pół miasta.

Tyle fabuły, która naprawdę mną wstrząsnęła. Na osobną uwagę zasługuje tu matka Carrie, która jest fanatyczką religijną i brzydzi się wszystkiego, co ma związek z ciałem (przez szesnaście lat udaje jej się ukrywać przed dziewczyną, że kobiety miesiączkują!) Na córkę nie patrzy inaczej, niż jak na grzesznicę. Krzywdzi ją nie tylko fizycznie, ale i psychicznie; to przez nią Carrie nie jest w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Jednocześnie jest to kolejna powieść po "Titubie, czarownicy z Salem" i "Czarownicach z Salem Falls", w której można przeczytać o tym, jak okrutne potrafią być dorastające dziewczęta - a najbardziej przerażające jest dla mnie to, że to okrucieństwo jest niczym nieuzasadnione, trudno nawet stwierdzić, czy prześladowczynie mają jakąś satysfakcję płynącą z gnębienia ofiary.

Czytając, cały czas miałam w pamięci jedno zdanie, które przeczytałam na blogu zielone-buty: To jedna z tych książek, które czytasz, bo masz nadzieję, że ta okropna historia wreszcie się skończy.

"Carrie" to debiut powieściowy Kinga - zaraz po niej powstało "Miasteczko Salem" - następne w kolejności jest "Lśnienie", za które jakoś boję się zabrać; boję w dosłownym znaczeniu tego słowa: nigdy nie obejrzałam filmu do końca, gdyż po pierwszych dziesięciu minutach chowałam głowę pod koc. Póki co chyba po prostu ją pominę, a wypożyczę sobie "Nocną zmianę", która już nie budzi we mnie takiego przerażenia.

A że właśnie mija tydzień mojego chorowania, położyłam sobie przy poduszce "Podręcznik hipochondryka" i zamierzam zastosować terapię śmiechem - może pomoże ;-)?

A "Piaskowa góra", którą bardzo, ale to bardzo chciałam przeczytać jeszcze miesiąc temu, leży sobie i czeka...

S. King, Carrie, przeł. D. Górska, wyd. Prószyński i S-ka, s. 232.

czwartek, 28 stycznia 2010

Herbie Brennan - Wojny duszków


Kolejny tom serii "Wojny duszków" za mną. Oj, podobała mi się książka, jeszcze bardziej niż pierwsza część. W powieści przeplata się tyle wątków, że pójdę na łatwiznę i aby przedstawić fabułę, posłużę się opisem z okładki:

Ojciec Pyrgusa Malvae wraca do Purpurowego Pałacu. Jego powrót wywołuje wstrząs - przecież zginął z rąk podstępnego wroga. Jeśli dodać do tego fakt, że niedawno zmarły Purpurowy Cesarz jest teraz sprzymierzeńcem Duszków Nocy, jest oczywiste, że źle się dzieje w Krainie Duszków. Świat zwariował. Duszki Nocy są u władzy, szalona kobieta jest królową, odwieczny porządek rzeczy jest zagrożony, a Pygus i Holly Bluemuszą zgłębić przyczynę tego zamieszania. Kiedy Henry przybywa im na pomoc, nie ma pojęcia, w jakim niesamowitym świecie się znajdzie i ile będzie musiał się natrudzić, żeby zaprowadzić w nim porządek.

Za wielki plus książki uważam krótkie rozdziały: przeskakuje się z wątku na wątek, dzięki czemu akcja nabiera przyspieszenia. Z pewnością jest też więcej dialogów, co ja akurat lubię. No i w drugim tomie zna się już realia świata przedstawionego i zna się bohaterów, dlatego nie trzeba skupiać się na tym, kto jest kim. A bohaterowie, szczególnie ci źli, naprawdę udali się Brennanowi. Moim absolutnym faworytem jest otyły, pozbawiony skrupułów Chalkhill i tajemniczy mieszkaniec jego odbytu ;-)

Minusy? A są takie? Jeśli już miałabym przyczepić się do czegoś, to do faktu, iż mam wrażenie, iż trzy czwarte książki zajmuje autorowi piętrzenie najróżniejszych trudności i przeszkód, by potem, na kilkunastu zaledwie stronach, bez większego trudu je rozwiązać. Jedna udana bitwa i już - po sprawie. Trochę to jednak za proste.

W każdym razie na pewno sięgnę po kolejne tomy serii - niech no tylko minie mi ten cholerny katar i odkopana zostanie droga do biblioteki ;-) W moim dość zaawansowanym wieku takie czynniki mają już wpływ na dobór lektur. Co innego, gdybym była trzynastoletnim chłopcem - wtedy z pewnością pognałabym do biblioteki choćby zaraz po "Władcę krainy" ;-)

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Do kompletu z chusteczkami... (Herbie Brennan - Wojny duszków)


A ja dziś tylko na chwilkę, gdyż leczę paskudne przeziębienie: z fazy bycia pociągającą przeszłam do etapu następnego. Teraz jestem po prostu smarkata i jak na smarkatą przystało, czytam sobie literaturę młodzieżową. A raczej powieść, która reprezentuje "typową fantastykę młodzieżową", czyli "Wojny duszków" Herbiego Brennana. Na książkę trafiłam przeglądając listę lektur rekomendowanych przez Instytut Książki, pani w bibliotece powiedziała, że na pewno mi się spodoba, więc nie bacząc na to, że zawsze wydawało mi się, że nie lubię fantastyki, zaczęłam czytać.
I właśnie kończę drugi tom serii;-)

"Wojny duszków" to sprawnie opowiedziana historia, w której przeplatają się dwa światy: świat Duszków i świat ludzi. Do tego pierwszego należy Pyrgus, syn Purpurowego Cesarza, który przez miłość do zwierząt wpada w spore tarapaty i ojciec, aby go chronić, chce ukryć syna w innej rzeczywistości. Pyrgus przez pomyłkę trafia do świata ludzi, gdzie szybko zaprzyjaźnia się z Henrym, swoim rówieśnikiem, którego matka właśnie okazała się lesbijką... Pyrgus na ziemi jednak nie gości zbyt długo, gdyż wie, że jego królestwu grozi niebezpieczeństwo i chcąc z powrotem przedostać się do swojego świata, przez pomyłkę trafia do piekła, gdzie władanie nad jego myslami przejmuje demon... Oczywiście chyba nie powiem zbyt wiele jeśli dodam, że młodzi bohaterowie razem dzielnie stawiają czoła wszelkiemu niebezpieczeństwu i historia kończy się happy endem, który zostaje zburzony już w następnym tomie.

Czy mi się ta książka podoba? Ano podoba, gdyż co chwila pojawiają się w niej niespodziewane zwroty akcji, można śledzieć kilka wątków jednocześnie i, co w moim obecnym, smarkatym stanie ważne, nie wymaga zbytniego myślenia. Poza tym moja wiedza o fantastyce zatrzymała się gdzieś na Harrym Potterze, także książka ta stanowi jej malutkie uzupełnienie. A jeśli już o Harrym mowa, to na okładce "Purpurowego Cesarza" (drugi tom serii) znajduje się takie oto zdanie:

"Wojny duszków" i "Purpurowy Cesarz" pomysłowością nie ustępują przygodom Harry'ego Pottera, wnikliwością i inteligencją zaś dorównują powieściom Philipa Pullmana.

Philipa Pullmana...? Czy ja czytałam coś tego autora?

I znowu pojawia się sytuacja, że jedna książka prowadzi do drugiej. Przez moment byłam zadowolona, że wypełniłam jedną lukę czytelniczą, a natychmiast pojawiła się następna... a po niej będzie jeszcze jedna, i kolejna... Zastanawiam się, czy to w ogóle się kiedyś skończy, bo jeśli nie, to tak sobie będę czytać, i czytać, i czytać...

...co w gruncie rzeczy jest opcją jak najbardziej pożądaną ;-)


czwartek, 21 stycznia 2010

Pean na cześć Kate Winslet (Richard Yates - Droga do szczęścia)


Któż nie zna filmu "Droga do szczęścia" z Kate Winslet i Leo DiCaprio? Rok temu, mniej więcej o tej porze, zrobił na mnie ogromne wrażenie - i nie tylko na mnie. Nie znam osoby, która po prostu obejrzała "Drogę do szczęścia". Z moich obserwacji wynika, że nie tylko mi przedstawiona historia długo nie chciała wyjść z głowy.


Teraz przeczytałam książkę ("Piaskowa góra" chyba nie doczeka się na swoją kolej...) i dobrze było sobie odświeżyć niektóre wątki. Przede wszystkim jednak jestem pod jeszcze większym wrażeniem filmu i roli Kate Winslet. Film bardzo wiernie przedstawia opisane wydarzenia, jednak kiedy patrzyłam na ekran, przede wszystkim wbiła mnie w fotel postać April Wheeler, wydawało mi się, że to ona jest postacią pierwszoplanową, a Frank Wheeler, jej mąż , przewija się gdzieś w tle. Czytając książkę zdziwiłam się, że jest odwrotnie. Autor wiele miejsca poświęca myślom Franka, opisuje jego romans, stosunki i układy w pracy. O April wiemy dużo mniej: to niespełniona aktorka, matka dwójki dzieci, kobieta nienawidziąca swojego życia na przedmieściach. O tym, co myśli, autor prawie wcale nie mówi, a jeśli już, to raczej są to przewidywania Franka, co może myśleć jego żona, niż relacja z pierwszej ręki.

Dlaczego o tym piszę?

Ano tylko dlatego, że kolejny raz zachwyciłam się, jak dobrą aktorką jest Kate Winslet. Mimo iż nie miała zbyt dużo informacji o swojej bohaterce, jak dla mnie, stworzyła jedną z najbardziej wyrazistych postaci kobiecych, jakie w ostatnim czasie można było oglądać na ekranie. Mam wrażenie, że wycisnęła z tej roli więcej, niż było w scenariuszu. I chociaż baaardzo rzadko zdarza mi się stwierdzić, że film jest lepszy od książki, to w tym przypadku z całym przekonaniem stwierdzam, że tak właśnie jest.


I myślę sobie, że jednak lepsza byłaby kolejność książka - film. Bo fakt faktem: lektura świetna, ciesząca się zasłużoną sławą, a jednak, paradoksalnie, wydaje mi się wobec filmu wtórna.


Czy ktoś czytał "Wielkanocną paradę"? Warto?

wtorek, 19 stycznia 2010

Na warszawskim Bródnie straszy (Zygmunt Miłoszewski - Domofon)


Zaczynając lekturę tej książki, spodziewałam się dwóch rzeczy. Po pierwsze: ze będzie "dobra" i, po drugie, że będzie "dziwna". Moje pierwsze przekonanie wzięło się stąd, że o książce pozytywnie wypowiadała się już autorka bloga Substytut Zeszytu oraz Elenoir. Drugie wypłynęło dlatego, że do niedawna byłam przekonana, ze nie lubię horrorów, kryminałów i książek sensacyjnych. Otóż lubię. Zaczęło się od "Draculi" Brama Stokera, potem było "Miasteczko Salem" Kinga, "Mąż" Koontza, a teraz "Domofon" Miłoszewskiego - imponujący wynik, nie ma co. Generalnie jednak zawsze wydawało mi się, że akcja horroru może rozgrywać się wszędzie, tylko nie w Polsce i raczej nie w wielkim blokowisku. I raczej nie w XXI wieku. A tu proszę!
Od początku dziwna wydała mi się fabuła. Młode małżeństwo, Agnieszka i Robert, wprowadza się do nowego mieszkania i od razu zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Pierwszą jest ucięcie głowy przez windę jednemu z lokatorów. W tej samej windzie Agnieszka ma dziwne "zwidy", a jej mąż, niepełniony malarz, zaczyna malować przerażające obrazy. Wkrótce okazuje się, że mieszkańcy stają się więźniami budynku, w którym mieszkają i każdemu śnią się koszmary...na dodatek nad blokowiskiem krąży rzucona siedemdziesiąt lat wcześniej klątwa, a niektórzy lokatorzy nie są tymi, za których się podają...I więcej o fabule nic nie powiem.

Tak jak pisałam: nie przeczytałam wielu tego typu powieści, ale i tak tę uważam za oryginalną i naprawdę godną polecenia. Podobają mi się postaci, na czele z Wiktorem Sukiennikiem: niegdyś reporterem, teraz alkoholikiem zmagającym się z uzależnieniem, którego życiorys zawiera mroczną kartę. Widać, że autor ma zacięcie psychologiczne, o czym świadczy chociażby postać dewotki, która otacza kultem Jana Pawła II. Podoba mi się soczysty język powieści, miła odmiana po przeprawie z "Ostatnimi seansami". Miłoszewski nie tylko świetnie posługuje się czarnym humorem, ale też pisze świetne dialogi i rewelacyjnie potrafi przekazać myśli bohaterów.

A poza tym: naprawdę się bałam!!! Kilkadziesiąt ostatnich stron trzymało w takim napięciu, że nie wytrzymałam, popełniałam grzech śmiertelny i zerknęłam na zakończenie. I już teraz wiem, ze nie będzie to ostatnia książka tego autora, jaką przeczytam.*

A "Domofon" raz jeszcze polecam

*wiem też, że przez najbliższe kilka miesięcy dziesięć razy dobrze się zastanowię, zanim wsiądę do pustej windy i zanim sama zejdę do piwnicy...Na szczęście w moim bloczku nie ma takich lochów jak na Bródnie.

niedziela, 17 stycznia 2010

Marilyn, ostatnie seanse - Michel Schneider


I stało się: oto pierwsza książka, której na tym blogu serdecznie nie polecam.
"Marilyn, ostatnie seanse" autorstwa Michaela Schneidera. Moja motywacja żeby sięgnąć po tę książkę była bardzo prosta. Marilyn jest ikoną. Jest legendą. Jest gwiazdą, której blask, mimo upływu lat nie przemija. Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby o tajemniczych okolicznościach śmierci M.M. Ta książka miała być właśnie o tym: o ostatnich dniach życia aktorki, o jej ostatnich seansach u psychoanalityka. Miała odpowiadać na szereg pytań związanych z Marilyn. Miała... ale mnie tylko wybitnie zmęczyła.
Marylin Monroe przez wiele lat poddawała się psychoanalizie. Jej ostatnim terapeutą był Ralph Greenson. To dla niego, kilka dni przed śmiercią, nagrała kilka taśm, w których opowiada terapeucie o tym, czego nie była w stanie powiedzieć w jego gabinecie. Ich treść została ujawniona po wielu latach i to wydarzenie staje się bodźcem do napisania "Ostatnich seansów".
Michel Schneider stara się pokazać dziwny związek psychanalizy i Hollywood. Po lekturze można dojść do wniosku, że taka terapia była czymś równie naturalnym jak mycie zębów. Autor snuje więc opowieść o relacji M.M. i jej psychoanalityka, przy okazji serwując kilka anegdotek o hollywoodzkich gwiazdkach. Tyle, że ich nazwiska w większości nic mi nie mówią. O samej Marylin również dowiedziałam się niewiele. Że była pogubiona, pragnęła miłości, że stała się ofiarą własnego wizerunku. Że jej życie, to prawdziwe, rozgrywało się z dala od błysku fleszy, była tam zupełnie kimś innym. Mało odkrywcze.
Na początku lektury bardzo irytowała mnie ciągła zmiana miejsca i czasu akcji. Nie jestem znawczynią biografii Marylin, także dość szybko dałam sobie spokój z próbą uporządkowania miejsc i bohaterów. Ale to jeszcze mogłabym jakoś przeżyć. Najbardziej irytowało mnie coś innego: język tej książki. Pretensjonalny i sztuczny. Nieznośny.
Oto próbka, z samego początku:
Jedynie fikcja pozwala dotrzeć do rzeczywistości. Lecz tym, do czego się dochodzi pod koniec opowieści, tak jak pod koniec życia, nie jest prawda o ludziach. Ten, kto pisze i kto nie jest mną, podobnie jak moi bohaterowie Marilyn i Ralph, patrzy na swoją dłoń, która słowo po słowie, odwraca nurt czasu, jak na całkiem obcą. Pisze z lewa na prawo, ale to, co zostawia na kartce, można czytać jak lustrzane odbicie obrazu, aż w końcu zadrży na ciemnym ekranie napis NO SIGNAL.
I tak przez czterysta stron. Można się zmęczyć, oj można...I w sumie nie wiem, czemu nie odłożyłam tej książki po kilkudziesięciu stronach, tylko czytałam dalej...może legenda boskiej Marilyn zrobiła swoje? Nie wiem.

Dlatego teraz zupełnie zmieniając klimat zabieram się za "Domofon" Zygmunta Miłoszeewskiego, by z Hollywood przenieść się na warszawskie Bródno. Elenoir pisze o książce bardzo pozytywnie. Sprawdzę;-)

wtorek, 12 stycznia 2010

Co może dziewczyna, gdy dorastać zaczyna (Jodi Picoult "Czarownice z Salem Falls")

Od jakiegoś czasu nadrabiam zaległości w czytaniu po studiach, kiedy to dla przyjemności nie miałam ani czasu, ani ochoty czytać. Dodam, że kończyłam polonistykę...

Owszem, coś poza "Beniowskim" czytywałam, ale bez większego przekonania i zapału. I szczerze mówiąc niewiele z tych lektur pamiętam. Nazwisko Jodi Picoult, do której obiecałam sobie wrócić, jednak gdzieś tam z tyłu głowy mi utkwiło, a o pisarce przypomniałam sobie, gdy zaczęto promować film "Bez mojej zgody". Wcześniej przeczytałam właśnie tą książkę i zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Być może zbyt wcześnie wyciągam wnioski, ale reakcja ta wydaje mi się prawidłowa: książki Picoult po prostu robią wrażenie. I już. "Czarownice z Salem Falls" czytałam z czerwonymi uszami i kolejny raz obiecuję sobie, że to nie koniec mojej przygody z tą autorką.

Po tym nieco przydługim wstępie przechodzę do rzeczy.

"Czarownice z Salem Falls" to opowieść o polowaniu nie na czarownice, ale przez czarownice na upatrzoną ofiarę. Znudzone małomiasteczkową rzeczywistością nastolatki zaczynają praktykować wicce. Aby przekonać się, jaką moc posiadają, postanawiają zniszczyć życie mężczyźnie, w którym podkochują się co najmniej dwie z nich. Ofiara zdaje się łatwym łupem: w miasteczku przebywa od niedawna, nie ma rodziny ani bliskich. A w dodatku odsiadywał wyrok za gwałt na nastolatce. Szybko okazuje się, że wzięły go sobie za cel nie tylko nastoletnie czarownice, ale i inni mieszkańcy miasteczka, którzy zgodnie uznali, że nie chcą kogoś takiego gościć u siebie. Atmosfeta wokół Jacka St.Bride stopniowo się zagęszcza, w końcu wytoczone zostaje najcięższe działo: jedna z dziewczyn oskarża go o gwałt.

Tyle fabuły, która może wydawać się schematyczna, ale faktem jest, że książkę po prostu "się czyta". Bywam nieuważnym czytelnikiem, tutaj nie ominęłam ani jednego akapitu. Bywa, że odkładam książkę w połowie lektury - od "Czarownic" nie mogłam się oderwać. Bywa, że bohaterowie nudzą mnie po jakimś czasie - tutaj wraz z rozwijaniem się akcji coraz bardziej mnie intrygowali i byłam ciekawa, czy moje przypuszczenia są prawdziwe. Z czystym sumieniem stwierdzam, że od dawna nie czytałam nic tak interesującego, chociaż książka przez mnogość pojawiających się bohaterów początkowo może prowadzić do lekkiego zawrotu głowy.

Może jeszcze jest za wcześnie, aby twierdzić, że jestem fanką Jodi Picoult. Ale z całą pewnością stwierdzam, że na tych dwóch książkach które czytałam na pewno nie poprzestanę.

Inne opinie o powieści znajdują się np. tu, tu, tu i tu.


wtorek, 5 stycznia 2010

Żeby się nie nudzić (Monika Szwaja - Jestem nudziarą)

Pisząc pierwszą notkę na tym blogu wspominałam, że jestem spragniona lektury łatwej, lekkiej i przyjemnej. Takiej, którą się połyka, a niekoniecznie trawi. Dlatego chodząc do biblioteki, skrupulatnie wybieram książki, po których spodziewam się wyłącznie rozrywki - i w zasadzie niczego więcej od nich nie wymagam. Stosując tę metodę w ciągu ostatnich kilku tygodni udało mi się przeczytać np. "Tata, one i ja" Manueli Kalickiej (Manueli czy Manuli? - na okładce jak wół figuruje ta druga forma), "Agrafkę" Izabeli Sowy czy "Przebudzenie" Ireny Matuszkiewicz.


Książki Moniki Szwai na ich tle wypadają zaskakująco dobrze (chociaż ostatnia pozycja sprawiła, że zarwałam pół nocy). Jakiś czas temu przeczytałam dwa tomy słynnych "Dziewic", teraz skończyłam powieść o wiele mówiącym tytule "Jestem nudziarą". Książka wciagnęła mnie od pierwszego zdania, udało jej się skupić moją uwagę mniej więcej do połowy, potem jednak przemknęło mi przez głowę, że gdzieś już to chyba czytałam... Owszem, czytałam. W poprzednich książkach tejże autorki.


Główna bohaterka jest nauczycielką - nauczycielka była i w "Dziewicach". Ma zwariowane przyjaciółki - kilka scen jakby żywcem wyjętych z "Dziewic". Szuka "chłopa" - dziewice też go szukały. Wszystko kończy się lepiej niż dobrze - to też już było. Więcej uwag nie mam, bo, przyznaję bez bicia, polubiłam tę autorkę. Podoba mi się jej styl pisania, podoba mi się dowcip, a poza tym zdecydowanie ostatnio podobają mi się wszystkie książki z "happy endem", nawet tak przesłodzonym jak ten w "Nudziarze".


Plan jest taki: przez najbliższe dwa miesiące będę czytać książki innych autorów, ale gdy tylko dopadnie mnie gorszy nastrój... oj, ja sobie jeszcze poczytam "Stateczną i postrzeloną" i "Gosposię prawie od wszystkiego". ;-).

piątek, 1 stycznia 2010

Grudniowe zdobycze

Po zdecydowanie zbyt długiej przerwie - wracam. W Nowym Roku, z nową energią do prowadzenia bloga, z nowym zapałem do czytania. I z nowymi książkami, które uzbierałam w grudniu.
Jednocześnie pierwszy raz będę prezentować na blogu coś, co bardzo lubię u innych: tzw. stosik, chociaż do mojego zdjęcia bardziej pasuje słowo rządek.





Od lewej:
Michael Rosen - South, North, East, West - no cóż, moja znajomość języków obcych pozostawia wiele do życzenia, a zazdroszczę wszystkim , którzy czytają w języku innym niż polski...dlatego kupiłam sobie książki z opowieściami dla dzieci, z których każda kosztowała cztery złote...i zamierzam je przeczytać. No co? Każdy jakoś zaczynał.
Oliver Postgate, Peter Firmin - The Saga of Noggin the Nog - jak wyżej.
Gregory David Roberts - Shantaram - ta pani wychwala mi tę książkę mniej więcej od maja. W końcu nie wytrzymałam: kupiłam;-)
Eliot Tiber, Tom Monte - Zdobyć Woodstock - filmu nie wiedziałam (jeszcze), a książkę wygrałam w Zetce - miło;-)
Olga Tokarczuk - Prowadź swój pług przez kości umarłych - recenzja pełna ochów i achów wkrótce;-)
Beata Pawlikowska - W dżugli niepewności - od pewnego czasu nie wyobrażam sobie niedzieli bez "Świata według blondynki". Pora na książki. Ta znalazła się na mojej liście "must have", którą stworzyłam kilka tygodni temu.
Dean Koontz - Mąż - moja pierwsza książka tego autora, a otrzymałam ją od tego Mikołaja;-)
Joanna Bator - Piaskowa góra - podobno jedna z lepszych książek wydanych w tym roku. Równiez pozycja z mojej listy. Leżała pod choinką;-)
Andrzej Bart - Rewers - taka sobie. Tak to jest, jak się człowiek za wiele spodziewa.
Julie Powell - Julie&Julia - prezent jaki zrobiłam sama sobie. A ze chciałabym trochę zgubić po świętach, chyba jeszcze trochę zaczekam z lekturą;-)
Marsha Mehran - Zupa z granatów - w bibliotece jeszcze nie mają, a ja bardzo chciałam ją przeczytać. W księgarni na szczęście mieli;-)
Relacje z lektur, na które bardzo się cieszę, wkrótce.
A póki co...
...w Nowym Roku życzę wszystkim samych dobrych książek;-)