środa, 27 października 2010

(groch z kapustą) Filmowa środa X

Dlaczego groch z kapustą? Bo w tym tygodniu złożyło się tak, że obejrzałam jeden film godny polecenia, jedną bajkę, która mi się podobała i zaczęłam kilka filmów, których nie dokończyłam.

Tym niedokończonym są przede wszystkim "Dzikie pszczoły". Chciałam zrobić tydzień z kinem czeskim... ale po godzinie odpadłam. Niby fajnie, niby przaśnie, niby ciekawy bohater zbiorowy, ale nie, może innym razem. Miałam jeszcze w planach "Jazdę" i "Wychowaniem panien w Czechach" - oba filmy już wcześniej widziałam na TVP Kultura i podobały mi się, ale "Dzikie pszczoły" skutecznie zniechęciły mnie, by po nie sięgnąć jeszcze raz.

Nie dokończyłam też "Mojej wielkiej greckiej wycieczki", chociaż bardzo lubię aktorkę, która gra główną rolę.Od tej pory chyba jednak nazwisko Nia Vardalos  nie będzie wabikiem, aby film obejrzeć. Głupie żarty = banalna komedyjka = nudzi mi się! Więc nie dokończyłam.

Polecam natomiast bajkę "Kubuś Puchatek - Prima Aprilis", którą obejrzałam z kubkiem mleka z miodem w ręku. Im starsza jestem, tym bardziej lubię tekstu z przygód Misia o Bardzo Małym Rozumku i jego przyjaciół. I coraz bardziej zaczyna mi się podobać nie rozbrykany Tygrysek, a bojaźliwy Prosiaczek, który, choć mały, to dzielny!

A już tak zupełnie poważnie pisząc, to udało mi się w tym tygodniu obejrzeć kolejny film Hitchcocka, tym razem były to "Ptaki". Nie bałam się, fakt, ale patrzyłam w ekran jak zaczarowana. Świetny klimat: przez pierwsze czterdzieści minut nic nie zapowiada przyszłych wydarzeń, a potem: bummmm!, zaczyna się inwazja. Poza tym świetna aktorka: Tippi Hedren - nie tylko piękna, delikatna kobieta, ale też stworzyła zapadające w pamięć kreację uroczej panny Daniels. Żałuję, że nie obejrzałam tego filmu wcześniej, gdyż chciałabym mieć traumatyczne wspomnienia z nim związane - a tak, mam tylko bardzo miłe. Co nie zmienia faktu, że mewy,kruki i wrony bezpowrotnie utraciły dla mnie swą niewinność i od dziś będę patrzeć nie nie podejrzliwie :)

Ciekawa, czy "Psychoza" będzie tak samo mało straszna?

poniedziałek, 25 października 2010

Zajrzyj Jane Austen na talerz (Kuchania kucharska Jane Austen - M. Black, D. Le Faye)


Grrr... dziś będzie notka o książce, która należy do jednego z moich ulubionych gatunków literackich, hihi, czyli o książce kucharskiej. Bez chwili wahania zaliczam tę pozycję do gatunku perełek, gdyż jestem nią absolutnie oczarowana.

"Książka kucharska Jane Austen" to wielka gratka nie tylko dla miłośników twórczości pisarki, lecz także miłośników gotowania i jedzenia - a ja zaliczam się do obu z tych grup. Autorki zaglądają na talerze bohaterom "Emmy", czy "Dumy i uprzedzenia", lecz także bohaterom wczesnych opowiadań popularnej pisarki. Uwagi te zawarte są w pierwszej części książki. Przedstawia ona, co jadano mniej więcej od połowy XVIII wieku do lat dwudziestych wieku XIX - na ten czas przypada życie Jane.

Pokazane zostało jednak nie tylko to, co jedzono, ale jak jedzono: kolejność dań, klimat proszonych obiadów i proszonych kolacji. Moja lektura tej części zakończyła się tak, że natychmiast musiałam sprawdzić, co to są wety i zamarzyłam o przydomowym ogródku, w którym hodowałabym sobie marcheweczki, brzoskwinie i... kury.

Druga część to przepisy. Pochodzą one ze zbiorów Marthy Lloyd, która przez wiele lat mieszkała z paniami Austen, oraz z pamiętników pani Filipowej Lybbe Powys, która była z nimi spokrewniona. Ogromnym plusem książki jest to, że oprócz oryginalnie zapisanych przepisów ("Weź jarzyn, jakie obrodziły..."), są ich wersje współczesne (22 dkg rzodkiewki, 1 jajo itd.) Dzięki temu zabiegowi książka staje się nie tylko zbiorem ciekawostek z życia kulinarnego epoki, lecz także pozwala w duchu epoki gotować. I przyznam, że mam ogromną ochotę na taki eksperyment, dlatego też obiecuję post, w którym podam przepis i pokażę zdjęcie potrawy przygotowanej według tej książki.

A poza tym, z nosem zadartym do góry, muszę nadmienić, że ja już wiem, jak przyrządza się bażanta i odpowiednio doprawia sałatę - ha!

PS Przypominam o konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Literackie, w którym można wygrać wspomnianą książkę... i nie tylko. Po szczegóły należy kliknąć w żółty baner znajdujący się po prawej stronie blogu.

M. Black, D. Le Faye, Kuchania kucharska Jane Austen, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 221.

piątek, 22 października 2010

Recenzja, która stała się autorefleksją (Seks, narkotyki, czekolada - Paul Martin)


O tym, że uzależnić można się od wszystkiego wiadomo nie od dzisiaj. Chociaż autor książki "Seks, narkotyki i czekolada" nieco zburzył tą moją pewność. Przez całe życie wydawało mi się, że jestem uzależniona od czekolady. Bo jak inaczej nazwać sytuację, kiedy przez dwa tygodnie diety nie tęskniłam za pieczywem, owocami czy ziemniakami, a płakałam za czekoladą? Albo jak, jeśli nie uzależnienie nazwać fakt, kiedy bez problemu mogę nie zjeść obiadu, ale tabliczki czekolady sobie nie odmówię? Dodam, że nie chodzi o czekoladę gorzką, tylko o mleczną, najlepiej jeszcze z nadzieniem.

I co się okazało? Że nie jestem nałogowcem, tylko hedonistką, gdyż, o ile dobrze zrozumiałam autora, mleczna czekolada nie ma w sobie żadnego składnika od którego można się uzależnić. A sięgają po nią ludzie, którym po prostu kojarzy się ona z czymś miłym i którzy, jak ja, mają słabą silną wolę. I którzy najwzyczajniej upodobali sobie jej słodki smak. Co innego czekolada gorzka. Od niej owszem, można się uzależnić... ale nie można jej przedawkować. Jej intensywny smak bowiem sprawia, że po kilku kawałkach ma się dość. Święta prawda.

Po lekturze doszłam więc do wniosku, że mojego nałogu, który nałogiem nie jest, nie mogę tak nazywać. Idąc krok dalej, w przypływie samokrytyki stwierdzam, że nie należy mi współczuć, bo nie jestem uzależniona. Nazywając sprawy po imieniu jestem czekoladożarłokiem, a tacy ludzie zasługują na obśmianie. Ot co!

Nooo... a poza tym, jak można wywnioskować w tytułu, książką traktuje jeszcze o seksie i narkotykach, ale te interesowały mnie już nieco mniej, niż rozdziały o czekoladzie (ciekawe dlaczego?), chociaż autor w bardzo ciekawy sposób przedstawia proces rodzenia się nałogów, pisze o największych poszukiwaczach wrażeń z historii oraz o związkach np. między bólem a przyjemnością, czy cienką granicą dzielącą przyjemność od uzależnienia. Mnóstwo przykładów, mnóstwo badań, ciekawy, momentami zabawny język, rzecz w pełni zrozumiała dla nie-naukowca. Polecam, gdyż chociaż to książka popularnonaukowa, czyta się ją znakomicie - szczególnie, jeśli obok leży tabliczka czekolady.

I ostatni rozdział, który po opisie skrajnych form hedonizmu, stwierdza, że lepiej mało a często... świetny! A swoją drogą dodać muszę, że jest to pierwsza książka popularnonaukowa, która skłoniła mnie do autorefleksji - hmmm... :)

PS Po przeczytaniu całości tekstu stwierdzam, że jest to najmniej profesjonalna recenzja, jaką zdarzyło mi się napisać :)

P. Martin, Seks, narkotyki, czekolada, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 455 (ale tak naprawdę to 376, gdyż reszta to indeks i bibliografia).

czwartek, 21 października 2010

Lux Domini jak proustowska magdalenka (Władca Równin - Javier Yanes)


Uff... 692 strony "Władcy równin" za mną. Dawno nie czytałam nic tak obszernego, bynajmniej nie dlatego, że nie lubię grubych książek, ale po prostu żadna nie wpadła mi w ręce.

Czym jest "Władca równin"? Romansem, książką przygodową i obyczajową jednocześnie, w której ja jeszcze dopatruję się odniesień do Prousta - zresztą słynne magdalenki są przez autora przywoływane.

Dziennikarz Curro Mencia dowiaduje się, że rodzinna posiadłość, Lux Domini, w której się wychował, ma zostać sprzedana. I to budzi w nim wspomnienia, którą stanowią punkt wyjścia powieści. Otóż Curro miał babkę Uke, która w 1931, po kilku tygodniach znajomości, zaszła w ciążę z rudowłosym Szkotem. Ten, nie zdając sobie sprawy, że ma zostać ojcem, przepadł w Kenii. Potem jeszcze na moment zjawił się na wieść o śmierci ukochanej z młodości, gdy Curro był jeszcze dzieckiem... ile tyle go widzieli.

Curro nie może się pogodzić ze sprzedażą domu, chociaż ten popada w ruinę. Chce odnaleźć dziadka i wyjaśnić, dlaczego wiele lat wcześniej tak nagle zniknął. I tu rozpoczyna się druga część powieści: wyprawa bohatera do Kenii. W podróży towarzyszy mu przyjaciel babki z młodości - ekscentryczny Francuz , który na safari zakłada jasny garnitur i lakierki. Czy Curro odnajdzie dziadka i wyjaśni rodzinne tajemnice? No pewnie, że nie powiem, nie chcę odbierać przyjemności czytania :)

"Władca równin" to powieść monumentalna: nie tylko objętościowo. Zawiera mnóstwo wątków pobocznych, epickie, obszerne opisy, nieraz drobiazgów, opowiada historię rozciągniętą na siedemdziesiąt lat. I lojalnie zaznaczam, że książka, mimo naprawdę ciekawej fabuły, nie jest łatwa w odbiorze, głównie za sprawą języka. Wielu słów, które znalazłam na jej kartach, dawno nie słyszałam w mowie potocznej. Przyznaję, że niektóre zdania czytałam po kilka razy, żeby je zrozumieć. I przyznaję, że, w co ciekawszych momentach ominęłam opisy, żeby móc szybciej śledzić akcję. A dodać jeszcze muszę, że wszystkie wątki zostały perfekcyjnie ze sobą posplatane.

Co mi się jeszcze podobało? To, że w jednej powieści autorowi udało się oddać klimat Paryża z lat trzydziestych, przedstawić uroki życia w gorącej Hiszpanii, chwilę później na moment przenosi czytelnika do Szkocji, by wreszcie pisać o Afryce, z cennym obrazem lwa w tle.

"Władca równin" naprawdę robi wrażenie, tym bardziej, że "Pożegnanie z Afryką" nadal przede mną, a to do niej jest porównywany. Naprawdę polecam - książka powinna zadowolić nawet najbardziej wybrednych czytelników.

PS Właśnie doczytałam, że to pierwsza powieść autora, który z pisaniem ma jednak wiele wspólnego, bo jest dziennikarzem. Mimo to jednak wypada pogratulować talentu: do takiego poziomu pisania niektórzy nie dojdą nigdy.

J. Yanes, Władca równin. wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 692.

środa, 20 października 2010

(niemiecka) Filmowa środa - IX

Kino niemieckie znam baaardzo słabo, co bynajmniej nie wynika z jakiejś mojej awersji do niemieckiej kinematografii, tylko jak to się mówi: nie po drodze mi z nim. Dlatego kiedy obejrzałam sobie kolejny raz "Nosferatu Wampir" Herzoga pomyślałam, że w tym tygodniu warto coś więcej o filmach z Niemiec napisać.


Zacznę od Herzoga. Film ten był dawno temu dodany do "Zwierciadła", przeleżał u mnie na półce kawał czasu, do momentu, gdy jeszcze na studiach miałam okazję zobaczyć film Murnaua z 1922. Ogromnie spodobał mi się wampir w wydaniu retro, co stało się oczywistą zachętą do sięgnięcia po Herzoga.
I przyznaję, że film ten mnie ogromnie... wzruszył. Grany przez Klausa Kinsky'ego hrabia wydaje się z jednej strony groteskowy ze swoimi sztucznymi szponami i doklejonymi kłami, ale z drugiej strony nie sposób oderwać od niego wzrok. Poza tym nie jest on monstrum upijającym się krwią (no dobra: trochę jest), ale istotą cierpiąca, która sieje zło i spustoszenie, czym sama się brzydzi. No i przepiękna Lucy Harker, którą gra Isabelle Adjani... I niesamowity, oniryczny klimat tego filmu... Naprawdę polecam, bo to nie tylko "klasyk", ale film, po którego obejrzeniu długo nie chce wyjść z pamięci.


Podobnie nie chciał mi wyjść z pamięci film ""Sophie School", opowiadający o niemieckiej bohaterce z czasu II wojny światowej. Sophie i jej brat należą do organizacji Biała Róża, która sprzeciwia się zbrodniczej polityce Hitlera. Dziewczyna zostaje złapana za nielegalne kolportowanie ulotek o wywrotowej treści. Zaczynają się przesłuchanie, które tak naprawdę niczemu nie służą, gdyż los Sophie jest z góry przesądzony, z czego ona sama zdaje sobie sprawą. Trzy czwarte filmu zajmują właśnie te przesłuchania, które przeradzają się w wojnę psychologiczną, z przeciwnikami, którzy dorównują sobie inteligencją.
Świetna rola Julii Jentsch, rewelacyjne dialogi, minimalizm formy, maksimum treści. Film grający na emocjach, chociaż już na początku wiadomo, jak ta historia się skończy - nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie w uronieniu babskiej łezki na koniec.


"Good bye Lenin" dla niektórych może być filmem nieco nostalgicznym, dla mnie nie jest, gdyż nie pamiętam czasów, o których opowiada, dlatego skupiłam się głównie na jego części humorystycznej. A polega ona na tym, że po obaleniu muru berlińskiego, matka Alexa, głównego bohatera, budzi się ze śpiączki, pozostaje jednak unieruchomiona. Alex boi się powiedzieć matce, że świata, w którym żyła i w którym działała, już nie ma. Dlatego stwarza jej iluzję, że wszystko pozostało po staremu, że nadal żyje w NRD. W tej iluzji biorą udział jego znajomi i mieszkańcy kamienicy, w której mieszka... i jest to naprawdę zabawne, np. nagrywanie fikcyjnych wiadomości czy polowanie na przedmioty z wcześniejszej epoki.
No i brawa dla autora scenariusza: naprawdę trzeba mieć wyobraźnię, żeby coś takiego wymyślić!

wtorek, 19 października 2010

Miód na duszę samozwańczej recenzentki :)

Witam Was serdecznie, choć może to dziwić ( choć nie wiem czemu miałoby tak być ). Czytam komentarze na temat książki o Madrycie i zmierzam się z pierwszymi wrażeniami czytelników. Chciałem podziękować autorce tej recenzji za poświęcony czas i dobre słowa. To moja pierwsza książka, ale włożyłem w nią sporo serca i pracy, wiem że Madryt nie jest powszechnie uznany za cel turystyczny i jest znacznie mniej popularny niż Barcelona, mam nadzieję, że właśnie dzięki tej tajemniczości wokół stolicy wiele osób skusi się by Madryt poznać.
Dziękuję również osobom które wyraziły zainteresowanie książką. Przyjmuje wszelkie słowa krytyki i pochwały, uważam że najsłabszą stroną są zdjęcia, a liczę na to, że opisy są ciekawe.
Pozdrawiam Wszystkich i zapraszam na swój profil na facebooku, jeśli macie pytania dotyczące Madrytu tam w miarę możliwości odpowiem na Wasze pytania.

Conrado Moreno

Była recenzja książki
, jest odzew od autora (nie pierwszy, muszę dodać). Czy może być coś milszego dla amatora wcielającego się w rolę recenzenta :)?

Dla chcącego nic trudnego - rozwiązanie konkursu z RĘKĄ :)


61 osób chce książkę Agnieszki Szygendy - tym samym padł rekord osób biorących udział w konkursach na moim blogu i właśnie dlatego, że chętnych było tak wielu, stwierdziłam, że nie ma sensu rozciągać go na trzy dni. Bo co to jest jeden egzemplarz na tylu chętnych?

Dlatego też jednoosobowa komisja, w składzie Ja, zadecydowała, że wszystkie egzemplarze rozda dzisiaj.

I tak: pierwszą osobą, którą chciałabym obdarować, jest Poczytajka, która właśnie jednej ręki się pozbyła, więc chyba sami przyznacie, że jak nikomu książka z ręką w tytule jej się należy?

Dalsze osoby wskazała już moja mama, podając dwa numerki: 18 i 30. Dlaczego? Gdyż wczoraj, osiemnastego, obchodziła trzydziestą rocznicę ślubu - także wybór wydaje się zasadny. A pod tymi numerkami, o ile dobrze liczę, znajduje się Anonim (Ania K. - moje inicjały;) ) i Izabella.

Bardzo proszę o przesłanie adresów do wysyłki maila slowoczytane.gmail.com.

A wszystkim, którzy prosili mnie o rękę dziękuję - czuję się dowartosciowana :)

poniedziałek, 18 października 2010

Wygraj "Rękę", czyli jesień obrodziła konkursami!


Tak jak zapowiadałam, w tym tygodniu mam do rozdania trzy egzemplarze książki "Kupię rękę" Agnieszki Szygendy, które przekazało wydawnictwo Bliskie. Oczywiście mogłabym rozdać je "hurtem", ale po co, skoro tak przyjemnie jest potem losować i ogłaszać kolejnych szczęśliwców :)?

Zatem: na początek banalnie. Wystarczy napisać głośno i wyraźnie "chcę RĘKĘ" w komentarzu i zaczekać do jutra, do 12, kiedy to wylosuję zwycięzcę. I oczywiście przedstawię zasady kolejnego konkursu (będzie wymagana kreatywność!).

niedziela, 17 października 2010

Lekcja poglądowa dla młodych pisarzy (44 Scotland Street - Alexander McCall Smith)


Zanim zasiadłam do czytania, naczytałam się wielu dobrych recenzji tej książki...i stało się! Ja też przepadłam na kilka godzin z "44 Scotland Street" przed oczami.

Zamiarem autora, jak sam deklaruje w przedmowie, było napisanie powieści opisującej rzeczywisty kawałek Edynburga - jednakże cały czas ma to być fikcja. I tak bohaterami swojej powieści uczynił kilka osób zamieszkujących w tym samym domu - a więc wykorzystał zabieg, który od czasów "Ucha od śledzia" bardzo lubię. Mamy tu całą galerię typów i typków, mniej lub bardziej sympatycznych, ale na pewno interesujących.

Pat to nieśmiała dziewczyna, która zawsze mówi prawdę, Bruce to wcielenie współczesnego Narcyza, Irene - zbzikowana na punkcie teorii psychologicznych matka, która "testuje" je na swoim genialnym synu Bertiem. Poza tym w powieści znajdziemy też psa ze złotym zębem i jego ekscentrycznego właściciela...

Nie ukrywam jednak, że to, co najbardziej mnie w tej powieści zainteresowało to fakt, że początkowo była ona drukowana w odcinkach. Autor twierdzi, że to właśnie miało wpływ na jej ostateczny kształt. Powieść w odcinkach rządzi się bowiem własnymi prawami. Każdy odcinek musi mieć zawierać w sobie coś mocnego, co przykuje uwagę i co sprawi, że nie zacznie się czytać artykułu na stronie obok. No i będzie się chciało zajrzeć następnego dnia po więcej - więc i zakończenie musi być intrygujące - prawie jak w serialu :)

Dlatego też uważam, że "44 Scotland Street" powinny koniecznie przeczytać osoby, które chciałaby sprawdzić swoich sił w krótszych formach. Alexander McCall Smith pokazuje, jak to się robi, a ja świetnie się bawiłam wyłapując myśli przewodnie i "pętelki" tworzone przez autora, które rozsupływał kilka odcinków dalej. Bardzo miła rzecz do poduszki i herbatki :)

A. McCall Smith, 44Scotland Street, wyd. MUZA, Warszawa 2010, s. 311.

Ostatni Tyrmand wzięty! :)


Wybierając dzisiejszego zwycięzcę, także posłużyłam się datą, tym razem urodzin Tyrmanda.

A więc:

16-05-1920

1+6+5+1+9+2 = 24

Licząc od góry nadesłane maile (a było prawie czterdzieści!), dwudziesty czwarty napisała Magda Piasecka - gratuluję!

*** Na koniec dodam, że to jeszcze nie koniec konkursów. Już jutro, dzięki uprzejmości wydawnictwa WBliskie i portalu granice.pl będę miała do rozdania trzy egzemplarze książki Agnieszki Szygendy "Kupię rękę", o której niedawno pisałam.

sobota, 16 października 2010

Maszyna losująca poszła w ruch + ostatni Tyrmand do wzięcia!


Jak dziś wybrałam zwycięzcę? Losowo, a raczej numerologicznie :)

16-10-2010

1+6+1+0+2+0+1+0 = 11

Jedenastą osobą, która przestała maila jest Małgoś, vel Maioofka, która udzieliła poprawnej odpowiedzi. A poprawne odpowiedzi były dwie: Bogna (tego imienia Tyrmand używał w "Dzienniku") i Krystyna (to imię oficjalne).

Maioofkę proszę o podanie adresu, natomiast od razu chciałam ogłosić kolejny konkurs, w którym zdobyć można jeszcze jeden egzemplarz "Pokoju ludziom dobrej woli".

Tym razem proszę o udzielenie odpowiedzi na pytanie: jak miała na imię OSTATNIA żona Tyrmanda?

Te osoby, które już wcześniej wysłały maila "grają dalej", natomiast czekam na kolejne zgłoszenie. Rozwiązanie konkursu jutro o dwunastej.

Powodzenia!

piątek, 15 października 2010

Dziennik 1954 + KONKURS (kolejna książka Tyrmanda do wygrania!)

Wyjdzie na to, że jestem niestała w uczuciach, gdyż jeszcze jakiś czas temu deklarowałam miłość do Iwaszkiewicza, natomiast po lekturze "Dziennika 1954" moją nową miłością jest Tyrmand.

Jeśli miałabym komuś polecić, w jakiej kolejności rozpocząć spotkanie z Tyrmandem, to sugeruję zacząć właśnie od tej książki. Są to bowiem zapiski autora "Złego" z pierwszego kwartału 1954 roku i chociaż jest to krótki czas, to pozwala wyrobić sobie opinię na temat tego, jaki Tyrmand był, jak żył, z kim się przyjaźnił, kogo kochał i kogo znał. Opisuje obiady o Literatów, wspomina o Herbercie, Kisielu, Turowiczu - i wielu innych, którzy wydają się interesującymi postaciami, a których nazwiska niewiele mi mówią, gdyż niestety, nie mogę się pochwalić dobrą znajomością tamtego okresu.

Jednocześnie autor spisuje swoje luźne przemyślenia: o życiu, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, o przeczytanych książkach i ich autorach, o obejrzanych filmach i widzianych wystawach.

I dla mnie to jest imponujące, gdyż zastanawiam się, czy Tyrmand w ogóle sypiał. Z lektur "Dziennika" wyłania się obraz człowieka, który jest ciągle w ruchu, spotyka się z przyjaciółmi, bierze udział w wydarzeniach kulturalnych - a jednocześnie długie godziny spędza nad pisaniem "Dziennika" - co wymaga czasu. A o samym "Dzienniku" pisze tak:
Czy dziennik przyniesie ulgę? Systematyczność w miejsce kompozycji? Dzienniki są proustowskie: ich próby zatrzymania cieni na twarzach, godzin uciekającego czasu, wypukłości na doraźnych wspomnieniach, zmuszają do bezinteresowności, której nie ma ani we mnie, ani w mej zwykłej pracy. Nigdy nie przepadałem za Prosutem, ale rozumiem, że można się nim żywić.

I dzięki m.in. takim refleksjom i przemyśleniom (a podkreśliłam ich mnóstwo) zmieniło się moje postrzeganie tego autora, który do tej pory kojarzył mi się z bikiniarzem w kolorowych skarpetkach.


***

Obiecywałam, że do rozdania mam jeszcze dwie książki Tyrmanda, "Pokój ludziom dobrej woli", które zawierają dotąd niepublikowane teksty tego autora. Jednak tym razem, aby wygrać, należy trochę poszperać.

Otóż pytanie konkursowe jest takie:

Jak ma na imię ukochana Tyrmanda z "Dziennika 1954", która to widnieje na zdjeciu poniżej (piękna kobieta, swoją drogą).


Na odpowiedzi czekam do jutra, do 14, proszę o maile na adres: slowoczytane.gmail.com. Zwycięzcę ogłoszę tego samego dnia.

środa, 13 października 2010

(mniej straszna niż być miała) Filmowa środa - VIII

Horrorów nie lubię, co już wiele razy zaznaczałam. Z tego to właśnie powodu w tym tygodniu obejrzałam dwa filmy, które miały mnie przestraszyć (a nie przestraszyły), a dodatkowo napiszę o jednym, po którym aż się dziwię, że jeszcze żyję, gdyż prawie umarłam ze strachu :)



"Martwa cisza". Brrr. Film oglądany ponad rok temu, a do tej pory mam przed oczami większość scen i czasem śni mi się upiorny uśmiech kukiełki. Śmiało stwierdzam, że chociaż specjalistą nie jestem, to jest to film, na którym bałam się dotychczas najbardziej. A wszystko przez niesamowity klimat małego miasteczka, w którym krążą różne straszne legendy, a niegrzeczne dzieci straszy się Mary Shaw (sama przez kilka tygodni bałam się przez nią zasnąć przy zgaszonym świetle). Do tego miasteczka przybywa młody mężczyzna, którego żona została brutalnie zamordowana, a wcześniej dostał on lalkę brzuchomówcy. Zaczyna więc nie tylko wyjaśniać śmierć żony, ale też interesuje się tajemniczą Mary Shaw... a przy okazji okazuje się, że w starych legendach zawsze jest coś z prawdy.
Nie ma w tym filmie krwi i "rzeźni", jest natomiast świetna fabuła, gotyckie budowle i klimat, czy ja wiem?, okrutnych baśni?
Na pewno nie obejrzę drugi raz, ale gorąco polecam go tym, którzy jeszcze nie widzieli - jako alternatywę dla tych wszystkich "Pił" itp.


Kolejnym filmem, który bardzo dobrze się zapowiadał, a który podobał mi się średnio, są "Posłańcy". Obejrzałam go, gdyż chciałam zobaczyć Kristen Stewart w roli innej niż ukochanej wampira. "Posłańcy" to taki horror w wersji light: może i jest nawiedzony dom, może i jest dziecko, które widzi więcej, może i są jakieś pokraczne stwory chodzące po ścianach, może i jest farmer biegający z widłami - ale w sumie to ani się specjalnie nie bałam, ani też nie byłoby mi jest zaskakujące - ale fajerwerków nie ma, dlatego też nie widzę powodu, aby specjalnie się o tym filmie rozpisywać. Zresztą: skoro nawet ja się nie bałam, to musi być słaby.


Natomiast ogromnie podobała mi się "Rebeka" Alfreda Hitchocka (wstyd się przyznać, ale to pierwszy film "Mistrza", który obejrzałam od początku do końca). Film znalazł przez przypadek na YouTube mój wierny towarzysz filmowy, jednak oglądać ze mną nie chciał - więc obejrzałam sama.
Film pochodzi z 1940 roku, jest czarno - biały, gra w nim m.in. Joan Fontaine, która wcieliła się w rolę młodziutkiej, naiwnej i zakochanej dziewczynie oraz Laurence Olivier, który wypada przy niej bardzo blado. Jednak moją absolutną faworytką jest Judith Anderson - już chociażby dla jej roli "złej służącej" warto obejrzeć "Rebekę".
Tytułowa Rebeka jest pierwszą żoną pana De Wintera, z której legendą musi się zmierzyć druga pani de Winter (czyli właśnie Joan Fontaine). To ona, Rebeka, jest główną bohaterką tego filmu, chociaż ani razu nie pojawia się na ekranie. Jednak ani Maxim (Olivier), ani służba jego ogromnej posiadłości nie jest w stanie zapomnieć o demonicznej pani de Winter, która utonęła...
Dla mnie jest to kolejny film z klimatem, w którym podobało mi się dosłownie wszystko: i gra aktorów, i ich kostiumy, i tamtejsze auta, i atmosfera hotelu w Monte Carlo, i dom, w którym rządzi duch zmarłej kobiety - czarno - biała perełka jednym słowem. Polecam, polecam, polecam - chociażby po to by się przekonać, jak zaczynał reżyser "Psychozy".

wtorek, 12 października 2010

O tym, że do szczęścia trzeba dojść (Szczęście smakuje truskawkami - Barbara Faron)


Ufff... ależ sobie zaległości w pisaniu narobiłam! Do zrecenzowania czekają cztery książki, a ja właśnie kończę czytać piątą. W ogóle przestawiłam się już na jesienny tryb czytania. Wcześniej niż latem przebieram się w piżamę i pakuję do łóżka z książką i herbatą. I czytam, czytam, czytam... bo ani lektur mi nie brakuje, ani zapału :)

Zacznę od książki, którą skończyłam czytać w piątek wieczorem i która nosi wdzięczny tytuł "Szczęście smakuje truskawkami". Książka ta jednak wcale o szczęściu nie opowiada, mówi raczej o trudnej drodze jaką trzeba przejść, aby to szczęście osiągnąć. A droga może być trudna chociażby z tego powodu, że główna bohaterka, Ewa, ma trzynaście lat, a przychodzi jej się zmierzyć z problemami takiego kalibru, że niejeden dorosły mógłby skapitulować.

Ewę wychowują dziadkowie, matka pojechała na dorobek do Szwecji... i tyle ją widzieli. Gdy umiera babcia dziewczynki, Ewa musi zamieszkać z obcym sobie ojcem i jego rodziną. Zaczyna pisać pamiętnik, który stanowi substytut przyjaciela.

Obraz, jaki wyłania się z tego dziennika nie jest wesoły: Ewa boi się, że trafi do domu dziecka, że nowa rodzina jej nie zechce. Przy tym jest świetną dziewczynką: ma duszę wrażliwej buntowniczki i jest wyjątkowo jak na swój wiek inteligentna.

Drugą kluczową postacią dla książki jest Agnieszka - kobieta, którą mąż zamknął w złotej klatce. Ewa i Agnieszka spotykają się, a więź, jaka zawiązuje się między nimi pomaga wyjść Agnieszce z depresji.

"Szczęście smakuje truskawkami" jest książką przeznaczoną dla młodzieży, chociaż zaczynając lekturę nie miałam tej świadomości. Jest tak dlatego, iż najwięcej miejsca autorka poświęca Ewie, która może przypaść do gustu niejednej nastolatce w "trudnym wieku". Nie zmienia to jednak faktu, że czytało mi się ją znakomicie, gdyż Ewa przypominała mi mnie samą sprzed ponad dziesięciu lat. Co prawda ja wychowywałam się w pełnej rodzinie i nigdy nie przeżywałam takich sytuacji jak ona, ale to negowanie świata dorosłych, ten natłok myśli w głowie, które koniecznie wtedy musiałam przelać na papier - to już jest jak najbardziej wspólne.

B. Faron, Szczęście smakuje truskawkami, wyd. Replika, Zakrzewo 2010, s. 208.

niedziela, 10 października 2010

Śmieszna pani od Krasnoludków

Nie wiem, czy ktoś pamięta o tej dacie, ale dwa dni temu minęła setna rocznica śmierci Marii Konopnickiej - kobiety, która obok Joanny Brodzik przez długi czas była najczęściej wyszukiwaną postacią przez polskich internautów.

Pogrążę się tym, co teraz napiszę, ale poetka ta śniła mi się jakiś czas temu. Nie jestem przesądna, nie wierzę w zabobony, ale stwierdziłam, iż bardziej wyraźnego "znaku" już chyba dostać nie mogłam i poczytałam sobie trochę o Marii. Zaczęłam od książki Aliny Brodzkiej, ale okazała się... średnio interesująca. Chociaż to z niej miedzy innymi pochodzi fragment o dzieciństwie Konopnickiej, bez matki, które przypominało dzieciństwo sióstr Bronte. Ponadto wzruszyła mnie, autentycznie wzruszyła odpowiedź na list Elizy Orzeszkowej, w którym autorka "Marty" pytała, czy Konopnicka jest szczęśliwa. Ta odpowiedziała, że przez długi czas wydawało jej, że jest. Wydawało się.

Właśnie dlatego zdecydowała się odejść od męża i przez kilkadziesiąt lat żyła w nieformalny związku z kobietą, dużo młodszą zresztą malarką, Marią Dulębianką. Tworzyły dziwną parę: Konopnicka w kwiatach i kapeluszach, Dulębianka w spodniach i z cygarem.

Konopnicka samotnie wychowywała dzieci. Zarabiała pisaniem i korepetycjami - tak jak ja teraz. Stroniła od feminizmu, nie identyfikowała się z ruchami kobiecymi, a jednocześnie prowadziła taki tryb życia, na jaki niejedna walcząca feministka nigdy by się nie odważyła.

Polecam książkę Krzysztofa Tomasika "Homobiografie", którą właśnie czytam i którą "odbrązawia" biografie wielu "znanych i cenionych", lecz, niestety, zamarynowanych w szkolnych podręcznikach. Nie zachęcam natomiast do czytania utworów Marii Konopnickiej, zdaję sobie sprawę, że są one dość mocno przebrzmiałe. Ale już prześledzenie życiorysu poetki jest jak najbardziej godne polecenia - okazuje się bowiem, że Konopnicka żyła bardziej współcześnie, niż mogłoby nam się wydawać.

piątek, 8 października 2010

Ona to on, a on to ona (Piaskownica - Danuta Marcinkowska)


O "Piaskownicy" dowiedziałam się, a jakże, czytając recenzję na blogu Edith. Przede wszystkim zachęciła mnie informacja, iż jest to debiut (a po polskie debity staram się sięgać jak najczęściej) i to, jak twierdzi Edith, w której gust wierzę, debiut udany. Sięgnęłam więc po tą książkę tym chętniej.
Czym jest tytułowa piaskownica? Pozornie to tylko miejsce, gdzie codziennie bywa główna bohaterka, Natasza, ze swoim synkiem Erykiem. Jednocześnie to właśnie tam najczęściej dopada ją frustracja: że jest za mało asertywna, że w jej życiu zbyt mało się dzieje, że chciałaby iść do pracy, jak jej mąż. Olaf tymczasem uważa, że jego żona ma komfortowe warunki: cały dzień siedzi sobie w domu z dzieckiem, pomaga jej niania, więc tak naprawdę nie ma nic do roboty, patrzy, jak maluch się rozwija. Jednym słowem nie powinna narzekać i Olafa bardzo dziwi, dlaczego to robi. Olaf to ma dopiero stresy! Nie tylko odpowiada za utrzymanie rodziny, ale też musi wykazywać się w pracy... a Natasza jeszcze zrzędzi, że za mało zajmuje się dzieckiem. A przecież poświęca mu całe weekendy, zamiast np. w tym czasie realizować swoje pasje. Natasza natomiast widzi to tak, że Olaf codziennie ma nowe wyzwania, spotyka ciekawych ludzi i ciągle coś w jego życiu się dzieje.

I tak napędza się spirala wzajemnych pretensji, niedomówień, żali... Która para tego nie przerabiała? Tymczasem autorka idzie krok dalej i zamienia małżonków miejscami: Natasza budzi się w ciele Olafa, a Olaf w ciele Nataszy. Siłą rzeczy: Natasza idzie do pracy, Olaf zostaje w domu z synkiem. Czy jest to powieść o równouprawnieniu? W moim odczuciu raczej nie.

Danuta Marcinkowska napisała bardzo ciepłą i przyjemną książkę, która ilustruje banalną prawdę: w związku należy się uzupełniać. Jednocześnie stosuje pomysł, który ostatnio oglądałam na ekranie, w filmie "Kobieta na Marsa, mężczyzna na Wenus" i który w książce także mi się podoba. Polecam, gdyż jest to kolejna lekka książka, którą czyta się błyskawicznie, która daje do myślenia i która jednocześnie stanowi świetną rozrywkę.

D. Marcinkowska, Piaskownica, wyd. Replika, Zakrzewo 2010, s. 160.

czwartek, 7 października 2010

Co było wcześniej? (Inna wersja życia - Hanna Kowalewska)


Wiem, że to niezbyt mądre czytać cykl książek od ostatniej pozycji (a są cztery), ale właśnie to zrobiłam. Książka "Inna wersja życia" czytana była w radiowej Jedynce i już wtedy coś mnie w niej zaintrygowało. Nie słuchałam jednak od początku i każdego odcinka, więc dość szybko się zgubiłam, ale straty nadrobiłam i przeczytałam tę książkę.

I tu znów miałam moment, że nie bardzo wiedziałam o czym czytam - wyszła nieznajomość trzech pierwszych tomów. Chwilę potem byłam już jednak w tą powieść tak wciągnięta, że nie było mowy, by czytać "po Bożemu" i najpierw sięgnąć po tom pierwszy. I tak przeczytałam naprawdę wyjątkową książkę.

Matylda jest trzydziestoletnią kobietą po przejściach, przeżyła między innymi samobójczą śmierć męża. Głównym wątkiem tej książki jest podróż Matyldy do czasów dzieciństwa. A zaczyna się ona od tego, że bohaterka przypadkowo zauważa, że nie ma jej na rodzinnych fotografiach z okresu, gdy jej siostra była noworodkiem. Pewne rzeczy, których wolałaby nie pamiętać, powoli zaczynają jej się przypominać: bajecznie kolorowy szalik, koleżanka Asia - Wiewióra, która sączy do ucha jadowite słowa: "Jesteś głupia i brzydka", górski krajobraz... Matylda chce naprawić relacje z siostrą, szuka szczęścia u boku kolejnych mężczyzn, a jej związki do łatwych nie należą, stara się układać sobie nie tylko teraźniejszość, ale i przeszłość.

Autorka, Hanna Kowalewska, z wykształcenia jest polonistką, ukończyła też studium scenariuszowe - i to widać. Świetne dialogi, świetni, wyraziści bohaterowie, świetne sytuacje. No i zakończenie... autorka podaje jego dwie alternatywne wersje, z czego za tą prawdziwą mam ochotę zamordować siostrę Matyldy i cały ród męski. Poza tym jest to kolejna książka, którą "widzę" na ekranie, chociaż jeszcze bez pomysłu, kto mógłby zagrać główną rolę :)

Jest to jedna z najlepszych lektur o "kobiecej duszy", jaką czytałam w ostatnim czasie - dawno, dawno temu takie wrażenie zrobiła na mnie "Dziewczyna z zapałkami" Anny Janko, a wcześniej chyba "Pani Dalloway" Wirginii Woolf - choć to zupełnie różne książki.

I już wiem, że w tym roku moją lekturą obowiązkową na jesień stanie się cykl o Zawrociu: "Tego lata w Zawrociu", "Góra śpiących węży" i "Maska Arlekina". Polecam, polecam, polecam - bez chwili zastanowienia!

H. Kowalewska, Inna wersja życia, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2010, s. 400.


środa, 6 października 2010

(francuska) Filmowa środa - VII

Filmowa środa po francusku? Czemu nie :)
W tym tygodniu swój subiektywny przegląd filmów zaczynam od "Dwóch dni w Paryżu". Dla mnie film jest świetny, chociaż plakat go reklamujący już nieco mniej, bo sugeruje, że jest to produkcja w stylu "Testosteronu" czy "Lejdis".

A nie jest. Film ma banalną fabułę. Francuzka (Julie Delpy - kooocham!) i Amerykanin udają się do Francji, w zamierzeniu na romantyczną podróż. On jest przewrażliwionym neurotykiem, a i ona wygląda na jakąś taką trochę... dziwną. Jej paryscy rodzice wcale nie ułatwiają sprawy. I tak, zamiast naprawiać związek, parze udaje się go prawie rozwalić. A wszystko przez to, że Jack nie rozumie wyzwolonej Marion i spotkanie z jej eks - kochankami to dla niego prawdziwe wyzwanie. Marion natomiast zaczyna dostrzegać, że jej chłopak jest sztywny i ma wysokie mniemanie o sobie - i ogólnie robi się ciekawie.

Film oparty jest głównie na dialogach i nieporozumieniach oraz pokazuje, jak mężczyzna i kobieta inaczej patrzą na to samo. I jak trudna jest droga do porozumienia. A także stawia pytanie, na jak daleką tolerancję można sobie w związku pozwolić. Szczerze polecam wszystkim znudzonym miłosną papką, z jaką najczęściej ma się do czynienia w przypadku filmów o miłości.Polecam także "Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus", chociaż w moim odczuciu nie jest on aż tak dobry jak "Dwa dni w Paryżu". Być może wynika to z tego, że to po prostu inny gatunek: bardziej komedia niż dramat czy film obyczajowy. Gra w nim kolejna z moich ulubionych aktorek: Sophie Marceau.

Scenariusz filmu opiera się na sprawdzonym pomyśle: małżeństwo zamienia się rolami. Ona idzie rządzić w firmie męża, on ma dopilnować remontu, zająć się dziećmi, gotować obiady. Niby ograne, ale fajne. Sophie faktycznie gra tak, jakby buzował w niej testosteron, a jej mąż, Hugo, nadzwyczaj łatwo wchodzi w rolę kury domowej.

Fakt, fajerwerków nie ma. Ale jest lekko, zabawnie i miło. A czasem zupełnie mi to wystarczy, by mieć satysfakcję z obejrzanego filmu.


Jeśli mogłabym sobie wybrać, jakiej płci dziecko chciałabym urodzić, to nie miałabym dylematu: chcę dziewczynkę! Nooo, chyba, że ktoś by mi zagwarantował, że mój hipotetyczny synek będzie takim słodziakiem jak Maxime Godart wcielający się w rolę Mikołajka. Jestem zauroczona tym chłopcem, jego minkami, zachowaniem i krótkimi spodenkami. Uwielbiam Mikołajka z dawien dawna i przeniesienie jego przygód na ekran to dla mnie gratka - i dlatego oglądnęłam sobie ten film już drugi raz.

Bardzo podobała mi się też aktorka, która gra matkę Mikołajka i którą widziałam tylko w tym filmie: świetna rola nieco chaotycznej kobiety. Polecam, acz ostrzegam: film jest tak słodki, że kogoś, kto nie przywykł do konsumowania dużej ilości słodkości może poczuć lekkie mdłości - rym niezamierzony.

A poza tym wkurzam się, bo zupełnie ostatnio nie oglądam polskich filmów - i nawet nie mam pomysłów, co mogłabym ewentualnie zobaczyć. Jakieś sugestie?

poniedziałek, 4 października 2010

Bye Bye Monotony!

Nie samym czytaniem żyje człowieka - pomyślałam i założyłam bloga o czymś innym, na którego serdecznie zapraszam!

www.byebyemonotony.blogspot.com


Obraz 007

niedziela, 3 października 2010

Tego jeszcze nie czytaliście (Pokój ludziom dobrej woli - Leopold Tyrmand)

Książka "Pokój ludziom dobrej woli" ukazała się kilka, może kilkanaście dni temu i jej pojawienie się przyjęłam z ogromną radością. Przede wszystkim dlatego, że cieszy mnie fakt, iż dzieła tego autora są nadal wznawiane (i czytane!) i cieszy mnie, że teksty z tej książki to "świeżynka", nie były wcześniej publikowane w formie książkowej, lecz rozproszone w prasie (np. w numerach "Przekroju" czy "Tygodnika Powszechnego" sprzed pięćdziesięciu lat).

Ja, zgodnie z sugestią na okładce, czytałam "Pokój ludziom dobrej woli" jako zbeletryzowane fragmenty biografii autora (a biografię miał ciekawą, oj ciekawą, o czym można się przekonać zaglądając na stronę Tyrmanda).

Pierwsze, niedługie zresztą teksty, odnoszą się do jego przeżyć wojennych, przedstawiają rzeczywistość obozową, życie na morzu, czy pracę w charakterze kelnera. I już w nich autor udowadnia, jak dobrym jest pisarzem: teksty utrzymane są w lekkim, żartobliwym stylu, lecz jednocześnie zawierają w sobie zaskakującą, nieraz gorzką puentę. W tekstach z późniejszą datą Tyrmand zaczyna pisać o absurdach polskiej, powojennej rzeczywistości. I, co ciekawe, wiele z tych obserwacji jest nadal aktualnych, chociaż przecież upłynęło sporo czasu. Zbiór zakończony jest komedią pt. "Polacy czyli Pakamera", o zaskakującym temacie: na nowym osiedlu jeszcze przed sezonem grzewczym siada centralne ogrzewanie...i zaczyna się polka. Każdy kombinuje jak może, każdy rozumuje, jak umie - jest i strasznie, i śmiesznie, i, powtórzę, aktualnie.

Jaki obraz Tyrmanda wyłania się z tych tekstów? Przede wszystkim dostrzegam w nim człowieka o wyostrzonym zmyśle obserwacji, "chorego na Polskę" ironistę i prześmiewcę, który doskonale włada piórem. Na ile moje obserwacje okażą się trafne mam zamiar sprawdzić w "Dzienniku 1954", o którym już naczytałam się wiele dobrego.

A Wam, drodzy Czytelnicy przypominam, że mam jeszcze dwa egzemplarze "Pokoju" do rozdania. Bądźcie więc czujni! :)

PS To chyba nie jest przypadek, że w trakcie lektury słuchałam tej piosenki:




L. Tyrmand, Pokój ludziom dobrej woli, wydawnictwo MG, Warszawa 2010, s. 203.

sobota, 2 października 2010

Maszyna losująca poszła w ruch, czyli pierwszy Tyrmand wzięty :)

Dziś losowanie odbyło się bardzo profesjonalnie, bowiem, jak prawdziwy magik, ciągnęłam losy z kapelusza.

A było to tak:

emo-zdjęcie z ręki

Pogmerałam w kapeluszu, ale zdjęcie okazało się za ciemne, dlatego od razu przechodzę do zdjecia zwycięskiej karteczki:

Gratuluję Patrycji i prosze o przesłanie adresu na moją pocztę: slowoczytane@gmail.com. Adres przekażę organizatorom konkursu, którzy prześlę książkę :)

A po dwa następne egzemplarze zapraszam wkrótce! :)

piątek, 1 października 2010

Weekend z Tyrmandem! Pierwszy "Pokój ludziom dobrej woli" do rozdania! :)

Tak jak już wcześniej pisałam, w związku z wydaniem przez wydawnictwo MG niepublikowanych tekstów Tyrmanda w zbiorze "Pokój ludziom dobrej woli", mam aż trzy egzemplarze tej książki do rozdania.

Pierwszy będzie można otrzymać za nic, wystarczy w komentarzu zgłosić chęć otrzymania i deklarację, że książka znajdzie miejsce na jakiejś miłej półce :)

Warunkiem nieobowiązkowym jest wymyślenie rymu do słowa "Tyrmand" - bo ja myślę, myślę... i nic :)

Konkurs trwa dziś do północy, wyniki podam jutro wraz z moją recenzją tej książki.

Jednocześnie raz jeszcze zapraszam na stronę tyrmand.pl, gdzie zaczyna się dziać wiele ciekawego!