poniedziałek, 29 marca 2010

Czytanie tematyczne: Piękna i obrzydliwa (Księga rzeczy utraconych - John Connolly) -


Weekend tematyczny mi nie wyszedł, ale tydzień tematyczny...? Czemu nie :)
Dlatego serdecznie zapraszam na tydzień z książką. Chcę pisać o książkach (to jasne), które mówią o książkach lub, po prostu, mają słowa "księga" lub "książka" w tytule. Czyli mniej więcej wiadomo, czego można się spodziewać :)

I zapowiadam, że będę miała mocne wejście, gdyż książka, o której chcę najpierw napisać, budziła (i budzi) we mnie skrajne emocje. Jednocześnie piszę od razu: "Księga rzeczy utraconych" to jedna z najlepszych pozycji, jakie w życiu czytałam. Już wyjaśniam dlaczego.

Baśnie uwielbiam od dzieciństwa i jest to fascynacja, która nie mija. A po lekturze książki "Dziewczynka w baśniowym lesie" i klasycznego dzieła Bettelheima "Cudowne i pożyteczne" zaczęłam na baśnie spoglądać nieco inaczej. Przestały jawić mi się jako niewinne historie, odkryłam ich mroczną stronę. "Księga rzeczy utraconych" jest właśnie taką mroczną baśnią dla dorosłych, którą nieopatrznie zaczęłam czytać wieczorem i, no cóż, tamtej nocy spałam przy zapalonym świetle. Groza tej opowieści polegała na tym, iż Connolly pisze o baśniowych postaciach, które nagle zyskują nowe oblicze. I tak Czerwony Kapturek i wilk stwarzają nową rasę wilkonów, która chce zawładnąć baśniowym światem. Śpiąca Królewna okazuje się krwiopijczą bestią, gotową pożreć każdego księcia, który będzie na tyle szalony, by ją ratować. Że o postaci Łowczyni nie wspomnę...przeprowadzała ona eksperymenty, w których głowy dzieci łączyła z ciałami zwierząt po to, żeby móc potem na niej polować... Makabra.

Do tego świata trafia David: dziecko, w którym matka zaszczepiła miłość do baśni i opowieści. Tłumaczyła mu, że dzięki czytaniu, fikcyjne światy ożywają. David obwinia się za śmierć matki, lecz obwinia też ojca, który założył nową rodzinę. Chłopiec czyta więcej i więcej, w końcu trafia do świata ze swoich opowieści. A tam już czeka na niego przerażająca postać Garbusa, który w zamian za duszę jego brata, chce uczynić Davida królem, czekają na niego wilkoni, którzy pragną nasycić się jego krwią i czekają na niego stwory, przez które nie mogłam zasnąć.

David w świecie baśni staje się mężczyzną: dzielnym, mądrym, współczującym. Nawiązuje przyjaźnie, uczy się tolerancji i współczucia. I to jest w tej książce naprawdę piękne i wzruszające. Tym bardziej, że kontrastuje z całą ohydą, jaka została opisana: krew leje się co chwila, ktoś na kogoś poluje i co chwila ktoś ginie. Tak samo zresztą, jak w świecie rzeczywistym: kiedy Davisd trafia do alternatywnej rzeczywistości, właśnie zaczyna się II wojna światowa.

Napisałam dość dużo, a i tak nie jestem w stanie tej książki po prostu streścić. Jest ona bowiem pełna nie tylko opisów i wydarzeń, lecz także opowieści, które snują bohaterowie. Mnie ta powieść uwiodła. W ogóle uważam, że autor miał rewelacyjny pomysł, aby taką historię stworzyć: można mu tylko pozazdrościć nieokiełznanej wyobraźni. Korci mnie jeszcze, aby powiedzieć, czym jest tytułowa księga rzeczy utraconych, ale nie chcę odbierać przyjemności samodzielnego rozwikłania tej niewiadomej przyszłym czytelnikom :)

Polecam tak samo mocno, jak wcześniej "Piaskową górę"! A Agnes jeszcze raz dziękuję :)

J. Connolly, Księga rzeczy utraconych, wyd. Niebieska Studnia, Warszawa 2007, s. 351.

niedziela, 28 marca 2010

Woodstock "od kuchni" (Zdobyć Woodstock - Elliot Tiber, Tom Monte)


Miał być weekend tematyczny, ale cóż: nakupowałam styropianowych jajeczek, nakupowałam żółtych kordonków i rozpoczęłam szydełkowe przygotowania do świąt. A że moje umiejętności dziewiarskie są żadne, a tempo dziergania zawrotne - czytanie zeszło na dalszy plan. Na tak daleki, że właśnie kończę czytać pierwszą z trzech zaplanowanych na ten weekend książek. Dlatego dziś, aby przerwać ciszę, jaka od środy zapanowała na blogu, napiszę o książce, którą przeczytałam już jakiś czas temu, a o której jakoś napisać nie było okazji.

"Zdobyć Woodstock" wygrałam w Radiu Zet. I dobrze, bo sama raczej nigdy bym na tę książkę nie trafiła, a na filmie Anga Lee w kinie nie byłam.

Książka opowiada o tym, jak doszło do organizacji największego festiwalu muzycznego - legendarnego Woodstocku w 1969 roku. Nie jest to jednak książka o muzyce i muzykach. Nie jest to nawet książka do końca o miłości i pokoju, nie. To historia młodego mężczyzny, Elliota Tibera, który aby ratować podupadający rodzinny biznes, wpada na pomysł, aby na terenie gdzie stoi motel jego rodziców, zorganizować festiwal. To, że do White Lake zjeżdżają się tysiące osób, zaskakuje wszystkich. Miasteczko i jego mieszkańcy nie są przygotowani na taki najazd młodych ludzi, zablokowane są wszystkie drogi dojazdowe, brakuje jedzenia, a "miasteczko Woodstock" staje się prawdziwym państwem w państwie. A wszystko to dlatego, że jeden młody człowiek chce pomóc rodzicom i wpada na niekonwencjonalny pomysł!

Co ciekawe, w książce tej prawie nie ma muzyki i artystów. Bohater działa na zapleczu wielkiego festiwalu, scena jest gdzieś dalej, nie ma niezapomnianych spotkań np. z Janis Joplin. Paradoksalnie, bohater który przyczynił się do organizacji festiwalu, zdaje się bardziej jego obserwatorem niż uczestnikiem. Dzięki niemu czytelnik ma też okazję poznać przemiany obyczajowe, jakie zachodziły a Ameryce pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku. To czas powstania klubów gejowskich, walk z policją i walką o prawa mniejszości seksualnych. To czas, kiedy swoje niezwykłe zdjęcia tworzy Robert Mapplethorpe, z którym Elliot Tiber ma krótki romans.

Książka bardzo mi się podobała. Teraz, bo pewnie kilka lat temu byłabym zawiedziona. Kilka lat temu jednak zapuszczałam włosy, nosiłam powłóczyste suknie i rzemyki na nadgarstkach oraz byłam na zabój zakochana w Jimie Morrisonie. I wtedy wolałabym, żeby książka opowiadała o jakimś zbzikowanym hippisie, który pali trawkę i gra na gitarze. Teraz jednak takie ujęcie tematu, jakie prezentuje "Zdobyć Woodstock" bardzo mi odpowiada.

A na koniec, bo to jednak skandal, żeby pisać o Woodstocku bez muzyki, jedna z moich ulubionych piosenek "sentymentalnych". Dorotka! Pamiętasz :)?




E. Tiber, T. Monte, Zdobyć Woodstock, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2009, s. 181.


środa, 24 marca 2010

Coż za efektowna...szmira? (Klub Dantego - Matthew Pearl)


Czytałam tę książkę bite trzy tygodnie, namęczyłam się i napociłam nad nią i dochodzę do wniosku, że moje hasło programowe, aby czytać wszystko, jednak się nie sprawdza. Bo czasem, po kilkudziesięciu stronach warto postawić sobie pytanie: po co czytam dalej? Jeśli odpowiedź będzie brzmieć: nie wiem, wtedy należałoby lektury zaprzestać.

Nie wiem dlaczego uparłam się, że "zmorduję" Klub Dantego, skoro najpierw pomylili mi się główni bohaterowie, potem nudziły mnie ich rozmowy, jeszcze później stwierdziłam, że za mało tu "kryminału w kryminale", by prawie na samym końcu dojść do wniosku, że w sumie, to się w trakcie lektury nudzę... A nudziłam się przez bite 505 stron.

"Klub Dantego" zapowiadał się ciekawie: grupa uczonych i poetów prowadzi przekład Dantego, aby wprowadzić go na rynek amerykański. Ktoś jednak próbuje te prace przerwać i popełnia zbrodnie wzorowane na mękach, które w "Piekle" opisuje Dante. Członkowie Klubu próbują rozwikłać zagadkę, która na koniec, po rozpisaniu akacji na kilkaset stron, okazuje się jakaś taka...nijaka.

Dlaczego w tytule użyłam słowa "efektowna"? Bo Boston drugiej połowy XIX wieku opisany został drobiazgowo i naprawdę dobrze. Bo autor naprawdę musiał się do tych opisów przyłożyć. Wreszcie: bo zamysł tej powieści był naprawdę wielki. Dlaczego więc "szmira"? Bo książka jest przegadana, wiele sytuacji absolutnie niczemu nie służy, są, bo są. Wiele wątków autor porzuca w połowie i właściwie nie wiadomo, po co je wprowadzał. Wreszcie: nie jestem znawcą kryminałów. Ale wydaje mi się, że wyjaśnienie wszystkiego w jednym ostatnim rozdziale, "łopatologicznie", żeby czytelnik na pewno wszystko zrozumiał, jest pomysłem chybionym. I jeszcze: aby dojść do tego rozdziału wyjaśniającego, trzeba czytać i czytać i czytać... i to czytanie tak naprawdę niczemu nie służy - ale o tym już pisałam.

Dla mnie katastrofa.

Mam nadzieję, że lektury, które przygotowuję na weekend tematyczny będą milsze :)

M. Pearl, Klub Dantego, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2005, s. 505.

wtorek, 23 marca 2010

Będąc grubą babą w Czechach... (Zdesperowane kobiety postępują desperacko - Halina Pawlowska)


...ma się przechlapane. Do takiego wniosku można dojść czytając powieść "czeskiej Grocholi", która swojego czasu wywołała sporo szumu nie tylko w Czechach. Tytułową "desperatką" jest prawie czterdziestoletnia Olga. Olga ma grube nogi, za duży biust i uważa się za mało atrakcyjną. Jej celem życiowym jest złapanie "chłopa", bo gdy go nie ma, jej nogi stają się jeszcze grubsze, biust jeszcze większy, a jej atrakcyjność spada do zera. Olga jako młoda kobieta wychodzi za mąż za architekta, rodzi syna i po kilku latach okazuje się dla męża zbyt głupia. Idzie więc na studia, a co!, z psychologii. Wtedy to mąż uważa ją za zbyt wykształconą - i bądź tu babo mądra! Olga zmienia pracę: doradza parom w poradni małżeńskiej, ale, no cóż, nadal pragnie mężczyzny! Desperacko i ostatecznie! Bez niego czuję się niepewnie, nieatrakcyjnie w ogóle beznadziejnie. I zrobi wszystko, aby go w końcu zdobyć! I o tym właśnie jest ta książka.

Po lekturze zostałam z pytaniem: czy my naprawdę takie jesteśmy? Że bez chłopa ani rusz? Że jesteśmy w stanie przy panach udawać słodkie idiotki tylko dlatego, aby pan nie uznał nas za mało kobiece i nie poszedł sobie w siną dal do innej pani, która będzie kobiecością emanować? Chciałabym napisać, że Pawlowska przesadziła, ale niestety mam wrażenie, że trafiła w sedno.

A czytając tę książkę, którą oceniam na cztery, słuchałam sobie tej piosenki Hey. Dla równowagi.




Dalsze plany czytelnicze? Nadal zmagam się z "Klubem Dantego", ale czuję, ze wygram ten bój. A w piątek chcę rozpocząć kolejny weekend tematyczny. Taka częstotliwość, co dwa tygodnie, chyba będzie mi odpowiadać.

Ocena: 4/6

H. Pawlowska, Zdesperowane kobiety postępują desperacko", wyd. W.A.B, Warszawa 2005, s. 135.

piątek, 19 marca 2010

Lektura nie tylko dla młodszych (Pozłacana rybka - Barbara Kosmowska)


O tym, że lubię książki Barbary Kosmowskiej już kiedyś pisałam. O tym, że zaczynam lubić jej książki dla młodszego czytelnika, napiszę dzisiaj.

Na "Pozłacaną rybkę" trafiłam, gdyż jest na liście książek rekomendowanych przez Instytut Książki. A że czasami lubię sobie poczytać coś lekkiego (w sumie to ostatnio czytam same lekkie rzeczy), to zabrałam ją z biblioteki do domu. Odleżała dwa miesiące i w końcu doczekała się na swoją kolej.

Co stwierdzam po lekturze: jest to naprawdę mądra książka, a tematyka, jaką porusza, wcale nie jest błaha. Otóż Ala, główna bohaterka, nie tylko musi zmierzyć się z rozwodem rodziców i nową macochą (co w literaturze dla młodzieży zdarza się dość często), nie tylko zakochuje się w w chłopcu ze wsi, co dla jej rówieśników okazuje się problem, lecz także zmaga się z chorobą młodszego brata Fryderyka. I właśnie to, że Fryderyk ma pięć lat, to, że pyta, co stanie się z jego rybką, gdy on umrze i zastanawia się, czy w niebie są snickersy sprawia, że lektura jest czymś więcej, niż banalną historią o problemach dorastającej dziewczyny. Alicja nie wie, co odpowiadać bratu, ale stara się z nim rozmawiać, nie zostawiać z wątpliwościami, nie dopuścić, by zaczął się bać. Co mnie uderzyło: Alicja ma czternaście lat i właściwie sama jest dzieckiem, które wymaga pocieszenia.

Nie ukrywam, że upłakałam się przy tej książce jak bóbr. Zakończenie, kiedy matka Fryderyka kręci film "Rajska jabłoń" o chorych dzieciach, które wspinają się na nią, by mieć bliżej do nieba i dostaje za ten film nagrodę, musi wystarczyć za całe pocieszenie. A nie ukrywam, że chciałam happy endu. Jednocześnie cieszę się, że autorka z niego zrezygnowała, przez co książka nie trąci sentymentalizmem i banałem. Co prawda kilka rzeczy mnie irytowało (np. pochodzenie głównej bohaterki: dziadek adwokat, matka jest pasjonatką twórczości Astrid Lindgren i pisze o niej książkę, sama Alicja to typowa dziewczynka z dobrego domu, która pasjonuje się fotografią i wygrywa konkursy), to i tak stwierdzam, że Kosmowska jest świetną alternatywą dla tych młodych ludzi, którzy niekoniecznie odnajdują się w klimatach np. Meg Cabot. Warto przeczytać - nawet jeśli od dawna nie ma się "nastu" lat.

Ocena: 5/6

B. Kosmowska, Pozłacna rybka, wyd. Stentor, Warszawa 2007.


środa, 17 marca 2010

Kto szuka, ten znajdzie! (Przyślę panu list i klucz - Maria Pruszkowska)


Nie pamiętam u kogo pierwszy raz przeczytałam o tej książce (obstawiam, że był to ten post Prowincjonalnej Nauczycielki), ale pamiętam, że od razu zaczęłam na tę książką polować, co wcale nie było proste. Najłatwiej byłoby zamówić książkę z wydawnictwa, ale uparłam się, że znajdę ją w bibliotece. I znalazłam po kilku miesiącach, gdyż okazało się, że źle szukałam. Książka ta spokojnie stała sobie w bibliotece dla dzieci - a ja dopiero wczoraj wpadłam na jakże odkrywczy pomysł, żeby jej tam poszukać. I już jestem po lekturze. I już powiem: warto, ach warto było tej książki szukać!

Maria Pruszkowska dedykuje ją wszystkim maniakom czytania - a więc i mi. Książka opowiada o rodzinie, dla której czytanie jest wszystkim. A praca, rodzina i tym podobne "głupoty" to tylko dodatek do czytania. Czyta się wszędzie: przy stole, w łóżku, na wakacjach, w tramwaju i w kawiarni. Przy wspólnych posiłkach najbardziej pożądanym przedmiotem nie jest bynajmniej waza z zupą, lecz... cukiernica, gdyż o nią najlepiej opiera się książkę. Młodsza córka Zosia ma problemy ze znalezieniem męża, bo żaden śmiertelnik nie jest w stanie dorównać Waldemarowi z "Trędowatej" i Ashleyowi z "Przeminęło z wiatrem". Starsza Alina od dziecka ma dość kłopotliwą skłonność do wcielania się w bohaterki, o których właśnie przeczytała. Ojciec "odwala" pracę w urzędzie skrupulatnie i uczciwie, żeby po powrocie do domu mógł sobie spokojnie poczytać. Matka, której początkowo przeszkadza, że nie ma domu, lecz publiczną czytelnię, sama zaraża się manią czytania. Czy skojarzenie z Borejkami jest uzasadnione?

Dla mnie "Przyślę panu list i klucz" już jest kandydatką do książek ukochanych i czeka na powtórne przeczytanie. Przy pierwszej lekturze goniłam za treścią, byłam ciekawa, co stanie się dalej. Teraz planuję przeczytać Pruszkowską na spokojnie, z ołówkiem w ręku, którym podkreślę co lepsze cytaty i wypiszę książki, które czytały siostry (chociaż ich namiętności do Sienkiewicza raczej nie podzielę). Lektura uświadomiła mi bowiem, że ostatnimi czasy jestem jak ten pies z wywieszonym jęzorem. Gonię za nowościami, zaniedbując starych przyjaciół (z drugiej strony, osoby, które ciągle wracają do znanych lektur, Pruszkowska nazywa "psami goniącymi własny ogon"). Dlatego obawiam się, że kolejny "weekend z", będzie weekendem sentymentalnym.
...a w kolejce już czeka kontynuacja książki - "Życie nie jest romansem, ale...".

Ocena: no pewnie, że 6!

M. Pruszkowska, Przyślę pani list i klucz, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1972, s. 146.

niedziela, 14 marca 2010

Instrukcja obsługi kota :)


Koci weekend będzie miał zakończenie jak najbardziej praktyczne. Była książka noblistki, była książka - czytadło, dziś będzie poradnik dla właścicieli kotów. Z góry jednak zaznaczam, że "Instrukcja obsługi", jak już sama nazwa wskazuje, nie jest typowym poradnikiem, o tym jak żywić, dbać i pielęgnować. Jest to bowiem poradnik na wesoło, gdzie kot potraktowany został jako... kolejny sprzęt domowy, który ma już wgrane pewne funkcje (instynkt), ale też pewne opcje można mu dodatkowo zainstalować (np. korzystanie z kuwety). Kot występuje w wielu modelach, ale też może się zepsuć (zachorować), niektórym modelom należy "konserwować obudowę", a każdy egzemplarz ma inne "wymagania paliwowe". Jednak to, że "Instrukcja" napisana została w sposób zabawny, nie oznacza, że w trakcie lektury można się tylko śmiać. Nie. Mam kota od roku i przyznaję, że pewnych rzeczy nie wiedziałam, np. tego, że kiedy dmuchnie mu się w nos, powoduje to odruch przełknięcia (czemu, ach czemu, nie miałam o tym pojęcia wtedy, gdy musiałam podawać Galinie tabletki!) Ponadto książka mówi o kocich chorobach, o tym, jak udzielić kotu pomocy w nagłych przypadkach czy np. nauczyć korzystania z drapaka, do którego to kupna od dłuższego czasu się przymierzam (kot pewnie i tak spojrzy na mnie ze zdziwieniem, jakby chciał powiedzieć, że po co mu drapak, skoro ma dywan:)) A wszystko to opatrzone jest śmiesznymi rysunkami, na których widać rudego kociaka z okładki :) Instrukcja warta jest przeczytania dlatego, iż "tradycyjny" poradnik może i przekazałby tę samą wiedzę, ale na pewno nie dałby mi tyle radości. Wypatrzyłam, że z serii, oprócz "Instrukcji obsługi psa", jest jeszcze instrukcja dla "Bobasa" i "Szkraba". Pewnie kiedyś sobie kupię... przyszłościowo :)

Tą książkę kończę mój weekend z kotem. W trakcie jego trwania znalazłam inne pozycje, które pasowałby do tematu, więc pewnie jeszcze kiedyś wątek wróci. Nie ukrywam, że bardzo mi się takie tematyczne czytanie podoba, dlatego następny "weekend z" być może już za tydzień :)

D. Brunner, S. Stall, Kot, Instrukcja obsługi, wyd. Vesper, Poznań 2009, s. 223.

sobota, 13 marca 2010

Sobota - dzień kota (Wszyscy mężczyźni mojego kota - Karolina Macios)


Na drugi dzień "kociego weekendu" wybrałam książkę Karoliny Macios "Wszyscy mężczyźni mojego kota". Wczoraj była książka Doris Lessing, więc na dzisiaj specjalnie wybrałam pozycję lżejszego kalibru. Pozycję, w której jak się okazało, kot jest ważnym bohaterem, ale, niestety, nie najważniejszym, czego w sumie można się było spodziewać. Skoro jednak mam pisać o kocie, to piszę :)

Kot w powieści Karoliny Macios ma na imię, uwaga, uwaga, Kastrat, z przyczyn wiadomych. I do najłagodniejszych z pewnością nie należy, bezlitośnie przepędzając wszystkich adoratorów swojej dość nierozgarniętej właścicielki. Kastrat nie tylko wczepia się w łydki i rzuca na psy trzy razy większe od siebie, ale bez skrupułów sika w buty nieproszonych gości. Poza tym ma zadziwiającą zdolność celowania pustą miską w brzuch swojej pani, gdy jest głodny i tą samą miską potrafi na kilka godzin zatrzasnąć drzwi od łazienki. Niestety, jak już pisałam, głównym bohaterem nie jest, a szkoda, bo bardzo tego kiciusia o temperamencie tygrysa polubiłam.

Książką z pewnością należy do "babskiej" literatury, jednak dość pozytywnie mnie zaskoczyła. Główna bohaterka klnie jak szewc, upija się niezależnie od dnia tygodnia i nie ma nic wspólnego ani z "dziewicami" po czterdziestce, ani też naiwnymi bohaterkami Katarzyny Grocholi. Książka opisuje środowisko krakowskiej inteligencji, zabiera "na spacer" po modnych klubach i jest dość odważna, gdyż pojawiają się w niej tylko pary damsko - męskie, ale też damsko - damskie i męsko - męskie. Trochę rozczarowało mnie zakończenie, gdyż Ada (główna bohaterka) oczywiście spotyka swojego księcia (który znowu okazuje się Hiszpanem! - tak jak w książce "Każdy dom potrzebuje balkonu") i właściwie cała opowieść dąży do happy endu. A te ostatnio w powieściach średnio lubię, tym bardziej, jeśli rozgrywają się na plaży przy blasku wschodzącego słońca - a Karolina Macios postawiła właśnie na taką końcówkę. Trochę szkoda.

Książkę oceniam na czwórkę, gdyż kot w niej mimo całej niesympatyczności całkiem sympatyczny, a całość napisana jest żywym, świeżym językiem i przeczytałam ją błyskawicznie, co oznacza, że wciąga. I specjalnie dla niej tworzę nową etykietę: czytadła.

K. Macios, Wszyscy mężczyźni mojego kota, wyd. Znak, Kraków 2008, s. 233.

piątek, 12 marca 2010

"O kotach" Doris Lessing, czyli pierwszy weekend tematyczny


O weekendach tematycznych myślałam już od dłuższego czasu, jednak moje plany nabrały bardziej "konkretnych" kształtów tydzień temu. Wtedy to Prowincjonalna Nauczycielka zaproponowała u siebie "weekendy z". Ja postanowiłam, że chcę, aby na moim blogu co któryś weekend był weekendem tematycznym. Przez trzy dni będę prezentować książki, które mają jakiś wspólny mianownik: bohatera, miejsce, podobną fabułę. Dziś pierwsza z nich :)

W tym tygodniu zapraszam na weekend z kotami, które to od ponad roku kocham miłością wierną i gorącą, a wszystko dzięki pewnej czarnej kotce, która na tym blogu miała już swoje pięć minut w poprzednich postach. Pierwszą książką, o jakiej chcę napisać jest pozycja "O kotach" Doris Lessing, do której przeczytania przekonała mnie recenzja Agatoris, która napisała, iż chciałaby napisać o tej książce w samych superlatywach, ale nie może. Ja mogę.

Doris Lessing wychowała się w otoczeniu kotów, potem, już jako dorosła kobieta, zawsze jakiegoś Mruczka obok siebie miała. "O kotach" to książka... o kotach w życiu pisarki (a to niespodzianka!). To one są głównymi bohaterami i to ich zachowaniom, naturze, przyzwyczajeniom i wzajemnym relacjom poświęca najwięcej uwagi. Doris Lessing wierzy, że koty, tak jak ludzie, dzielą się na mądre i głupie, chociaż o tych drugich raczej nie wspomina. Opisuje kotki - matki, kotki po sterylizacji (zabieg tez uważa za ogromną krzywdę, jaką człowiek wyrządza zwierzęciu), których natura zmienia się z dnia na dzień, koty, z których aż bije dostojeństwo oraz koty - włóczęgi, które marzą i ciepłym domku. I właśnie opowieść takim kocim rozbitki najbardziej zapadła mi w pamięć. Lessing przedstawia historię chorego, rudego Rufusa, który stopniowo, krok po kroku zdobywa sobie nie tylko dom, ale i serca domowników. A wszystko z prawdziwym kocim wyrachowaniem, można powiedzieć: z planem w łapie. I niech mi ktoś powie, że koty nie są inteligentne!

Jednak kociaki kanapowce "jak z reklamy" to tylko jedna strona medalu. Opisując swoje dorastanie na afrykańskiej farmie autorka przywołuje takie zdarzenia, jak np. zakopywanie kociaków tuż po narodzinach, co z jednej strony wydaje się okrutne, z drugiej zaś ma swoje uzasadnienie: kotów jest zbyt dużo, a matka nie jest w stanie ich wykarmić. Potem takie koty dziczeją i stają się zagrożeniem dla np. kur. I musi się znaleźć osoba, która zabierze kociaki matce i wykopie dołek. Matka Doris Lessing, której przypadł w udziale ten niemiły obowiązek, zbuntowała się tylko raz.

Oczywiście książkę Lessing polecam. Nie tylko miłośnikom kotów - myślę, że dla tych, którzy za nimi nie przepadają, ciekawym doświadczeniem będzie przeczytać powieść, gdzie bohaterami nie są ludzie, a koty, co w literaturze dla dorosłych nie jest często spotykane (bo w książkach dla dzieci to zjawisko nagminne). Poza tym Doris Lessing nie snuje jakiś filozoficznych refleksji o przenikaniu się natury kociej i ludzkiej (chociaż ten wątek też się pojawia). "O kotach" to prawdziwa powieść z rozwiniętą fabułą, wyrazistymi bohaterami i zdarzeniami, z których inspirację może czerpać zarówno twórca romansów, jak i horrorów. Dla mnie: rewelacja!

A kolejna odsłona kocich książek już jutro :)

D. Lessing, O kotach, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 192.

Ocena: 5+/6


wtorek, 9 marca 2010

Zawiesiłam się... + zapowiedź

...na czwartym rozdziale "Klubu Dantego", czyli na 118 stronie. Jak się odwieszę, dam znać :)

Zainspirowana przez Prowincjonalną Nauczycielkę obmyślam weekend tematyczny. Właściwie wszystko już zaplanowałam, lektury ustalone, motyw przewodni też. Oto muzyczna zapowiedź:



A więcej szczegółów po powrocie z mojego ukochanego Poznania, czyli za dwa dni :)

niedziela, 7 marca 2010

Mam, mam, mam! :)

Ależ ja się cieszę z tej książki! Planowałam ją kupić od ładnych kilku miesięcy, które to plany były szczególnie widoczne w komentarzach na innych blogach, kiedy pisałam, że na pewno sobie kupię - tylko nie wiem kiedy. Skutecznie blokowała mnie cena. Książki, które kosztują więcej niż 35 zł oglądam dwieście razy, zanim w końcu zdecyduję się zabrać je do domu. Okazja nadarzyła się w piątek, kiedy w Empiku zauważyłam promocję. Kupując trzy książki, płaci się za dwie. I wśród oferty wypatrzyłam "Hakawatiego". A teraz jest dumna posiadaczką własnego, niebieskiego egzemplarza, który zasłużył na osobną fotkę :)

Pozostałe dwie książki to "Księga innych ludzi" Zadie Smith i "Krótki i niezwykły żywot Oskara Wao" Junota Diaza, które widać na zdjęciu poniżej.

Nawiasem mówiąc Empik ma kolejną fajną promocję. Z okazji Dnia Kobiet Książki z tak lubianej przeze mnie "Serii z miotłą" można kupić o 40% taniej. Czemu by nie skorzystać? - pomyślałam. I skorzystałam. :)

piątek, 5 marca 2010

Mikołajek + Dziękuję za książkowe prezenety!


Czy muszę komuś przedstawiać tego pana? Proszę Państwa: oto
Mikołajek - najbardziej niesforny chłopiec świata:) Przygodami Mikołajka zaczytywałam się, gdy chodziłam do podstawówki. Czytałam w klasie, na przerwie, na ławce i pod ławką, jeśli trzeba było. No bo co w końcu, kurczę blade? :) Poczytać sobie nie można? Kiedy teraz, po kilkunastu latach (uuu, jak to brzmi!) wróciłam do lektury, podobało mi się tak samo, a może i jeszcze bardziej. Wcześniej być może nie zauważałam sytuacji, przy których teraz pękam ze śmiechu i nie dostrzegłam, jak zabawnie w tej książce ukazani są dorośli. A Mikołaja zaczęłam podziwiać za umiejętność rozpłakania się na zawołanie, celne spostrzeżenia i powalającą wręcz logikę jaką wykazuje w myśleniu. Szkoda tylko, że przeważnie kończy się to fangą w nos.

Kolmanka napisała, iż czyta sobie przygody Mikołajka przed zaśnięciem. Też miałam taki pomysł, niestety, nie wyszło. Owszem, wczoraj wieczorem zaczęłam, dzisiaj skończyłam, co chwila rycząc ze śmiechu. Nie zestarzał się Mikołajek nic a nic. I moim dzieciom też go będę czytała - na 200%.

A sama chciałam bardzo podziękować autorce bloga Zacisze Wyśnione i Agnes.
Tej pierwszej dziękuję za książki o kotach, za które też, bonusowo, dziękuję i moja Galina :)
Agnes natomiast dziękuję za "Księgę rzeczy utraconych" i śliczną zakładkę magnesową z kotami - lepiej trafić nie mogła:)

czwartek, 4 marca 2010

O kobiecie charakternej (Każdy dom potrzebuje balkonu - Rina Frank)


Wiem, że się powtarzam, ale mam ostatnio szczęście do dobrych książek. Oto kolejna: Każdy dom potrzebuje balkonu Riny Frank. I muszę to napisać: chociaż nie ocenia się książek po okładce, ja robię to notorycznie, z różnym skutkiem. Tym razem okładka mnie zachwyciła od pierwszego zobaczenia, w którymś z numerów „Bluszcza” - chciałabym, żeby ktoś kiedyś zrobił mi podobne zdjęcie. Nawet za bardzo nie czytałam recenzji, tylko od razu stwierdziłam: ja chcę to przeczytać. I akurat w tym przypadku miałam nosa: książka jest świetna!

Swoje pianie z zachwytu mogłabym zacząć od tego, że (znowu) jest to historia rodzinna, (znowu) mówi o Żydach (tym razem pochodzenia rumuńskiego, którzy po wojnie przenieśli się do Izraela), a bohaterem, który wybija się na pierwszy plan jest Rina - najmłodsza córka. Jak pisze autorka: siostra Riny była inteligentna i dlatego się uczyła. Rina natomiast była ładna i to poniekąd zapewniało jej dobrą przyszłość.

Książka została skonstruowana tak, że każdy rozdział składa się z dwóch części. Pierwsza, z narracją pierwszoosobową, opowiada o dzieciństwie Riny i jej siostry, a także rodziców, ciotek, wujków, sąsiadów. Dziewczynka opisuje to, co widać z tytułowego balkonu, opowiada, w co się bawiła, gdzie zabierał ją ojciec, co było dla niej ważne. I już w tych rozdziałach widać, że Rina, oprócz tego, że była ładna, miała jeszcze coś. A mianowicie charakterek. Mimo kochających rodziców, była dzieckiem ulicy, a tu obowiązywało prawo pięści, prawo silniejszego. Rina nauczyła się "sobie radzić", która to umiejętność pomaga, ale i przeszkadza jej w dorosłym życiu. A to dorosłe życie opisują drugie części rozdziału.

Rina, jeszcze w Izraelu, poznaje Hiszpana, który okazuje się nie tylko przystojnym Hiszpanem, ale i bogatym Hiszpanem. Zabiera ją do swojego kraju, pokazuje rzeczy i przepych, jakiego dziewczyna nigdy wcześniej nie widziała - i te rozdziały przypominają historię Kopciuszka. Kopciuszek jednak bynajmniej nie pokornieje, a bogaty Hiszpan szybko przekonuje się, że jego żona nie jest "miłą, żydowską dziewczyną". Czar pryska po pięciu latach małżeństwa. Nie powiem dlaczego, ale to "odczarowanie" podobało mi się najbardziej, chociaż było najmniej przyjemnym momentem książki. A bohaterka przez ostatnie kilkanaście, może kilkadziesiąt stron nieodparcie kojarzyła mi się z moją ukochaną Scarlett O'Harą.

Staram się oszczędnie oceniać książki szóstką, ale tym razem to robię. Mimo iż zdaję sobie sprawę, że ktoś mógłby mi zarzucić, że przecież nie jest to arcydzieło, a ja nawet nie śmiałabym się spierać, że jest inaczej. Po prostu jest to lektura bardzo w moim guście, którą czytałam z zapartym tchem i do której na pewno kiedyś wrócę. A wszystkim z całego serca czytelniczego polecam!

Ocena: 6/6

R. Frank, Każdy dom potrzebuje balkonu, wyd. Otwarte, Kraków 2009, s. 238.

wtorek, 2 marca 2010

W sam raz na raz (Kolonie Knellera - Etgar Keret)



-->Miałam czytać Rinę Frank, przeczytałam zbiór, a raczej zbiorek opowiadań Etgara Kereta. Książkę tę wzięłam do domu dlatego, żeee...ma kolorową okładkę, która rzuca się w oczy, a nazwisko autora jest mi znane z „Bluszcza”. Sam autor również wydaje się postacią ciekawą. Przede wszystkim jego i Shiry Geffen jest film Meduzy, który swojego czasu bardzo mi się podobał i który otrzymał Złotą Kamerę w Cannes. Ponadto Keret jest guru młodych Izraelczyków, którzy mówią o nim, że jest „ich pisarzem”, a krytycy nazywają go „izraelskim Quentinem Tarantino” - nieźle. Poza tym Keret otrzymał nagrodę MTV – cokolwiek to znaczy.
Oczywiście nie mogę oceniać jego twórczości literackiej po jednym, cieniutkim zbiorku, ale, mimo zapewnień na okładce, „pod warstwą błyskotliwego dowcipu” nie odnalazłam „prawdy o świecie”. Za to świetnie spędziłam czas, czytając absurdalne teksty, zawarte w „Koloniach Knellera”.
Podoba mi się to, że Keret nie ogranicza swojej wyobraźni i pisze np. o kierowcy, który chciał być Bogiem, o dziewczynie, przy której sklepie było wyjście z piekła, a także o macicy tak pięknej, że trafiła do muzeum... No i wprowadzony zostaje krótki wątek jojczącego w zaświatach Kurta Cobaina - ot, taki smaczek. Nie ma sensu streszczać tu każdego z opowiadań, ale powiem, że dawno nie miałam do czynienia z taką dawką groteski i czarnego humoru. Fakt: jest to lektura na raz i więcej po te opowiadanka nie sięgnę. Ale jeśli ktoś potrzebuję krótkiej książki, na jeden wieczór właściwie, a niekoniecznie ma ochotę na lekką „babską” literaturę – to serdecznie „Kolonie Knellera” polecam.
E. Keret, Kolonie Knellera, wyd. W.A.B., Warszawa 2009, s. 107.