czwartek, 30 września 2010

Między kuchnią i sensem życia (Przepis na życie - Nicky Pellegrino)


Przepis na życie wydaje się z pozoru czymś błahym: miłość, szczęście, rodzina, przyjaciele i trochę jedzenia. Czy to aż tak proste? Alice to młoda kobieta, która próbuje wrócić do równowagi po rozstaniu z chłopakiem i traumie gwałtu. Wyjeżdża do Londynu do przyjaciółki Leili i zatrudnia się we włoskiej restauracji. W tym samym czasie matka Leili, słynna malarka, postanawia kupić willę nieopodal pełnego uroku, włoskiego miasteczka i zaprasza do siebie na wakacje obie dziewczyny. W sąsiedztwie rezydencji mieszka w małym domku stara Babetta, która wraz z mężem zajmuje się ogrodami Villa Rosa i uwielbia gotować wspaniałe włoskie potrawy. Historie Alice i Babetty splatają się, a upalne, pełne słońca lato jest malowniczym tłem dla miłosnych perypetii, komplikacji, ale i pozytywnych zaskoczeń, w które obfituje życie…

Rzadko przytaczam w recenzjach opisy znajdujące się na okładkach książek, ale tym razem robię wyjątek, gdyż ten bardzo mnie zaintrygował. Dwie kobiety, starsza i młodsza, jedna uczy drugą życiowej mądrości, przy czym gotują razem... tak to sobie wyobrażałam. Ale nie do końca tak w tej książce jest. Owszem, losy Alice i Babetty przedstawione są równolegle, ale chyba nie można powiedzieć, że się splatają i wzajemnie na siebie wpływają. Powiedziałabym raczej, że obie kobiety na chwilę spotykają się kilka razy, by potem prowadzić dwie skrajnie różne egzystencje.

Alice zostaje zgwałcona, co kładzie się cieniem na całe jej życie. Nie tylko trudno nawiązać jej normalne relacje z mężczyznami, ale też przez długi czas szuka czegoś, co mogłoby wypełnić jej godziny, z którymi nie wie, co zrobić. Zaczyna więc gotować, w końcu trafia do najlepszej londyńskiej restauracji. Jednak przygotowywanie potraw nie jest tam przyjemnością, a ciężką pracą i nie ma w sobie nic ze sztuki.

Oczywiście mnie ten watek zainteresował, gdyż od dawna uwielbiam wszelkie wtręty kulinarne w lekturach. Szczególnie, że temu londyńskiemu gotowaniu przeciwstawione zostało gotowanie włoskie: niespieszne, z lokalnych produktów, będące przyjemnością samą w sobie. Wielka kuchnia modnej restauracji kontrastuje z kameralną pizzerią. W stylu włoskim gotuje Babetta, chociaż w książce za wiele na ten temat nie ma.

A skoro już jesteśmy przy Babettcie, to bardzo podobały mi się rozdziały jej poświęcone. Babetta nie jest tradycyjną włoską "mammą", lecz cichą staruszką, która całe życie spędziła w jednym miejscu, z jednym mężczyzną. I wydaje się być z tego zadowolona, ma, w odróżnieniu od Alice, swoje miejsce w życiu. Chociaż i jej nie obce są refleksje, czy na pewno przeżyła swoje życie tak,jak powinna.

Co mi się jeszcze podobało to fakt, że książka nie jest przesłodzona, a Alice to naprawdę świetna bohaterka. Poznajemy ją jako młodą dziewczynę, książka zaś kończy się, gdy ma ok. 40 lat. Alice boi się podejmować samodzielne decyzje, tkwi dla wygody w sytuacjach, które potem okazują się jednak niekomfortowe. Boi wiązać się z ludźmi i boi się ufać - przez co rani osoby, które chcą jej być bliskie. Jednocześnie sama wielokrotnie zostaje zraniona. Wydaje się krucha i delikatna, ale przecież pracuje w kuchni zdominowanej przez mężczyzn i świetnie sobie w tym środowisku radzi. Ot: bohaterka pełna sprzeczności.

"
Przepis na szczęście" pokazuje, że oczywiście jednego przepisu na szczęście nie ma. Ba! Nie wiadomo, czy takowy w ogóle istnieje. Nicky Pellegrino napisała książkę "włoską", a jednocześnie psychologiczną. Lekką, ale też poruszająca istotne problemy. Łatwą w odbiorze i wciągająca, ale jednocześnie niegłupią. Jednym słowem: naprawdę dobrą.

***

Mój ulubiony cytat:

- Moim zdaniem gotowanie to coś najbardziej intymnego, co można dla kogoś zrobić - powiedział miękko. Własnymi rękoma tworzę coś dla ciebie, a ty potem wkładasz to do ust. Czy może być coś bardziej intymnego? (...) Moim zdanie wokół gotowania powstało mnóstwo nonsensów. (...) Ludzie chcą o tym mówić, pisać i robią wiele zamieszania. Układają na środku talerza maleńki kopczyk, a dookoła malują kolorowymi sosami jakieś dziwne wzory.Jaki w tym sens? To przecież nie jest sztuka, to zaledwie jedzenie. Więc gotuj, jedz, ciesz się i basta!

N. Pellegrino, Przepis na życie, wyd. Prószynski i S-ka, Warszawa 2010, s. 400.

Kto kocha naprawdę, będzie kochać zawsze

Czytam właśnie przepiękną książkę Hanny Kowalewskiej "Inna wersja życia" (oj, będzie recenzja pełna ochów i achów!) i jest tam świetna scena. Kobieta, tuż przed samobójczą śmiercią, wymalowała na ścianie i suficie nuty pewnego utworu. A wcześniej non stop go nuciła.

W książce był to epizod, ale zrobił na mnie ogromne wrażenie, zaczęłam sobie te nuty na ścianie wyobrażać, a Olga, która je zapisała, zaczęła mi się nieodparcie kojarzyć z Ofelią. Potem doczytałam, iż autorka ukończyła studium scenariuszowe i to widać w tej książce: większość opisywanych przez nią rzeczy i postaci zaraz po rozpoczęciu lektury natychmiast przełożyłam na język obrazów, na język filmu. Niesamowite.

Piosenka zapisana przez Olgę na ścianie:

środa, 29 września 2010

Konkurs z JANE AUSTEN!

Szykuje się prawdziwa gratka dla wszystkich miłośników Jane Austen i gotowania. 6 października w księgarniach ukaże się "Książka kucharska Jane Austen". Zawiera ona przepisy z przełomu XVIII i XIX wieku - to ci dopiero wyzwanie!



Co więcej, bardzo podoba mi się konkurs, jaki jest przy tej okazji zorganizowany. Otóż wydawnictwo proponuje, aby zabawić się w kucharza i spróbować upichcić któreś z dań, według przepisu zawartego w książce. Następnie należy potrawę sfotografować i wysłać do wydawnictwa. Spis dań i przepisy na proponowane potrawy oraz regulamin konkursu można znaleźć tutaj. A nagrody atrakcyjne: wspomniana już książką oraz "Kuchnia z Zielonego Wzgórza", zbierająca przepisu Lucy Maud Montgomery - książką świetna: sprawdziłam!

Mnie osobiście bardzo się podoba taki romans kuchni z literaturą, gdyż i jeść, i czytać uwielbiam :)

PS "Filmowa środa" post niżej :)

Filmowa środa - VI

Skoro dziś środa... to nie może być inaczej: będzie o filmach. Dwóch bardzo znanych i jednym może nieco mniej.



"Slumdog. Milioner z ulicy" to film, który dostał aż osiem Oskarów, a mnie jakoś do gustu nie przypadł: ani za pierwszym, ani za drugim podejściem. Historia o "herbaciarzu", który wygrał indyjską edycją programu "Milionerzy" wydaje mi się nie tyle nieprawdopodobna, co kiczowata i naiwna. Film, owszem, ogląda się dobrze (dynamiczny montaż, fajna muzyka w tle), ale uważam, że jest dużo filmów o niebo lepszych i tutaj tak naprawdę nie ma się czym zachwycać. Poza tym do filmu ostatecznie zniechęciła mnie... Beata Pawlikowska. Miałam taki okres, że w każdą niedzielę słuchałam jej programu "Świat według blondynki" i ona za każdym razem wspominała o tym filmie - do znudzenia. Na szczęście równie często puszczała piosenkę ze ścieżki dźwiękowej, którą uwielbiam:





Drugim filmem, również oscarowym, jest "Milion Dollar Baby" (polski tytuł, "Ze wszelką cenę", jakoś mi się nie podoba). Clinta Eastwooda na dobre polubiłam po "Gran Torino", w którym, moim zdaniem, zagrał świetnie i mam jeszcze w planach "Bez przebaczenia", w którym ten aktor występuje i który także dostał Oscara.
"Milion Dollar Baby" to także bardzo prosta historia, która na długo zapadła mi w pamięć. Opowiada o trenerze boksu, który wytrenował wielu zawodników, jednak nigdy nie pracował z kobietą, do czasu aż spotkał 30-letnia Maggie, która jest zdeterminowana, by zaistnieć w kobiecym boksie. Początkowo trener odmawia współpracy z dziewczyną, dopóki nie zauważa... - zresztą, czy ja naprawdę muszę opowiadać o fabule tego filmu :)? Chyba niewiele jest osób, które go nie widziały.
Podoba mi się ten film: za przyjaźń, jaka rodzi się między dwoma głównymi bohaterami i to, jak trener Frankie się pod jej wpływem zmienia, za determinację Maggie, za ostatnią scenę wreszcie...

Polecam!
I ostatni film, bardzo w moim guście: "Recepta na szczęście" z Sarah Jessicą Parker (nie trzeba przedstawiać) i Ellen Page (główna bohaterka z "Juno"). Film jest słodko-gorzką historią profesora angielskiego, który nie radzi sobie po śmierci żony. Współpracownicy i studenci nie lubią go, nie dogaduje się z rodziną (oryginalną, trzeba rzec!), na dodatek wprowadza się do niego przyrodni brat, którego nie ma ochoty widzieć. Wszystko zmienia się, gdy poznaje doktor Janet, swoją byłą studentkę, która kiedyś przez niego rzuciła studia. I od tego czasu powoli, krok po kroku, wiele rzeczy w życiu profesora zaczyna się zmieniać.

Bardzo ładny film - po prostu. Kameralny, z błyskotliwymi dialogami i bez łatwego optymizmu. Świetny do obejrzenia pod kocykiem, z kubkiem herbaty w ręku.

wtorek, 28 września 2010

A co ty wiesz o Tyrmandzie? (STOS)

Taki oto stos książek Leopolda Tyrmanda przyszedł do mnie dzięki uprzejmości portalu granice.pl oraz wydawnictwa MG. Oczywiście aż podskoczyłam z radości na widok książek, bo jak tu się nie cieszyć, skoro jedynym egzemplarzem Tyrmanda jaki mam w domu jest książką "Zły", kupiona na wyprzedaży w bibliotece za złotówkę, za to w stanie "gorzej być nie może"?


Przyznaję, kilka lat temu czytałam kilka książek Tyrmanda, ale nie mogę powiedzieć, że znam dobrze jego twórczość. Nie zmienia to jednak faktu, że opierając się na wrażeniach, jakie zostały mi po tamtej lekturze, uważam, że niesłusznie Tyrmanda się obecnie prawie nie czyta. Dlatego też cieszę się, że wydawnictwo MG wznawia jego książki, a chyba jeszcze bardziej z tego, że od kilku dni mam je na półce:). Ruszyła też specjalna strona poświęcona autorowi,którą polecam (tyrmand.pl)Co ciekawe, wśród nich znajduje się książka wyjątkowa, zawierająca niepublikowane dotąd teksty tego autora.

Tym bardziej jest mi miło zapowiedzieć, że w następnym tygodniu (lub może jeszcze w ten weekend) będzie można u mnie wygrać AŻ trzy egzemplarze książki pt."Pokój ludziom dobrej woli". Serdecznie zapraszam!

poniedziałek, 27 września 2010

Miłość równa się obsesja (Muzeum niewinności - Orhan Pamuk)


"Muzeum niewinności" to książka budząca respekt: rozmiarem, (751 stron to nie byle co), tym, że napisał ją Noblista oraz tematem - przede wszystkim tematem.

Jedno z moich literackich przekonań jest takie, że łatwiej napisać wielopokoleniową sagę, niż np. taką "Panią Dalloway" albo "Godziny". Uważam bowiem, że łatwiej opisać zdarzenia niż to, co dzieje się w głowie - oczywiście można się ze mną nie zgodzić.

Wydarzeń w "Muzeum niewinności" w moim odczuciu tak naprawdę jest niewiele. Owszem: opis zaręczyn głównego bohatera zajmuje kilkanaście stron, opowiada on o swojej rodzinie i znajomych - ale i tak to niewiele w porównaniu z tym, ile miejsca zajmuje temat główny. A jest nim miłość oczywiście: obsesyjna, szalona i taka, która nie mija.

Właściwie nie wiadomo jak i dlaczego Kemal zakochał się w swojej sporo młodszej dalekiej kuzynce, Fusun. Miał przecież piękną, wykształconą i kochającą narzeczoną - patrząc subiektywnie Fusun wydaje się całkiem przeciętna. Mimo to staje się obsesją Kemala, który nawet po jej ślubie nie przestaje utrzymywać z nią kontaktów. I zakłada własne muzeum, w którym gromadzi rzeczy związane z ukochaną: niedopałki papierosów, pojedynczy kolczyk, sztućce... Poza tym obsesyjnie skupia się na ukochanej: analizuje jej każde słowo, spojrzenie, gest - chociaż w nich naprawdę nie ma nic nadzwyczajnego. A może po prostu, aby tę nadzwyczajność dostrzec, trzeba być zakochanym?

"Muzeum niewinności" to moje pierwsze spotkanie z tureckim Noblistą - nadal więc do końca nie wiem, za co tę nagrodę otrzymał, gdyż "Muzeum" powstało po 2006 roku. Podoba mi się jednak to, co autora mówi o książce:
"Jest to książka o miłości w kraju islamskim, gdzie miłość jest czymś innym niż na Zachodzie. Na piątej stronie kochankowie uprawiają seks, ale przez kolejne pięćset drogo za to płacą...".

I dokładnie tak jest (no, prawie: seks uprawiali na stronie siódmej): zapłatą, jaką Kemal musi złożyć za swoje uczucie jest utrata narzeczonej, ostracyzm środowiska, groźba wydziedziczenia. Chociaż z drugiej strony nie wiem, czy była to dla niego aż taka kara: miłość do Fusun mu to przesłaniała, spychała te przykrości na drugi plan.

Co mnie w tej książce zainteresowało to także sposób, w jaki autor pisze o mieszkańcach Turcji w latach siedemdziesiątych XX wieku. Z jednej strony środowisko, w którym obraca się Kemal, dąży do Europy, zdaje się nie przejmować tradycją. Jednak dziewczyna, która straci dziewictwo przed ślubem nadal uważana jest za zhańbioną, głową rodziny nadal jest mężczyzna, ale i ten musi się liczyć z opinią starszych, rodziny i znajomych. Niby więc idzie nowe, ale "stare" też ma się dobrze.

Na pewno nie jest to moja ostatnia książka Pamuka, tym bardziej, że ciekawi mnie, czy ten autor zawsze pisze tak "do wewnątrz", czy może dzieje się tak tylko tutaj. Ponadto proponuję sobie zarezerwować sobie na tę pozycję troszkę więcej czasu, gdyż ja osobiście nie potrafiłam jej czytać szybko, a i akcja do przodu posuwała się leniwie i niespiesznie. Bez wątpienia jest to świetna powieść na jesienne wieczory.

Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości księgarni Gandalf, za co serdecznie dziękuję.

O. Pamuk, Muzeum niewinności, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2010, s. 751.

niedziela, 26 września 2010

Weekendowy spacer po Madrycie (Mój Madryt - Conrado Moreno)


Conrado Moreno znany jest głównie z programu "Europa da się lubić" (no, sprawdziłam: w "Tańcu z gwiazdami" też brał udział, zresztą: kto nie brał?), teraz jednak bardziej będzie mi się kojarzył ze świetnie napisanym przewodnikiem po Madrycie.

Generalnie po przewodniki sięgam wtedy, gdy wybieram się w jakieś miejsce, ale ten przeczytałam sobie ot tak, by jesienną wprawić się w wakacyjny klimat (tym bardziej, że wakacji jako takich w tym roku nie miałam). I co? I to, że teraz chcę do Madrytu jechać!

Conrado Moreno, który od wielu lat żyje w Polsce, oprowadza czytelnika po ulicach i uliczkach Madrytu, pisze o historii miasta i jego miejsca, pisze o ludziach, którzy Madryt ukształtowali i kształtują, pisze o zabytkach, muzeach, ale też o straganach z książkami, dzielnicy literatów i polskim poecie Józefie Łobodowskim, o którym pierwszy raz dzięki tej książce usłyszałam.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym uważnie nie przyjrzała się części poświęconej madryckim restauracją, barom i kawiarniom (kiepski pomysł dla osoby, która od tygodnia jest na straszne diecie South Beach - zero słodyczy!) i znalazłam przepisy m.in. na tortilla espanola, patatas bravas (robiłam kiedyś ziemniaczki w podobny sposób, ale nie wiedziałam, że mają taką ładną, hiszpańską nazwę), ensaladilla rusa czy bonito con tomate - wszystko przepisy są bardzo proste i do zrobienia w polskiej kuchni, a już same nazwy brzmią po prostu "mniam".

Ogromnym atutem książki są fotografie, właściwie wszystko, o czym autor pisze można sobie obejrzeć na zdjęciu, a nie tylko wyobrazić oraz ostatni, piąty rozdział, gdzie Conrado Moreno opisuje okolice Madrytu, zaopatrzone w mapy, co by się nie zgubić. Warto więc mieć ze sobą tą książkę w podróży do tego miasta - i po prostu dać się jej prowadzić.

Bardzo chętnie wybrałam się na książkowy spacer po Madrycie i za spore osiągnięcie autora uważam to, że w którymś momencie przestałam książkę czytać jak przewodnik, a stała się dla mnie po prostu opowieścią po fascynującym miejscu, gdzie tworzy się wybuchowa mieszanka historii, smaków, kultury, ciekawych osobowości, zabaw, świąt, zakątków i wielkich placów, fontann i gór, pałaców i pomników... i mogłabym tak jeszcze długo :)

A za tydzień zapraszam na spacer po Paryżu :)

C. Moreno, Mój Madryt, wyd. Pascal, Bielsko - Biała 2010, s. 256.

sobota, 25 września 2010

Szok! Nie doczytałam książki!


I... stało się. Kilka postów wcześniej zachwycałam się książka Siesickiej, że klimat, że wspomnienia, że miło wrócić do ulubionej autorki po długiej przerwie. A tu masz: "Trzynastego miesiąca poziomkowego"nie przeczytałam do końca i chyba nie przeczytam. Poddałam się na 40 stronie, chociaż książka ma ich tylko 118. Ale to 40 wystarczyło mi, by kilkanaście razy solidnie ziewnąć i stwierdzić, że zupełnie nic się nie dzieje. No dobra: jest klimat "dawnej" Siesickiej, bohaterowie moją przepiękne imiona (Modesta, Petra, Jaśmina), ale cóż z tego, skoro zdążyli mi się zlać w jedno? A głównym ich zajęciem jest przesiadywanie w "Przydrożnym barku" i zamawianie jedzenia...nieeee. Nie dałam rady, po prostu.

Ciekawa jestem, czy tylko ja mam takie odczucia w stosunku do "Trzynastego miesiąca", czy może komuś jednak się podobało? I zastanawiam się, co by się stało, gdybym teraz sięgnęła po którąś z pozycji z mojego ukochanego tryptyku "Falbanki", "Woalki", "Wachlarze"...

K. Siesicka, Trzynasty miesiąc poziomkowy, wyd. Akapit Press, 2004, s. 118.

piątek, 24 września 2010

Anioł w białym fartuchu (Karczowiska - Anna Peplinska)


W poście dotyczącym książki Agnieszki Szygendy Yoanna zapytała mnie, gdzie ja wynajduję "takie" książki. Pisząc "takie", pewnie miała na myśli pozycje, które raczej ciężko znaleźć na księgarskiej półce. Odpisałam wtedy Yoannie, gdzie zaopatruję się w literaturę i tym razem uprzedzam pytanie: książkę "Karczowiska" otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Motyl, którego baner od dłuższego czasu znajduje się po prawej stronie bloga - na stronie można też poczytać wiele moich tekstów.

"Karczowiska" mają zaledwie 92 strony - myślałam więc, że lektura zajmie mi góra dwie godziny. Zajęła nieco więcej, gdyż jest to książka z gatunku tych cięższych. Proszę się jednak nie uprzedzać, gdyż mimo przygnębiającej tematyki nie jest ona dołująca - zaraz powiem dlaczego.

Anna Peplińska podejmuje temat, o którym rzadko można poczytać. Może dlatego, że pisząc o służbie zdrowia automatycznie wkłada się kij w mrowisko? Autorka przedstawia szpitalną rzeczywistość z dwóch perspektyw: pacjentów i wrażliwej pielęgniarki Gosi, która pracuje w kilku placówkach i ośrodkach opiekuńczych, zajmowała się zarówno dziećmi, jak i osobami starszymi, często zapomnianymi przez bliskich. I żadna z tych perspektyw nie jest wesoła. Pacjenci są samotni, często zdziecinniali, jednak każdemu z nich, co oczywiste, należy się uwaga, prawo do zachowania godności oraz opieka. A o te rzeczy w państwowych placówkach ciężko: brakuje nie tylko sprzętu i środków, ale przede wszystkim czasu, by każdemu z pacjentów dać "bonusową minutkę" uwagi gratis. I to jest smutne.

Książka nie jest jednak do końca pesymistyczna, a to za sprawą Anioła Szpitalnego, czyli Gosi. Gosia pracuje z oddaniem, wie, że poza sercem, niewiele więcej może dać pacjentom. A że w wyniku układów i układzików ostatecznie zostaje zwolniona... w sumie to nie powinno dziwić.

Polecam - chociażby dlatego, iż to - jak pisałam - rzadki temat w literaturze, a ta cieniutka książeczka mówi o tym, na co często zamykamy oczy.

A. Peplińska, Karczowiska, Papierowy Motyl, Warszawa 2010, s. 92.

środa, 22 września 2010

Filmowa środa - V

Po fatalnej ubiegłotygodniowej środzie, w tym tygodniu mam o czym napisać i mam co polecać.



Zacznę od początku, czyli od "Wyspy tajemnic". Wiele osób zachwyca się tym filmem, porównując go np. do "Szóstego zmysłu" i ja to porównanie uważam za trafne, chociaż problematyka obu filmów jest całkiem różna. Co je łączy to fakt, że zakończenie, oględnie mówiąc, robi z widza idiotę. Okazuje się bowiem, że to, co od początku brał za filmową prawdę... jest nieprawdą i wszystkie sceny należy od nowa sobie zinterpretować. A najlepiej obejrzeć film jeszcze raz, żeby wszystko zrozumieć. Chociaż w przypadku "Wyspy tajemnic" jednoznacznej interpretacji zakończenia nie ma.

O czym jest film? O niczym szczególnym, szczerze mówiąc. Postać grana przez Leonarda DiCaprio przybywa na wyspę, gdzie znajduje się zakład psychiatryczny dla szczególnie niebezpiecznych więźniów. Ma tam poprowadzić śledztwo wyjaśniące zaginięcie jednej z kobiet. Jak to zwykle w takich filmach bywa, zaczyna odkrywać rzeczy, których początkowo zupełnie nie przewidział. W dodatku dręczą go koszmarne sny, w których widzi swoją zmarłą żonę.

Dlaczego więc film polecam? Przede wszystkim: zakończenie. Poza tym bardzo podobał mi się "więzienno-psychiatryczny" klimat i oczywiście boski Leo. Dla mnie niesamowita jest droga, którą przeszedł: od słodkiego Romeo i Jacka w "Titanicu", do roli takich jak ta. WARTO!

Kolejnym filmem jest "Amadeusz" - pierwsza pozycja z mojego oscarowego wyzwania. Zupełnie nie rozumiem, jak mogłam robić do niego tyle podejść.Film mnie zachwycił: muzyką, kostiumami, opowiedzianą historią: wszystkim!

Nie widzę sensu, aby streszczać fabułę, wystarczy że powiem, iż jest to opowieść o Mozarcie - jednak jego biografia została bardzo luźno potraktowana. Mozart zaś w niczym nie przypomina "napuszonego" kompozytora: chichra się, drapie po łydce, jest uroczo niefrasobliwy i dziecinny. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki poprowaodzona została ta historia: u schyłku życia kompozytor wiedeński, który zazdrościł Mozartowi talentu i który przyczynił się do jego śmierci, spowiada się ze swojego życia, przy czym jest dla siebie bezlitosny.

Dla mnie "Amadeusz" to opowieść uniwersalna: o dramacie jednostki, która chce być kimś, o chorych ambicjach, o wadzeniu się z Bogiem, wreszcie, o losie artysty obdarzonym ogromnym, wykraczjącym poza swoją epokę talencie. Gdybym miała określić "Amadeusza" jednym słowem, to zdecydowanie byłoby to słowo na A. Jak Arcydzieło!

Na koniec, by nieco spuścić z tonu, polecam film "Poziom 2" - trzymający w napięciu thriller. Dawno się tak nie bałam, chociaż film nie jest horrorem (mógł się o tym przekonać mój wierny towarzysz filmowy, zza którego pleców zerkałam na ekran). "Poziom 2" to znów nieco banalna historyjka o tym, co się dzieje, gdy człowiek zasiedzi się po godzinach w pracy. Może wtedy spotkać na parkingu chorego psychicznie ochroniarza, który nie tylko będzie go ścigał po wszystkich poziomach, lecz także poszczuje go groźnym psem, podtopi w windzie, zaprosi na kolację wigilijną, a przy okazji zabije kilka osób.

Pamiętacie chłopaka córki głównego bohatera z "Americna Beauty"? Tak, to ten, który filmował foliówkę na wietrze. Tutaj można go zobaczyć właśnie w roli ochroniarza i zagrał ją naprawdę świetnie. I chociażby po to, żeby zobaczyć co stało się z gwiazdą "Amercina Beauty" warto zwrócić na ten film uwagę.

poniedziałek, 20 września 2010

Historia pewnego ogłoszenia (Kupię rękę - Agnieszka Szygenda)


Agnieszka Szygenda ma pióro lekkie, a styl na tle współczesnej prozy polskiej osobny. Samoistny.

Tak o autorce i jej nowej książce "Kupię rękę" napisała Kazimiera Szczuka i w moim odczuciu miała rację. Jeśli chodzi o stronę językową, książkę czyta się znakomicie, kolejne strony automatycznie przekłada się z prawa na lewo. O "osobnym stylu" jeszcze do końca nie mogę się wypowiedzieć, gdyż wcześniejszą powieść autorki "Wszystko gra" dopiero mam w planach. Ale jedno przyznaję: "Kupię rękę" zaskakuje, chociażby tytułem. O co chodzi z tą ręką? - zastanawiałam się, kiedy rozpoczęłam lekturę. Wyjaśnienie przyszło szybko, a ja czytałam z niedowierzaniem, że można wpaść na coś takiego.

Olgierd - główny bohater powieści - jest sfrustrowanym biznesmenem, skupionym wyłącznie na pracy i sobie. W jego wnętrzu zaś kłębi się stado żmij. Olgierd wpada na szatański pomysł: postanawia kupić rękę. Niedosłownie oczywiście, nie jest to horror, więc obyło się bez odrąbywania kończyn. Mężczyzna na internetowej akcji kupuje kawałek skóry na kogoś ręce, który ma zostać wytatuowany. Oczywiście sprzedający nie wie, co dokładnie ma tatuaż przedstawiać. I w tym momencie robi się ciekawie. Kto jest na tyle zdesperowany, że decyduje się oddać kawałek własnego ciała nieznajomemu? Więcej: Olgierd trafia na aukcję dziewczyny, Igi, która chce sprzedać... samą siebie.

Pokręcone, prawda? Książka została podzielona na dwie części, pierwsza mówi o tym, co przedstawiłam powyżej i czytało mi się ją naprawdę rewelacyjnie. Nieco, ale tylko nieco gorzej było z częścią drugą, co bynajmniej nie wynika z niedociągnięć autorki, lecz z moich oczekiwań. Bo założyłam sobie, że książka skończy się jakąś katastrofą, porażką Olgierda, tymczasem autorka daje mu szansę na nawrócenie, naprawienie błędów i powrót na łono rodziny. Jednocześnie Olgierd skojarzył mi się z Faustem: chcąc zaszkodzić Tomkowi, od którego kupił rękę, tak naprawdę dał mu lekcję życia. Czyli niby wszystko jest w porządku i kończy się ładnie, ale nie do końca do mnie takie rozwiązanie przemawia. Czego się spodziewałam? Nie wiem, ale myślałam, że książka do końca utrzyma swój chwilami groteskowy i makabryczny klimat. Czego jestem natomiast pewna? Jutro maszeruję do biblioteki po "Wszystko gra"!

PS Nie wiem czemu tak mnie to zaskoczyło, ale o książce pisał... Waldemar Pawlak. Serio: TU mam dowód!

A. Szygenda, Kupię rękę, wyd. WBliskie, Warszawa 2010, s. 214.

niedziela, 19 września 2010

W każdym z nas jest wariat* (Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty - Daniel Koziarski)

Socjopatia – zaburzenie osobowości, przejawiające się nierespektowaniem podstawowych norm etycznych oraz wzorców zachowań w społeczeństwie, uwidaczniające się w wyraźnym braku przystosowania do życia w społeczeństwie.

Socjopaci mimo normalnego (lub nawet większego) poziomu inteligencji nie potrafią podporządkować się zasadom współżycia społecznego. W większości przypadków dochodzi do konfliktu z normami prawnymi.

Tyle Wikipedia. Po przeczytaniu tego opisu aż dziwię się, że do tej pory nikt wcześniej nie wpadł na pomysł, aby uczynić bohaterem książki właśnie socjopatę (albo wpadł, a ja tej książki nie znam). Bohater Daniela Koziarskiego jest Socjopatą przez duże "S". Przyznaję, że dawno nie spotkałam w literaturze polskiej postaci tak niemiłej, odpychającej, dziwnej i jednocześnie ciekawej.

Tomasz Płachta właśnie wrócił z Londynu, próbuje się zaaklimatyzować. Ma jednak problem ze znalezieniem pracy, z dogadaniem się z rodziną, z tworzeniem i utrzymywaniem relacji z innymi. Tomasz Płachta ma problem sam ze sobą. Jest chorobliwie nieufny i przewrażliwiony. Nie ma skrupułów, jest podły, ubliża ludziom, gardzi nimi, a empatia nie leży w jego naturze. A drugiej jednak strony, kiedy na krótką chwilę postanawia pokazać ludzkie oblicze i np. przekazać znaleziony dowód osobisty policji, natychmiast popada z władzą w konflikt. Gdy w nagłym przypływie serca decyduje się oddać kawałek własnej wątroby bratu, nie tylko przeszczep się nie udaje, ale też nikt nie docenia jego poświęcenia.

Nie chcielibyście, drodzy Czytelnicy, zamienić się na życie z Tomaszem Płachtą, na pewno nie. Czytając, miałam wrażenie, że spotyka go jedynie ciąg porażek, ale z drugiej strony on sam je prowokuje. Początkowo, w trakcie lektury, coraz szerzej otwierałam oczy ze zdumienia, ale w końcu... "Przypadki Tomasza Płachty" zaczęły mnie bawić. Autor bowiem pokazuje szereg sytuacji, spotykanych codziennie, na które zupełnie nie zwraca się uwagi, a które pokazane z punktu widzenia socjopaty nagle nabierają nowego, czasem zabawnego wymiaru (chociażby sytuacja z krojeniem wędliny w plasterki z sklepach mięsnych: kto powiedział, że nie można kupić jednego, hę?).

Jednak, jak wskazuje tytuł, życie Tomasza Płachty, to tylko jeden z aspektów przedstawionych w tej książce. Śmierć jest pokazana tu równie ciekawie. Uwaga: zdradzam tajemnicę! Na pogrzebie przyjaciela Tomasza, jedna z uczestniczek wrzuca do grobu zdjęcie, na którym nieboszczyk jest w towarzystwie przyjaciół. Nagle okazuje się, że zaczynają oni kolejno umierać, trup "ciągnie ich do siebie". Co ciekawe, na zdjęciu jest też Tomasz... i to jest zdecydowanie jeden z moich ulubionych wątków w tej powieści.

Szczerze polecam! Szczególnie tym, którzy uważają, że w literaturze polskiej nic się nie dzieje. Oj, dzieje się i to dużo!

* tytuł to fragment piosenki jednego z moich ulubionych, polskich zespołów :)

D. Koziarski, Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty, wyd. MG, Warszawa 2010, s. 368.

sobota, 18 września 2010

Czytelnictwo a pora roku

Czy pora roku ma wpływ na ilość przeczytanych książek?

Ano w moim przypadku ma. Od tygodnia nie ma dnia, żeby tata nie przywoził wiadra grzybów. I tym samym od tygodnia nie ma wieczoru, żebym nie siedziała z kuchni ze stosem maślaków, podgrzybków i borowików. A jak już z tej kuchni wyjdę, to nie mam siły na czytanie... Jak dobrze, że są audiobooki i "Cheri" na nich :)

środa, 15 września 2010

(nieudana) Filmowa środa - IV

Miniony tydzień zaliczam do filmowo nieudanych. Zaczęłam od "Kołysanki" Juliusza Machulskiego, ale kompletnie mi ten film nie przypadł do gustu: nieśmieszny i niepoważny, a w dodatku siłą rzeczy akcja rozgrywa się w mroku, więc chwilami musiałam domyślać się tego, co dzieje się na ekranie.

Dalej: dwa razy udało mi się zasnąć na "Amadeuszu" i dochodzę do wniosku, że ten film chyba nie jest mi pisany. Mało tego: zgubiłam gdzieś płytę z filmem "Tańczący z wilkami" - i to wtedy, kiedy półtorej godziny oglądania miałam już za sobą. A żeby nie było tak całkowicie beznadziejnie, to dodaję, że bardzo podoba mi się "Wyspa tajemnic", którą właśnie oglądam i o której napiszę za tydzień.

A że dziś powstała notka o filmach, których nie obejrzałam, to napiszę o jeszcze kilku, które planuję obejrzeć w najbliższym czasie.

Po pierwsze: "Szaleństwa króla Jerzego" oparte są na prozie Alana Bennetta, który zachwycił mnie swoją "Czytelniczką znakomitą" i teraz będę polować na wszystko, co z nim związane.

Po drugie: "Juno", o którym to filmie przeczytałam w "Magmie" Agnieszki Graff. Oglądałam ten film już wcześniej, ale dopadła mnie absolutna amnezja i oprócz telefonu w kształcie hamburgera nic z niego nie zapamiętałam.

Po trzecie: "Spacer w chmurach". Przeczytałam o tym filmie w "Białych zeszytach" Soni Raduńskiej i tak się czaję na niego od dłuższego czasu.

Od dłuższego czasu mam też ochotę na film "Kotka na blaszanym, gorącym dachu"(na podstawie utworu Tennessee Williamsa) i "Czuła jest noc" (na podstawie powieści Fitzgeralda).

No i oczywiście filmy w wyzwania Oscarowego... mam tylko nadzieję, że nie pójdzie mi tak marnie, jak w tym tygodniu.

A na koniec chciałabym podzielić się piosenką, którą kilka dni temu usłyszałam w radiowej Trójce i która od tamtego czasu za mną "chodzi". Chętnie usłyszałabym ją w jakimś filmie:

wtorek, 14 września 2010

Trójkąty o czterech bokach* (Dyskretne symetrie - Jeanette Winterson)


Są pisarze, którzy ciągle piszą na ten sam temat, zmieniając jedynie szczegóły, główna problematyka zaś pozostaje taka sama. Odnoszę wrażenie, że tak jest w przypadku Jeanette Winterson, która znów wraca do dobrze znanego z "Nie tylko pomarańcze" wątku: miłości lesbijskiej. Chociaż w przypadku "Dyskretnych symetrii" sprawa wygląda jeszcze inaczej: czytając miałam wrażenie, że autorka chce w jednej powieści opisać... cały świat.

Ale od początku. Pierwszym określeniem, jakie wpada mi do głowy na nazwanie tej powieści, to romans. I tutaj jestem pełna podziwu dla autorki. Pisze ona o czymś tak banalnym jak zdrada... a ani przez moment banalnie nie jest. Główni bohaterowie to małżeństwo Jove - fizyk - i Stella - poetka. Zdaje się różnić ich wszystko, a to, co w którymś momencie ich łączy, to fascynacja tą samą kobietą: Alice. Jeanette Winterson pokazuje ich wzajemne relacje, to, co ich spaja i dzieli, linie, jakie między nimi przebiegają. Aby jednak to zrobić odwołuje się nie tylko do skomplikowanych teorii fizyków, ale też filozofii starożytnej Grecji czy kart tarota.

Nie ukrywam, że mam problem z tą książką. Jako kompletne beztalencie matematyczno - fizyczne przyznaję, że części wywodów autorki nie zrozumiałam. Z drugiej jednak strony ogromnie podobał mi się sposób, w jaki Winterson przedstawia głównych bohaterów i łączy ich z tymi teoriami: każdy zostaje dopuszczony do głosu, poznajemy też jego rodzinę i dzieciństwo. Z trzeciej strony patrząc jestem oczarowana tym, że o okazuje się, iż w temacie tak eksploatowanym jak miłość, romans czy zdrada można jeszcze być oryginalnym, nie popaść w banał, moralizatorstwo czy czułostkowość.

Jeśli ktoś ma ochotę na zmierzenie się z wcale niełatwą narracją, zagmatwanym uczuciowym trójkątem i lekturą, która wymaga ogromnego skupienia ( przyznaję, przeczytanie tych dwustu stron zabrała mi równo tydzień) to właśnie trafił na książkę dla siebie.

* skąd ten cytat, chyba nie muszę wyjaśniać :)

J. Winterson, Dyskretne symetrie, wyd. Rebis, Poznań 2010, s. 224.

poniedziałek, 13 września 2010

Lektura znakomita! (Czytelniczka znakomita - Alan Bennett)


"Czytelniczka znakomita" to mój tegoroczny prezent urodzinowy, który dostałam od osoby, którą także można nazwać Czytelniczką Znakomitą - od mojej przyjaciółki Ani. Anuś, ogromnie się cieszę, że mi się ta książka podobała, gdyż trochę głupio by było teraz napisać, że kupiłaś mi głupią książkę :) A tak lektura była udana, więc mogę sobie pisać spokojnie.

"Czytelniczka znakomita" to książka o pasji, dość późno odkrytej. Brytyjska monarchini któregoś dnia trafia na obwoźną bibliotekę... i zaczyna się. Nudzą ją przydługie spotkania, szkoda jej czasu na "uświetnianie swoją obecnością" kolejnego spotkania - ona, tak jak ja, woli sobie poczytać. Mało tego. W którymś momencie przestaje jej to wystarczać i postanawia napisać własną książkę.

I tyle, jeśli chodzi o treść, ale ja miałam ogromną frajdę czytając tę książkę. Przede wszystkim zawiera ona mnóstwo uwag o czytelnictwie i czytelnikach, np. taką, że czytanie jest samolubne, z czym ja się poniekąd zgadzam. Albo też taką, że czytanie jest bierne, w odróżnieniu od pisania i jeśli kiedyś zdarzy mi się spełnić jedno ze swoich marzeń, to wprowadzanie go w czyn zacznę od właśnie takiej konkluzji. Ponadto bardzo spodobało mi się stwierdzenie, że to nie jest tak, iż autor robi łaskę czytelnikowi, dzieląc się z nim tym, co mu w duszy gra. To czytelnik wyświadcza przysługę autorowi w chwili, kiedy decyduje się poznać jego dzieła. I tak dalej.

Książkę "Czytelniczka znakomita" stawiam na jednej półce z "Domem z papieru", "Księgą rzeczy utraconych" czy moim ulubionym "Przyślę panu list i klucz" i mam nadzieję, że to zestawienie samo w sobie stanowi rekomendację :)

A. Bennett, Czytelniczka znakomita, tłum. Ewa Rajewska, wyd. Media Rodzina, Poznań 2009, s. 112.

piątek, 10 września 2010

Czytanie po latach (Powiem Julce - Krystyna Siesicka)


Czy można dostać małpiego rozumu w bibliotece? Można - sprawdziłam :) A dostałam go z radości, gdy zobaczyłam na półce najnowszą książkę Krystyny Siesickiej. Gdy miałam około trzynastu lat, uwielbiałam tą pisarkę. Przeczytałam chyba jej wszystkie dostępne wtedy książki, kilka z nich do dziś stoi na półce i nie zamierzam się z nimi rozstawać. Pamiętam też, że kiedy podejmowałam swoje pierwszy próby literackie, to styl Siesickiej był dla mnie niedoścignionym wzorem.

Jak się czyta tą autorkę po latach? Nieco dziwnie... ale też z ogromnym sentymentem. Z jednej strony czułam się, jakbym wróciła do domu: znam już tą narrację, znam już charakterystyczne cechy autorki. Jednocześnie zaś byłam ogromnie zaskoczona tematem. Bo owszem: jest pierwsza miłość, pierwsze pocałunki i pierwsze rozczarowania, z drugiej zaś mamy wojnę, strach i wreszcie gwałt...

Nie napiszę nic więcej o tej książce, gdyż jest ona króciutka i nie ma sensu jej streszczać. Fakt faktem: cieszę się, że w przypływie małpiego rozumu zgarnęłam z półki jeszcze "Trzynasty miesiąc poziomkowy", która to książka mruga do mnie przyjaźnie :)

środa, 8 września 2010

Filmowa środa - III

Tydzień rozpoczęłam ambitnie dwoma filmami, które otrzymały Oscara: "Amadeuszem" i filmem "Tańczący z wilkami". Na obu poległam: w pierwszym straciłam wątek, drugi okazał się za długi (prawie cztery godziny...). Dlatego miało być ambitnie, a wyszło, cóż, jak zwykle.

Film "Kobiety pragną bardziej" skusił mnie obsadą: Jennifer Aniston, Scarlett Johanson, Drew Barrymore, Ben Affleck, Jennifer Connelly... Rzadko tyle gwiazd udaje się zgromadzić w jednym filmie i rzadko zdarza się, żebym oglądała tego typu obrazy więcej niż raz. Ten obejrzałam dwa. Opowiada on historie osób, które szukają swojego miejsca w życiu i miłości, próbują pokonać samotność, nudę, rutynę... z różnym powodzeniem i różnym skutkiem. Film ten zawiera całą garść "mądrości" na temat związków damsko - męskich, pokazuje ich najróżniejsze konfiguracje i ogólnie ogląda się go świetnie: akcja szybko posuwa się do przodu, każdy z bohaterów prezentuje inny typ, nie ma miejsca na nudę. Ot, jedna z wielu tego typu produkcji. Dlaczego więc sięgnęłam po ten film jeszcze raz? Bo bardzo podobała mi się teoria "reguły i wyjątku" (niestety, ale jestem regułą - kto oglądał ten wie, o czym mówię) i opowieść, której główną bohaterką była Jennifer Connelly: świetnie poprowadzony wątek z papierosami, które stały się przyczyną wystawienia mężowi walizek za drzwi. Polecam!
Drugi film polecam z równie wielkim przekonaniem. To kolejne pozycja z mojej pracy magisterskiej i gdybym ja miała nadać mu tytuł, to nie byłoby to "Moje życie beze mnie", lecz "O śmierci bez przesady".Młoda kobieta dowiaduje się, że zostało jej kilka miesięcy życia. Ma męża, ma dwie małe córeczki, ma życie przed sobą. Nie histeryzuje, nie stawia egzystencjalnych pytań, lecz bierze notes... i spisuje, co jeszcze musi zrobić, zanim umrze. A musi iść do fryzjera, przespać się z kimś innym niż mąż, nagrać urodzinowe kasety dla swoich córek, znaleźć im matkę, która ją zastąpi...
Gdy piszę o tym, mam gęsią skórkę. Tak naprawdę jest to bardzo prosta historia, opowiedziana bez patosu i ozdobników, ale wrażenie robi ogromne.Może dlatego, że główna bohaterka jest prostą, niewykształconą dziewczyną, która swoją sytuację przeżywa "po prostu", tak, jak potrafi? Również ogromnie polecam!

(Isabel Coixet mogę polecić jeszcze "Życie ukryte w słowach, z tą samą aktorkę w roli głównej, co w "Moje życie beze mnie").
A na koniec napiszę o filmie, który polecam i nie polecam jednocześnie. Mam tu na myśli horror "Amityville", o którego fabule do końca nie mogę się wypowiedzieć, gdyż oglądałam go przez palce - po prostu się bałam. Z założenia horrorów nie oglądam, właśnie dlatego, że potem śnią mi się koszmary, na ten zerkałam, gdy oglądał go mój Piotr. Co udało mi się wyłapać: w domu leżącym w pewnym oddaleniu od miasteczka popełniono zbrodnię: zastrzelona została cała rodzina, a człowiek, który przyznał się do morderstwa twierdzi, że zmusiły go do tego "głosy". Rok po tych wydarzeniach do tego samego domu wprowadza się młode małżeństwo z dziećmi. I historia zaczyna się jakby powtarzać...

Polecam ten film, bo w moim odczuciu nawiązuje np. do "Lśnienia" i naprawdę się bałam - więc jeśli ktoś lubi się bać, to może mu się spodobać. Natomiast nie polecam, gdyż zawsze niezmiernie denerwują mnie historie, w których bohaterowie wprowadzają się do domów, w których straszy, chociaż wiedzą, co tam się wydarzyło. Poza tym wkurza mnie, jak wchodzą do ciemnych piwnic czy garaży, żeby sprawdzić, co tam skrzypi... normalny człowiek wiałby, gdzie pieprz rośnie. A poza tym w finałowej scenie ZAWSZE jest burza... i to też mnie drażni.

wtorek, 7 września 2010

Muminki się cieszą radoscią i życiem...Muuuumiiiiinkiiii :) (Mądrosci Muminka - Tove Jansson, Sami Malila)


Zacznę od krótkiej anegdoty. W ubiegłym roku przez kilka miesięcy miałam przyjemność pracować jako niania dwójki dzieciaków: Misi i Kamila. Byłam nianią zapobiegliwą i idącą trochę na łatwiznę. Wiedząc, jak kapryśna potrafi być w Polsce pogoda, zawsze miałam w torbie kilka odcinków "Muminków". Oglądaliśmy je, gdy nie dało się wyjść na dwór, a malowanie, układanie puzzli i fikanie koziołków już nam się znudziło. I często było tak, że Duża Ania, gdy Mała Misia nie chciała już oglądać, prosiła: "Misiu, nie bądź taka, pooglądajmy jeszcze dziesięć minut".

"Muminki" to kultowa bajka mojego dzieciństwa, podobną estymą darzyłam chyba tylko Misia Uszatka, gdy miałam trzy lata. Nigdy nie należałam do frakcji "Smerfów" czy "Gumisów" - "Muminki" to było to!

Dlatego też moje wewnętrzne dziecko zawyło z radości gdy dowiedziałam się, iż Wydawnictwo Literackie przygotowało sześć książeczek z "mądrościami" postaci z Doliny Muminków. Na pierwszy ogień poszły "Mądrości Muminka", którego uwielbiam - głównie za jego miłość do naleśników, za to, że zdarza mu się krnąbrnie spuszczać wzrok i mruczeć przyjaźnie. Podobną estymą darzę jeszcze Ryjka i Małą Mi - ale na ich "mądrości" trzeba jeszcze poczekać do końca roku.

"Mądrości Muminka" to urocza książeczka. Zawiera co lepsze wypowiedzi i zachowania małego grubaska. Oto próbka:

Muminek zmrużył oczy i pomyślał: "Jaki każdy jest inny".

Małe Paszczaki są ogromnie bojaźliwe z natury - wyjaśnił Muminek szeptem. - Jestem pewny, żeona robi na drutach. Wtedy czuje się bezpieczniejsza.

I moje ulubione:

Muminek wciąż jeszcze czekał, choć już nie tak bardzo: zmęczył się i był trochę rozżalony.

"Mądrości Muminka" to wielka gratka dla wszystkich, którzy tak jak ja w dzieciństwie bali się Buki. Okazuje się że po latach książeczki Tove Jansson nadal mnie wzruszają i czytam je z ogromną przyjemnością - tym bardziej, że okraszone są rysunkami autorki. Ponadto bardzo spodobała mi się jej wypowiedź o stworzonych przez siebie postaciach. Na pytanie, którą z muminkowych postaci chciałaby być, Tove odpowiadała:

Małą Mi, która gryzie kogoś w nogę i śmieje się z tego; Hatifnatem, bo nie musi odpowiadać na pytania; Mamą Muminka, bo na nią zawsze można liczyć, a najchętniej Włóczykijem, bo jest wolny i lubi szukać nowych dróg.

A ja bym chyba jednak chciała być Muminkiem :)))

Święty Mikołaju! Jeśli mnie teraz czytasz, podaruj mi na Gwiazdkę dalsze Mumimądrości! I może jeszcze takie kubeczki!

T. Jansson, Sami Malila, Mądrosci Muminka, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2010, s. 68.

poniedziałek, 6 września 2010

O książkach gadanie i moje zakochanie (Rozmowy o książkach - Jarosław Iwaszkiewicz)


Drodzy Czytelnicy, dziś napiszę o... miłości, gdyż po prostu zakochałam się w trakcie lektury.

Nigdy wcześniej jakoś specjalnie nie interesowałam się ani życiem, ani twórczością Jarosława Iwaszkiewicza. Owszem: czytałam opowiadania, ale powieści już nie, kojarzyłam go ze Skamandrytami, obiła mi się o uszy nazwa Stawisko... ale to wszystko. Tymczasem trafiłam na uroczą książkę tego autora, która pozostaje jakby poza głównym nurtem jego twórczości. Nie są to bowiem wiersze, nie jest to proza, tylko "gadanie o książkach". Coś cudownego!

Iwaszkiewicz w latach 1954-1979 pisał felietony dla "Życia Warszawy", nazywał je "rozmowami o książkach". Czytam je sobie już od dłuższego czasu, gdyż zawsze mam taką książkę, którą podczytuję z doskoku, kiedy trafi mi się wolne pięć minut. Wczoraj natomiast zasiadłam i dokończyłam trwającą już jakieś dwa tygodnie lekturę. I jestem po prostu zachwycona.

Teksty Iwaszkiewicza nie są recenzjami w dosłownym tego słowa znaczeniu. Autor owszem, pisze o swoich lekturach, lecz także wspomina miejsca, ludzi, wydarzenia. I tutaj zaczęła się moja miłość. Iwaszkiewicz zdaje się wiedzieć wszystko i znać każdego. Poezja perska? Nie ma sprawy: czytałem! Książka o teatrze? Ależ znam jego właścicielkę! Jan Brzechwa? Oczywiście, napisał dla mnie dedykację! Nie wiem, czy obecnie znajdzie się chociaż jedna osoba, która tak pisze o książkach i tak czyta. Bo np. jeden felieton porównuje tłumaczenie czterech wersów "Fausta" w najróżniejszych polskich przekładach i Iwaszkiewicz próbuje rozstrzygnąć, który jest najlepszy. Komu by się dzisiaj chciało?

Autor w którymś momencie pisze, iż dostaje od autorów i wydawnictw około 5 książek dziennie. Poezję, prozę, monografie, albumy, leksykony. I on to wszystko ogarnia, chociaż pojawiają się teksty, które zaczyna od słów: "Nie ma co! Nie czytam nic!". Akurat :) W dodatku Iwaszkiewicz twierdzi, że nie ma kompetencji krytyka, dlatego nie pisze napuszonych tekstów, lecz "coś", co jest i gawędą, i felietonem, i mini-esejem i trochę recenzją właśnie - które to teksty czyta się znakomicie!

Ja jestem pod absolutnym urokiem tej książki i autora. Przede wszystkim podziwiam go za ogromną wiedzę, pasję, erudycję i to, jakie życie wiódł, kogo znał, z kim się przyjaźnił, co robił. Na półce czeka już na mnie książka o jego małżeństwie, a w planach mam wizytę w bibliotece po "Czerwone tarcze" i nie tylko.

Wiem, że nie jestem w tej recenzji obiektywna, ale właśnie przytrafiło mi się coś, co było udziałem mojej przyjaciółki Ani, kiedy czytała "Kroniki Tygodniowe" Bolesława Prusa.

Zakochałam się. Cóż zrobić :)

J. Iwaszkiewicz, Rozmowy o książkach, wyd. Czytelnik, Warszawa 2010, s. 339.

niedziela, 5 września 2010

Kogo kocham, kogo lubię :)

Zostałam zaproszona do zabawy, która polega na tym, aby wskazać 10 rzeczy, które się lubi. I jakże się cieszę, że nie miałam z tym najmniejszego problemu :)

Skarletka lubi:

1. Mojego Piotra (nie tylko lubi ;) ), moje przyjaciółki Anię i Magdalenę i moich rodziców - i jeszcze wiele innych osób.

2. Czytać - w sumie skoro to blog o książkach, to powinnam to napisać na pierwszym miejscu. Wychodzę jednak z założenia, że najpierw ludzie, potem książki.

3. Zakupy w sh - można to nazwać uzależnieniem.

4. Szydełkować - z marnym rezultatem, ale sprawia mi to ogromna przyjemność :)

5. Gotować - co jest bezpośrednio powiązane z tym, że kocham jeść :)

6. Zaglądać na bloga Pani La Mome, Gosi, Anulki i wielu innych osób.

7. Spać - i 10 godzin się zdarza, cholera!

8. Moją Kotkę Galinkę - dlaczego piszę o niej dopiero na ósmej pozycji?

9. Przebłyski, w których po prostu wiem, że życie jest piękne i wszystko dobre jeszcze przede mną.

10. Takie piosenki i takie wokalistki:




A że mam wrażenie, że odpowiadali już wszyscy, z wyjątkiem mnie, nie typuję nikogo, co by się nie powtarzać :)

sobota, 4 września 2010

Wrażenia po lekturze? Hmmm... (Herta Muller - Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie)


Do lektury książek Herty Muller przymierzam się mniej więcej od roku. Wtedy to kupiłam sobie "Głód i jedwab", którego do tej pory nie przeczytałam. Odpadłam po kilku stronach. "Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie" wypatrzyłam w bibliotece, wzięłam do domu, pełna dobrych chęci zasiadłam do lektury i... hmmm. Nie mogę powiedzieć, że ta książka mi się nie podobała, ale nie mogę też powiedzieć, że zrobiła na mnie wrażenie - bo nie zrobiła żadnego. I podejrzewam, że gdyby miała więcej stron spotkałby ją taki sam los jak "Głód i jedwab".

Jeśli miałabym określić ją jednym słowem, to byłoby to słowo: "surowa". Surowy jest język tej powieści: proste, chwilami lapidarne zdania (same oznajmujące!). Surowi są ludzie, między którymi nie ma ciepłych uczuć, surowe są warunki życia, które czynią ich okrutnymi. To właśnie ich dotyczy tytuł: bażant jest bowiem ptakiem, który prezentuje się imponująco, ale nie potrafi latać na dłuższe dystanse, ledwo odrywa się od ziemi.

Przyznam, że za mało znam historię, żebym sama zorientowała się, w jakim środowisku rzecz się dzieje, musiałam sobie trochę doczytać. Muller pisze o niemieckiej wiosce w Rumunii. Część mieszkańców już wyemigrowała, część szykuje się do wyjazdu, co nie jest proste. Władzę bowiem trzyma milicjant i ksiądz i to oni decydują, kto wyjedzie, a kto nie: przyznając bądź nie przyznając paszport. A starania o wyjazd są naprawdę upokarzające, szczególnie, jeśli jest się młodą dziewczyną... wszak "worek mąki nie wystarczy".

I tyle, jeśli chodzi o treść, do której zupełnie nie potrafię się ustosunkować. Herta Muller bez wątpienia przedstawia dramat tych ludzi - ale są oni tak niesympatyczni i ordynarni, że zupełnie nie potrafię im współczuć. Zresztą może właśnie o to chodzi, żeby takie wrażenie wywołać?

Na pewno jeszcze kiedyś sięgnę po książki tej autorki, "kiedyś". Bo póki co przyznaję, że przekonuje mnie do nich tylko fakt, że Muller została nagrodzona Noblem.

H. Muller, Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie, wyd. Czarne, Wołowiec 2009, s. 112.

czwartek, 2 września 2010

Dwie kobiety w stanie odmiennym (Pensjonat nad Wierzbowym Jeziorem - Susan Wiggs)

Rozrzut moich lektur jest ostatnio niesamowity. Jednocześnie czytam Iwaszkiewicza (którego i o którym książki zaprezentuję przez weekend), książkę Mary Roach "Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego", uśmiecham się do Siesickiej, wieczory spędzam z "Przypadkami Tomasza Płachty" Daniela Kozierskiego, a muzycznie inspiruję się książką Michała Traczyka którego twarz kojarzę ze swojej alma mater, pt. "Poezja w piosence" też czytam. A poza tym właśnie skończyłam "Pensjonat pod Wierzbowym Jeziorem".

Zawsze podziwiam autorów, którzy o trudnych tematach potrafią pisać bez zadęcia i patosu, w sposób, który nie dołuje, a raczej wzbudza ciekawość, co dalej. Książka, którą skończyłam, jest właśnie taka. W skrócie: opowiada o dwóch kobietach, z których jedna, Nina Romano, zaszła w ciążę, gdy miała 15 lat i udało jej się pogodzić naukę z macierzyństwem, przez jakiś czas sprawowała stanowisko burmistrza w małym, acz urokliwym miasteczku, ale po cichu marzyła o prowadzeniu pensjonatu. Druga z nich,Daisy, stoi przed najcięższym wyzwaniem w życiu. Jej brzuch także z dnia na dzień staje się coraz większy, ale w odróżnieniu od Niny, która poradziła sobie w tej sytuacji, Daisy zupełnie nie wie, co robić. Powiedzieć ojcu dziecka o ciąży, czy nie? Mieszkać z ojcem, czy z matką? Zacisnąć zęby i rozpocząć życie na własny rachunek, czy nadal korzystać z pomocy rodziców?

Nie ukrywam, że ten wątek był dla mnie najciekawszy. Dwie kobiety, z których jedna już pokazała, że potrafi, a druga stoi dopiero na początku tej drogi. I w sumie, co w moim przypadku dziwne, to już by mi wystarczyło. Nina Romano od zawsze pragnie pensjonatu, którego właścicielem niespodziewanie stał się ojciec Daisy - i wiadomo, że tu pojawić się musi wątek romansowy, który trochę mi przeszkadzał. Walka o marzenia, życiowe wyzwania i wybory - super. Ale te maślane oczy i zaglądanie w dekolt... hmm.

A swoją drogą jest to kolejna książka, którą chętnie zobaczyłabym na ekranie, z Salmą Hayek w roli Niny i Natalie Portman w roli Daisy. Dodam jeszcze, że z cyklu "Kroniki znad jeziora" ukazały się wcześniej dwa tomy, których nie czytałam, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało cieszyć się lekturą "Pensjonatu".

S. Wiggs, Pensjonat nad Wierzbowym Jeziorem, wyd. MIRA, Warszawa 2010, s. 380.

środa, 1 września 2010

Filmowa środa - II

Jako że pogoda jest bardzo "filmowa", w tym tygodniu sięgałam po filmy lekkie i takie, po których już wiedziałam, czego się spodziewać. Będzie więc sennie, dziecinnie i romantycznie. Może w tym tygodniu wezmę się za coś bardziej "dołującego" i z ambicjami... chociaż wątpię.

Na początek proponuję stary, dobry film z Sandrą Bullock "Ja Cię kocham, a Ty śpisz". Zastanawiam się, czy w ogóle jest sens o nim pisać, skoro tyle razy leciał w telewizji i pewnie znajdą się wśród czytelników "sandroholiczki", które znają go na pamięć (tak, moja Droga Przyjaciółko Anno, o Tobie mówię :) ). Film ma 15 lat, ale uważam, że nie zestarzał się przez ten czas - nadal świetnie się go ogląda. Sama sięgam po niego, gdy mam ochotę trochę się powzruszać, gdyż, no cóż, taka miłość, jaka została tam przedstawiona, nie zdarza się często. Ona sprzedaje bilety w metrze i codziennie patrzy na niego zakochanym wzrokiem. A gdy pierwszy raz znajdują się blisko siebie, on popada w śpiączkę, a ona od tego czasu zaczyna poznawać jego życie i czuwać nad nim. Bardzo mi się podoba Sandra w tym wcieleniu: lekko zagubionej, chaotycznej dziewczyny, w wielkim płaszczu i głową w chmurach. Wzrusza mnie ta historia za każdym razem, a jednocześnie bawi, głównie za sprawą zwariowanej rodzinki śpiącego ukochanego Lucy. A poza tym Lucy ma ślicznego kota - i za to ten film też lubię :)

"Oświadczyny po irlandzku" oglądałam z Ukochanym i, o dziwo!, wytrwał do końca, a nawet sprawiał wrażenie zainteresowanego. Bo jak na komedię romantyczną, ten film jest naprawdę zabawny. Opowiada o desperatce, która nosi piękne imię Anna. Dziewczyna ma dość czekania, aż jej ukochany padnie przed nią na kolana z pierścionek w dłoniach... i postanawia wziąć sprawę w swoje ręce. W Irlandii podobno istniej zwyczaj, że przez jeden dzień w roku, 29 lutego dokładnie, kobieta może oświadczyć się mężczyźnie i nie ma w tym nic złego. Anna leci więc za ukochany do Irlandii i pewnie wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie pogoda i pewien (przystojny!) Irlandczyk.

Wiem, że film jest nieco schematyczny (tuż przed weselem kobieta poznaje innego i jej życie przewraca się do góry nogami), ale na rudą Amy Adams patrzy się bardzo miło. Poza tym jest śmiesznie, zwycięża prawdziwa miłość, a w tle widać piękne, irlandzkie krajobrazy i od razu człowiekowi robi się jakoś bardziej zielono na duszy - a z taką aurą za oknem przecież o to chodzi!



"Nianię i wielkie bum" obejrzałam sobie wczoraj i tak mnie film wciągnął, że ani się obejrzałam, a było po seansie, a ja skończyłam robić szydełkowy rękaw swetra, który dłubię już chyba z pół roku (i który po tym czasie przestał mi się podobać). Bardzo lubię tego typu filmy. Kocham "Narnię", "Pajęczynę Charlotty" i kocham Nianię McPhee, którą wcześniej oglądałam w pierwszej części filmu. Spokojnie można jednak zacząć przygodę z nią od "wielkiego bum", gdyż części powiązane są ze sobą tylko jej postacią, fabuły zaś są odrębne.

Film przedstawia rodzinę Green, która czeka na powrót ojca z wojny. Matka nie daje sobie rady z rozbrykaną gromadką, mało tego: rodzina z Londynu podsyła jej dwójkę małych snobów, gdyż na prowincji jest bezpieczniej. I tu dopiero rozpoczyna się prawdziwa wojna o to, co kto ma robić, w co się ubrać i kogo nie bić. Wtedy to do akcji wkracza Niania (w tej roli Emma Thompson w upiornej charakteryzacji), ze swoim kijem i cierpiącym na niestrawność szpakiem, by przywrócić w rodzinie Green ład, harmonię i porządek. Sytuacja jakby z programu "Super Niania", tyle, że tutaj jest bardziej magicznie i sympatycznie (i Emma Thompson raczej nie weźmie udziału w programie "Taniec z gwiazdami"). Uczciwie przyznaję, że trochę mnie w tym filmie drażnił dubbing - ale tylko trochę i tylko na początku.

Wzruszyłam się na seansie, co nie jest niczym nowym, gdyż ja się często na filmach wzruszam. Poza tym, podobnie jak przy oglądaniu pierwszej części filmu, miałam nieodparte skojarzenie z Mary Poppins, a ta była przecież idolką mojego dzieciństwa. I w sumie to bardzo mnie cieszy, że nadal lubię takie filmy i takie opowieści, gdyż pokazuje to, że jakaś cząstka małej Ani nadal we mnie jest :)